Pora zmężnieć: czas na euro :)

„Paradoks euro” Stefana Kawalca i Ernesta Pytlarczyka to książka błyskotliwa. Autorzy pokazują konsekwencje wprowadzenia wspólnej waluty przez kraje o różnym poziomie konkurencyjności i tłumaczą, w jaki sposób zbyt silny pieniądz wpędza gospodarki o niższym poziomie produktywności w trwałą stagnację. Dowodzą, że eksperyment z euro się nie udał i powinien zostać w kontrolowany sposób zakończony: w pierwszej kolejności unię walutową powinny opuścić Niemcy i inne państwa o wysokim poziomie konkurencyjności. Kolejność odwrotna – tzn., że do narodowych walut w pierwszej kolejności wrócą ci, którzy sobie nie radzą – groziłaby załamaniem ich systemu bankowego i ogólnym chaosem. A systematyczne wycofanie euro (Kawalec i Pytlarczyk proponują przy tym, żeby przynajmniej w okresie przejściowym to Europejski Bank Centralny zarządzał nowymi narodowymi walutami) daje szansę na uratowanie Unii Europejskiej jako obszaru pokoju, dobrobytu i harmonijnej gospodarczej współpracy.

Polemikę z tezami „Paradoksu euro” wypada zacząć od pewnego historycznego wyjaśnienia. Otóż nie jest tak, że twórcy unii walutowej nie zdawali sobie sprawy z zagrożeń, jakie dla mniej konkurencyjnych krajów niesie wprowadzenie zbyt silnego pieniądza. Jednak, żeby przekonać do euro Niemców – zarówno obywateli, jak i rząd – musiało być ono równie solidne jak zastępowana przezeń marka. To dlatego w roku 1993 czy 1996 nikt nie zakładał, że unia walutowa będzie praktycznie od razu otwarta dla wszystkch chętnych. Wprowadzenie euro miało być ukoronowaniem procesu poprawiania narodowych gospodarek tak, by osiągnęły one poziom „europejskiego motoru” – Niemiec i Francji (w latach 90. różnica pomiędzy poziomem konkurencyjności tych krajów była mniejsza niż obecnie). Logika członkostwa w UGiW była taka sama jak poszerzania Unii Europejskiej, do której także w Maastricht otwarto drogę: pracujcie ciężko, spełnijcie krytaeria, a jeśli updobnicie się wystarczająco do najsilniejszych partnerów (którzy wówczas wcale nie byli aż tak silni – koszty wchłonięcia NRD powodowały powszechne obawy o to, „Czy Niemcom się uda?”), zostaniecie dopuszczeni. Takie postawienie sprawy podziałało na kraje Południa równie silnie, co warunkowość akcesji do UE na dawne państwa socjalistyczne. Niestety, dwa z nich postanowiły iść na skróty. Włochy, nie poprawiając instytucjonalnych warunków dla gospodarowania, zaczęły stosować politykę deflacyjną, która umożliwiła spełnienie kryteriów z Maastricht, ale spowolniła tempo wzrostu. Grecja po prostu sfałszowała statystyki, dzięki czemu została włączona do unii walutowej w trzyletnim okresie sztywnego związania kursów walutowych, który poprzedzał wprowadzenie euro do fizycznego obiegu. Ani Włochom, ani tym bardziej Grekom nikt nie kazał tego robić.

W przypadku Hiszpanii i Irlandii, które również mocno ucierpiały podczas ostatniego kryzysu, sprawa jest bardziej złożona bo ich członkostwo w unii walutowej rzeczywiście przyczyniło się do napęcznienia baniek spekulacyjnych, które zmniejszyły konkurencyjność i zrujnowały finanse publiczne. Ale również w tych krajach władze narodowe dysponowały instrumentami mogącymi powstrzymać szaleństwo (np. w Hiszpanii – ograniczając zabudowę terenów nadmorskich). Konsekwencje zaniechania powinny służyć jako przestroga dla wszystkich tych, którzy do euro wejdą w przyszłości: jeśli chce się jechać w grupie bez przerzutek (gratulacje za trafne porównanie unii walutowej do wycieczki rowerowej!) trzeba wpierw zadbać o formę.

Niewątpliwą zaletą książki Kawalca i Pytlarczyka jest przenikliwe rozpoznanie szeregu słabości obecnej unijnej polityki gospodarczej. Wywoływanie deflacji, zwodniczo określane mianem „wewnętrznej dewaluacji” rzeczywiście nie jest receptą na szybkie uzdrowienie mało konkurencyjnych gospodarek, a transfery fiskalne do słabiej rozwiniętych regionów (dokonywane w większości w ramach budżetów narodowych, a nie ze wspólnej kasy Unii) bynajmniej nie pomagają im stanąć na nogi: dawna NRD, południowe Włochy i województwo warmińsko-mazurskie są tak biedne, jak były. Autorzy „Paradoksu euro” słusznie zwracają też uwagę na niebezpieczeństwa wynikające z członkostwa w unii walutowej dla małych gospodarek w rodzaju fińskiej i słowackiej, opierających się na jednym rodzaju produktów lub wręcz pojedynczym producencie (samochody na Słowacji, papier, drewno i Nokia w Finlandii). Również zaproponowany sposób rozwiązania unii walutowej ma sens – zarówno ekonomiczny (najbardziej konkurencyjni wychodzą pierwsi), jak i polityczny (oficjalne żądanie likwidacji euro powinno zostać zgłoszone przez Francję). Wreszcie, sensowne jest – a przynajmniej było –  ostrzeżenie, co się może stać jeśli Unia nie zmieni kursu: niekontrolowane wyjście jednego ze słabszych krajów Południa, a równocześnie zwycięstwo populistów w którymś z krajów Północy, grożące załamaniem całego europejskiego projektu.

„Paradoks euro” napisany został na początku zeszłego roku – czyli przed brytyjskim referendum i wyborami prezydenckimi w USA i Francji – a jego główna teza pojawiła się w debacie publicznej już trzy lata wcześniej, wraz z „Manifestem Solidarności Europejskiej”. Wtedy cofnięcie się do roku 1998 wydawało się realistyczną i być może nawet kuszącą opcją. Dziś jednak przemawia za nim mniej argumentów: Marine Le Pen została powstrzymana na przynajmniej pięć lat, a wraz z Wielką Brytanią znika główna siła dążąca postrzegająca UE jako tylko organizację międzynarodową. Równocześnie, Putin, Erdogan i Trump skłaniają Europejczyków do poważniejszego pomyślenia o własnym bezpieczeństwie i podmiotowości. W tych nowych warunkach, które sugerują szybkie zacieśnianie integracji, rozwiązanie unii walutowej nie byłoby przyznaniem się do błędu, lecz ogłoszeniem fiaska europejskiego projektu. Nawet jeśli ekonomicznie usprawiedliwione, jest to psychologicznie i politycznie wykluczone.

Istota mojego sporu z Kawalcem i Pytlarczykiem sprowadza się w gruncie rzeczy do oceny trwałości narodowej identyfikacji i możliwości polityczno-społecznej integracji Europy. „W przeciwieństwie do USA Europa złożona jest z państw grupujących narody używające różnych języków i scementowane przez odrębne tradycje historyczne i kulturowe. … Nie jest to sytuacja przejściowa” – piszą na stronie 145. I dalej: „Młodzi ludzie z Mazur myślący o karierze zawodowej wyjeżdżają do Warszawy lub Gdańska, podczas gdy równocześnie na Mazurach przedstawiciele klasy średniej z innych części Polski kupują ziemię i budują sobie domy wakacyjne. … Nikt nie proponuje jednak, aby dla poprawy konkurencyjności regionu ustanowić tam osobną strefę walutową. … Czy zakładamy, że w ten sam sposób miałyby zostać rozwiązane lub złagodzone problemy niekonkurencyjności Grecji, Hiszpanii i całych Włoch?”. Otóż – dokładnie tak zakładam. Ten proces już się spontanicznie zaczął i to właśnie inwestycje niemieckiej (oraz brytyjskiej) klasy średniej w hiszpańskie domy wakacyjne przyczyniły się do spekulacyjnej bańki na rynku nieruchomości i w konsekwencji, hiszpańskiego kryzysu. A młodzi ludzie z Południa już dawno zaczęli wyjeżdżać. Nie ma żadnego – przynajmniej moralnego ani ekonomicznego – powodu, by chcieć ten proces zatrzymać albo odwrócić. Wprost przeciwnie: należy go uczynić oczywistym elementem myślenia o europejskiej gospodarce, na przykład poprzez skopiowanie amerykańskiego podejścia do międzyregionalnych dotacji (autorzy „Paradoksu euro” słusznie podkreślają, że działa on automatycznie, poprzez podatek dochodowy i transfery socjalne). Oczywiście, AfD i FN będą protestować, a Mirosław Czech powątpiewać, ale da się to zrobić. Nie będzie łatwo, ale i tak jest to rozwiązanie prostsze i politycznie bardziej sensowne niż postulowany w „Paradoksie euro” powolny demontaż unii walutowej.

Nowe polityczne otwarcie w Unii jest faktem, a wynik wrześniowych wyborów w Niemczech tylko w niewielkim stopniu uszczegółowi jego parametry. Trzymając się rowerowej metafory, można powiedzieć że prezydent Macron postanowił poważnie zadbać o formę, tak aby nie później niż za pięć lat móc jechać na czele grupy. Zarządzanie wspólną walutą zostanie ulepszone, a unijne polityki – w tym zasady przyznawania i rozliczania funduszy strukturalnych – poddane reformie. Niedawno zaprezentowany Europejski Filar Praw Socjalnych pokazuje kierunek myślenia, notabene zbieżny z tym, co o transferach finansowych między amerykańskimi stanami piszą Kawalec i Pytlarczyk.

Równocześnie pojawia się temat dokończenia integracji walutowej, udział w której dla wszystkich członków UE z wyjątkiem Danii jest obowiązkowy. Dotychczasowa interpretacja Traktatów, oznaczająca faktyczną dobrowolność w kwestii przyjęcia euro, nie musi się utrzymać. Jeżeli główną przeszkodą na drodze do członkostwa w unii walutowej miałoby być ustawodawstwo krajowe, to drogą do usunięcia takiej przeszkody jest pozwanie państwa członkowskiego przed Trybunał Sprawiedliwości. I Trybunału raczej nie będzie obchodzić niezdolność polskiego rządu do skompletowania większości parlamentarnej koniecznej do zmiany art. 227 Konstytucji – tym bardziej, że art. 90.1 tejże Konstytucji wyraźnie przewiduje, że „Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach.” W szczególności, zapisy art. 90.1 mogą odnosić się do określonych w art 227 kompetencji NBP, przekazanych Europejskiemu Bankowi Centralnemu na mocy art. 4 Traktatu Akcesyjnego ratyfikowanego zgodnie z art. 90.3.

Ostatnia część książki Kawalca i Pytlarczyka poświęcona jest polskiej gospodarce, dla szybkiego rozwoju której potrzebne są – przekonują – dostęp do rynków zbytów i niezbyt silna waluta. Przez poprzednie 20 lat Polska miała jedno i drugie (choć, warto zauważyć, złoty okazał się o wiele bardziej stabilny wobec euro niż drachma w równie długim okresie poprzedzającym wstąpienie do unii walutowej – zob. wykres poniżej, kolor żółty wyznacza dozwolony przez kryteria z Maastrcht obszar wahań). Ale ten błogostan nie musi trwać wiecznie. Dla słabszych państw strefy euro Polska jest konkurentem jako producent dóbr i usług oraz jako źródło taniej siły roboczej. Do obydwu tych przewag konkurencyjnych przyczynia się fakt, że pozostajemy poza unią walutową. Nie będzie nic dziwnego w tym, gdy któregoś dnia ktoś powie „stop” i stwierdzi, że nie można równocześnie mieć ciastka i zjeść ciastka. I da prosty wybór: albo pełne członkostwo w Unii (czyli przyjęcie euro), albo Dzikie Pola.

No automatic alt text available.

Mimo iż, tak jak pisałem, zasadniczo zgadzam się z ekonomicznym wywodem Kawalca i Pytlarczyka, to uważam że przesadzają z zalecaną dawką ostrożności. Tak, trasa metaforycznej wycieczki rowerowej może okazać się trudniejsza niż zakładamy i łatwiej byłoby ją pokonać dysponując „przerzutką” w postaci możliwości dewaluacji. Ale nie przesadzajmy – bardziej niż słabeuszem, który bez przerzutki będzie musiał zsiąść z roweru, polska gospodarka przypomina zakompleksionego szesnastolatka, który nagle zmężniał i przerósł paru kolegów w klasie – a mimo to jedzie na podwójnej jedynce. Czas bardziej ufnie spojrzeć na własne siły i ruszyć na dorosłą wyprawę.

Polsce potrzebny jest zdrowotny think tank :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Ochrona zdrowia w Polsce znajduje się w paradoksalnej sytuacji. NFZ – największy pośrednik finansowy w kraju, operujący budżetem zbliżonym do rocznych wydatków Serbii czy Litwy – nie jest odpowiedzialny za kształtowanie polityki zdrowotnej. Z drugiej strony Ministerstwo Zdrowia – jedno z mniejszych ministerstw pod względem liczebności, ma za zadanie koordynować ogromne liczby wysoce skomplikowanych regulacji – od warunków dopuszczania leków do użytku po standardy pracy w ochronie zdrowia.

Od 1989 r. system ochrony zdrowia ulegał wielu przekształceniom. Reformy pisane były przez różne ekipy i różnych fachowców, a ich motywacją było niezmiennie dobro pacjenta i zwiększanie efektywności systemu. Niestety, przez 25 lat nie udało się zmniejszyć dystansu między polską ochroną zdrowia a systemami w krajach zachodnich, praktycznie pod żadnym względem (dostępności terapii i farmaceutyków, efektywności finansowej czy jakości opieki).

Istotnym problemem polityki zdrowotnej – jak zresztą każdej dziedziny polityki publicznej – jest brak ciągłości reform. Zastąpienie Kas Chorych przez NFZ zaledwie po czterech latach od ich wprowadzenia to najbardziej znaczący przykład braku konsekwencji. Planowanie długofalowe, przewidywanie komplikacji i problemów związanych z wprowadzaniem zmian ułatwiłoby dojście do optymalnego funkcjonowania systemu. Zaoszczędziłoby również publiczne pieniądze.

Ochrona zdrowia to dziedzina, która w Polsce (podobnie jak w innych krajach) rodzi bodaj największe wyzwania finansowe. W długim terminie dochody NFZ będą się utrzymywać proporcjonalnie na podobnym poziomie, ale przy zwiększającej się liczbie starszych pacjentów wydatki sektora publicznego mogą być niewystarczające w stosunku do potrzeb obywateli.

Wraz z informatyzacją ochrony zdrowia możliwe będzie jednak budowanie środowiska dla czegoś, co znane jest jako evidence-based policy w obszarze ochrony zdrowia. Chodzi nie tylko o to, by leczyć efektywniej, lecz także o to, by lepiej wydawać publiczne pieniądze. Naszym zdaniem zmiany w systemie ochrony zdrowia powinny być opracowywane przez zdrowotny think tank umocowany w Ministerstwie Zdrowia, a jednocześnie niezależny i apolityczny. Taka wizja może budzić zrozumiały sceptycyzm, warto jednak pamiętać, że tego typu instytucja od lat z powodzeniem wpływa na politykę publiczną – w obszarze edukacji. Zanim przejdziemy do propozycji dla ochrony zdrowia, przyjrzyjmy się więc działalności Instytutu Badań Edukacyjnych (IBE).

Entuzjaści edukacji

Gimnazja były jednym z kluczowych elementów reformy oświaty. Dzisiaj wiemy, że działają tak, jak powinny, dzięki temu, że są instytucje, które analizują policy w tym obszarze. System edukacji dzięki środkom europejskim może lepiej diagnozować potrzeby uczniów, nauczyczycieli, działanie samorządów i wszystkich innych aktorów związanych z procesem uczenia.

Naszym zdaniem wiele zawdzięczamy właśnie Instytutowi Badań Edukacyjnych. Jest on placówką badawczą prowadzącą interdyscyplinarne badania naukowe nad funkcjonowaniem i efektywnością systemu edukacji w Polsce. Instytut w dzisiejszej formie istnieje od 2010 r. i podlega ministrowi edukacji narodowej. Zatrudnia 130 naukowców i realizuje szereg projektów, głównie dzięki możliwościom, jakie dają środki europejskie w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego (PO KL, Priorytet III. Wysoka jakość systemu oświaty).

IBE ma na swoim koncie także istotne sukcesy w generowaniu analiz na potrzeby polityki. Zrealizował pilotaż programu „Cyfrowa szkoła”. Jest to faza wstępna dla wieloletniego programu rządowego w sprawie rozwijania kompetencji uczniów i nauczycieli w zakresie stosowania technologii informacyjno-komunikacyjnych w edukacji. Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji testowało w tym czasie w warunkach quasi-eksperymentalnych modele wykorzystywania w edukacji nowych technologii: laptopów, tabletów, projektorów itd. Niestety, raport końcowy nie jest przeznaczony do publicznego wglądu, bo ze względu na źle zaprojektowane przez ministerstwa badanie z danych mało wynika.

Od 2014 r. IBE prowadzi monitorowanie losów absolwentów uczelni wyższych z wykorzystaniem danych administracyjnych ZUS-u. Dotychczas w Polsce prowadzone były dwa rodzaje badań losów absolwentów – jedno przez instytucje edukacyjne, oparte na utrzymaniu kontaktów ze swoimi absolwentami. Badania takie mają jednak ograniczony zakres ze względu na trudności w utrzymaniu kontaktów z absolwentami w dłuższym okresie. W niedalekiej przyszłości będzie możliwe badanie tego, co się dzieje z uczniami, np. szkół średnich po ich wejściu na rynek pracy.

Środki z obecnej perspektywy się wyczerpią, ale IBE ma swoje miejsce w tej kolejnej po to, by realizować zadania wynikające m.in. z „Perspektywy uczenia się przez całe życie”, do której przyjęcia zmusiła nas Komisja Europejska.

Czym się różni zdrowie od edukacji?

Obszar zdrowia, w odróżnieniu od edukacji, nie ma własnej strategii. Narodowy program zdrowia nie ma charakteru wiążącego, nie przewiduje też poważnej ewaluacji. Zdrowie jest jedynie elementem dwóch dokumentów: Strategii o rozwoju kapitału ludzkiego oraz Strategii sprawne państwo – opracowanych przez rząd. W długim terminie, ze względu na proces starzenia się społeczeństwa, może się jednak okazać, że zdrowie zacznie odgrywać istotniejszą rolę niż edukacja.

Za 12 lat liczba osób powyżej 65. roku życia wzrośnie o prawie dwa miliony. Według informacji NFZ-etu leczenie osób starszych jest najdroższe dla systemu ochrony zdrowia. Szacuje się, że obecnie na ten cel przeznacza się 29 proc. środków NFZ-etu. Projekcje wydatków NFZ-etu mówią, że w 2025 r. wskaźnik ma szansę osiągnąć poziom 41 proc. W roku 2060 jedną czwartą społeczeństwa Polski będą stanowić emeryci (w wieku powyżej 67. roku życia).

Z drugiej strony coraz mniej będzie osób młodych, co spowoduje zmianę poziomu wydatków państwa na te bardzo ważne dobra publiczne. Już teraz widać zmianę w hierarchii wydatków publicznych między zdrowiem a edukacją. W roku 2004 sektor finansów publicznych wydawał 5,7 proc. PKB na edukację, podczas gdy teraz wydaje 5,5 proc. Na zdrowie wydawano w roku 2004 4,2 proc., a w roku 2011 – 4,7 proc. PKB. Są to dane dotyczące samorządów i administracji centralnej, ale w tym czasie znacząco rósł także odsetek wydatków prywatnych.

W tym samym czasie jednak zmienia się struktura demograficzna Polski. Powojenny wyż demograficzny przechodzi na emeryturę, a drugi – z lat 80. – nie miał wystarczająco dużo dzieci, by zasilić szkoły. Zmianę piramidy wiekowej Polski widać na wykresie. Nie trzeba być demografem, by dostrzec, jak bardzo rozmijają się te kategorie i przed jakimi problemami stanie polskie społeczeństwo.

Wyzwaniem stojącym przed systemem ochrony zdrowotnej jest przede wszystkim starzenie się społeczeństwa i związane z nim schorzenia przewlekłe, wielochorobowość oraz choroby nowotworowe. Oczywiste jest, że nie będziemy mieli ani wystarczającej ilości pieniędzy, ani wystarczającej liczby lekarzy, aby zagwarantować wszystkim odpowiedni poziom opieki w dotychczasowym kształcie systemu.

Aby móc zbalansować system opieki zdrowotnej, przede wszystkim trzeba zwiększyć odpowiedzialność jednostki za swoje zdrowie, m.in. poprzez edukację i profilaktykę pierwotną, współdziałanie dostarczycieli świadczeń zdrowotnych ze sferą pomocy społecznej, lokalnej społeczności, wolontariatu i systemu edukacyjnego. W przyszłości czeka nas połączenie prywatnych inwestycji z ogromnym wysiłkiem publicznych instytucji, by zapewnić opiekę osobom starszym we współpracy z wymienionymi podmiotami.

Wyzwania ochrony zdrowia

Z tej perspektywy główne wyzwania ochrony zdrowia to przede wszystkim: koordynowanie opieki zdrowotnej między różnymi podmiotami (NFZ, świadczeniodawcy itd.), wykorzystanie technologii informacyjnej, by usprawnić przepływ informacji i zmniejszyć jej asymetrię  (klient, świadczeniodawca, ale i płatnik), ciągły nacisk na jakość świadczeń (przy rosnącej liczbie pacjentów istnieje ryzyko jej obniżenia), aktywne „zarządzanie” pacjentem, czyli większy niż do tej pory udział pacjenta w leczeniu (także dzięki telemedycynie), stosowanie wytycznych opartych na faktach, zamiast spekulacji lub szacowania (informatyzacja dostarcza faktów, ale wciąż brakuje mocy przerobowych do ich krytycznej analizy).

Powracamy do krytycznego punktu przedstawionego na wstępie. Edukacja zaczyna odgrywać mniej istotną rolę, zmienia się priorytet wydatków publicznych, głównie w związku ze starzeniem się społeczeństwa, ale brakuje obecnie możliwości analizy danych z rekordów NFZ-etu, ministra zdrowia i innych, które wspomogą proces decyzyjny i pomogą załatać dziury w systemie ochrony zdrowia.

Na co wydawane są środki europejskie w obszarze ZDROWIA?

Jak pokazaliśmy wcześniej, środki europejskie stanowią istotne źródło finansowania Instytutu Badań Edukacyjnych, który wspomaga proces decyzyjny w edukacji i innych instytucjach publicznych. W przypadku ochrony zdrowia środki w poprzedniej perspektywie 2007––2013 były związane głównie z inwestycjami w maszyny do badania i remonty przychodni, wyposażenie ratowników medycznych oraz szpitali. Lekarze mieli także dofinansowane kształcenie podyplomowe.

Kolejna perspektywa finansowa utrzymuje obecne priorytety finansowania. Pieniądze będą przeznaczane na zakup sprzętu, remonty obiektów i szkolenie kadr. Jednocześnie ochrona zdrowia jako dział polityki publicznej jest wyłączona z propozycji działań na rzecz poprawy efektywności administracji publicznej. W ramach planowanego Programu operacyjnego Wiedza–Edukacja–Rozwój (PO WER) instytucjami zaangażowanymi w działania na rzecz poprawy zarządzania strategicznego i finansowego są Kancelaria Prezesa Rady MInistrów, Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju oraz organizacje pozarządowe i partnerzy społeczni.

Luka w finansowaniu badań w ochronie zdrowia

Mamy Narodowe Centrum Nauki, które finansuje wyłącznie badania podstawowe. Nie są one nastawione na zastosowania praktyczne, wręcz nie mogą być. Jeśli tylko we wniosku o grant pojawia się informacja, że badanie będzie miało zastosowanie praktyczne, wniosek odpada ze względów formalnych.

Jest też Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBiR), które ustawowo powinno finansować badania stosowane, czyli podstawowe badania medyczne mogące mieć zastosowanie praktyczne. Jednak obecnie NCBiR finansuje wyłącznie badania przemysłowe. Intencją polityki rządu jest to, by finansować komercjalizację wyników badań stosowanych, ale skoro nie są finansowane badania stosowane, to nie będzie co komercjalizować.

Alternatywą są granty europejskie, np. z IMI (wspólnego projektu badawczego w obszarze biomedycznym utworzonego przez Komisję Europejską i firmy farmaceutyczne zrzeszone w Europejskiej Federacji Przemysłu i Stowarzyszeń Farmaceutycznych, działającego na zasadach partnerstwa publiczno-prywatnego, w który każda ze stron wyłożyła po 1 mld euro), ale jednostki naukowe z naszego kraju uczestniczyły w zaledwie czterech projektach z czterdziestu realizowanych z tych pieniędzy.

Pomijając problem komercjalizacji, pozostaje jeszcze kwestia zatrudnienia. Kliniki mają ogromny potencjał intelektualny, który jest jednak obarczony tym, że ich pracownicy są lekarzami i muszą wykonywać obowiązki związane z leczeniem chorych. W strukturze zatrudnienia lekarzy w Polsce nie ma formuły, w której ramach mogliby zająć się prowadzeniem badań naukowych. Z drugiej strony na uczelniach nie ma osób, które zajęłyby się komercjalizacją wyników tych badań, a przede wszystkim przygotowaniem ich w formie policy advice.

W Polsce istnieje więc ogromna luka, jeżeli chodzi o przygotowanie badań z obszaru ochrony zdrowia, które byłyby nastawione praktycznie i umożliwiały realizację na przykład zmiany systemowej w ochronie zdrowia.

Systemowe pytania czekają na odpowiedzi

Ekonomika zdrowia w obecnym wydaniu skupia się przede wszystkim na farmaceutyce i związanych z nią wydatkach publicznych. Podległa resortowi Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji na bieżąco analizuje zasadność wprowadzania na listy refundacyjne nowych leków, zaś ministerialna Komisja Ekonomiczna negocjuje z firmami farmaceutycznymi wysokość refundacji. Z kolei branża zleca prywatnym firmom badawczym kolejne analizy funkcjonowania ustawy refundacyjnej, wskazując na rosnące dopłaty i zmniejszającą się dostępność leków dla pacjentów. Wnioski te pozostają bez odpowiedzi Ministerstwa Zdrowia. Choć resort sugeruje, że prowadzi własne analizy, to żadne nie ujrzały jeszcze światła dziennego.

Badania dotyczące innych aspektów systemu są bardzo rzadkie. W ostatnich miesiącach można zauważyć trend coraz częstszego dyskutowania o kosztach pośrednich i alternatywnych w ochronie zdrowia, czyli w jakim stopniu choroba albo wynikająca z niej niezdolnosć obywatela do pracy odbija się na produktywności. Fakt, że dla gospodarki lepsza jest większa liczba zdrowych pracowników (a nie klientów pomocy społecznej), jest oczywisty, ale to, jak zwiększenie wydatków na ochronę zdrowia pozwoliłoby uniknąć strat, wciąż pozostaje niedoświetlone. Pojedyncze badania zlecane przez sektor prywatny, dotyczące np. kosztów alternatywnych grypy czy tego, jak profilaktyka zdrowotna pozwala zmniejszyć liczbę nieobecności w pracy, to jaskółki zwiastujące rosnące zainteresowanie tym obszarem. Warto, by do analiz zaangażowały się też instytucje publiczne, nie wiadomo jednak, kto obecnie miałby się tym zająć.

Pytań, na które brakuje odpowiedzi, jest dużo więcej. Nie wiadomo chociażby, jaki odsetek wizyt u lekarzy pierwszego kontaktu jest „niepotrzebnym zawracaniem głowy” (na co często zwracają uwagę sami lekarze) i jak pacjenci z błahymi dolegliwościami, które można leczyć we własnym zakresie (np. przeziębienie), generują kolejki i obciążają system. Jaki mógłby być skutek ograniczenia zwolnień lekarskich czy upowszechnienia przyzwolenia na usprawiedliwianie nieobecności w pracy bez konieczności sięgania po L4? Jaka powinna być optymalna liczba aptek i jak można regulować ich lokalizowanie? Co kształtuje decyzje studentów i absolwentów uczelni medycznych i jakimi sposobami najlepiej zachęcać ich do wybierania specjalizacji najbardziej potrzebnych z punktu widzenia systemu? Pytania można mnożyć, na wiele z nich można odpowiedzieć intuicyjnie, ale wciąż brakuje danych, wyników badań i ewaluacji. Niewiele wiadomo też o pracach analitycznych prowadzonych w resorcie zdrowia.

Dlaczego potrzebny jest zdrowotny think tank?

Można zakładać, że w pracach nad kształtem PO WER nie wzięto pod uwagę obszaru ochrony zdrowia ze względu na wielość instytucji działających w tym obszarze. Zarówno centrala NFZ-etu, jak i Ministerstwo Zdrowia mają w swoich strukturach komórki analityczne. Na większości uniwersytetów medycznych funkcjonują Wydziały Zdrowia Publicznego. We wszystkich dziedzinach medycyny oraz farmacji działają konsultanci krajowi, pełniący wobec Ministerstwa Zdrowia funkcję doradczą. Wreszcie instytucje międzynarodowe – takie jak Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) – prowadzą co jakiś czas duże projekty badawcze, do których angażują specjalistów pracujących na co dzień w różnych instytucjach. Analizy tworzy również sektor prywatny.

Problemu nie stanowi więc niedobór kompetencji, ale ich rozproszenie i brak podporządkowania celowi, jakim jest reforma systemu na rzecz poprawy stanu zdrowia publicznego. Nasza propozycja sprowadzałaby się do kilku postulatów:

  • Prace analityczne dotyczące kształtu systemu ochrony zdrowia zostają skupione w dedykowanej instytucji. Instytucja ta  – nazwijmy ją Zdrowotny Think Tank (ZTT) – zachowuje niezależność zarządczą względem Ministerstwa Zdrowia oraz NFZ-etu. Jednocześnie ZTT ma status instytucji publicznej nadzorowanej przez resort w zakresie niezaburzającym swobody agendy badawczej, podobnie jak IBE.
  • Celem ZTT jest krytyczna analiza i ocena funkcjonowania systemu ochrony zdrowia pod kątem poprawy stanu zdrowia publicznego. ZTT dostarcza wiedzy pozwalającej na prowadzenie przez ministerstwo polityki opartej na dowodach.
  • ZTT gromadzi interdyscyplinarną kadrę składającą się ze specjalistów m.in. nauk medycznych, prawa, ekonomii i polityki publicznej. Pozwala to na analizowanie stanu obecnego i tworzenie propozycji zmian.
  • ZTT jest instytucją niezależną finansowo (dedykowany cel w ramach jednego z programów operacyjnych w perspektywie 2014–2020). Jedną z możliwości finansowania jest Program Operacyjny Wiedza–Edukacja– Rozwój, w obszarze Wzmocnienie potencjału instytucjonalnego i skuteczności administracji publicznej.

Podsumowanie

To, gdzie zdrowotny think tank miałby powstać, jest kwestią dyskusyjną. Jasne jest natomiast to, że brakuje systematycznych badań w obszarze ochrony zdrowia, które byłyby prowadzone na podstawie repozytoriów danych gromadzonych przez NFZ i Ministerstwo Zdrowia.

W zdrowiu z perspektywy polityki publicznej nikt nie analizuje tego, jak można optymalizować wydatki i lepiej leczyć. Szpitale optymalizują kosztowo wykonywanie najdroższych świadczeń. NFZ wycenia świadczenia niżej i tak trwa wyścig zbrojeń. Ministerstwo Zdrowia na początku roku 2012 stworzyło nowy Departament Analiz Strategicznych, ale to raczej za mało, by realnie przyczynić się dla lepszej policy, bo czasem trzeba zrobić osobne projekty badawcze.

Przy zmniejszającej się populacji i rosnącej grupie osób, których leczenie będzie droższe, oraz jednocześnie małej liczbie osób aktywnych zawodowo, którzy płacą składki, system będzie wymagać zasadniczej reformy. System ochrony zdrowia w obecnym kształcie – ze składką wynoszącą 9 proc. – mógłby być samofinansujący się – o ile skupiono by się na ograniczaniu niegospodarności.

W obecnym systemie wydatki na zdrowie są również bezpośrednio związane z kondycją gospodarki – to aktywność zawodowa obywateli determinuje, czy i w jakiej wysokości płacone są składki. Niedofinansowaniu systemu ochrony zdrowia – a wszak już w tym momencie jesteśmy w ogonie państw unijnych w tej dziedzinie – można zaradzić jedynie poprzez zwiększenie wysokości składki, poprawienie jej ściągalności lub optymalizację wydatków.

Historia ciała – nowy nurt badawczy :)

Kości oskarżonego trzeszczą pod bezlitosnym naporem koła. Skóra, jeszcze niedawno gładzona promieniami normańskiego słońca, teraz pęka w mroku sali tortur. Z ust nieszczęśnika wraz z krwią wydobywa się przeciągły jęk, inkwizytorzy rozpoznają wśród wrzasku słowa: „Przyznaję się”. Jest rok 1436.

Młoda dziewczyna przegląda się w lustrze. Na połyskującej ołowiem powierzchni odbija się jej potężna sylwetka. Patrzy na swoje uda składające się z okrągłych fałd naznaczonych nierównymi rowkami, małe, białe piersi, czarne, poskręcane włosy pokryte cienkim filmem tłuszczu, myte ledwie przed miesiącem, źrenice błyszczące od wkropionego w nie soku z cytryny. Uśmiecha się z zadowoleniem i jest wdzięczna ojcu, że podarował jej to dziwne urządzenie, dzięki któremu może podziwiać swoje piękno. Jest rok 1823.

Ukraiński chłop pada na kolana i zjada ziemię, na której niedawno sadził zboże. Jego oczy błyszczą szaleństwem wywołanym głodem. Opuchnięte nogi uginają się po raz ostatni. Umierając, samotnie i nie licząc na pochówek, nie wie, że potworny głód to nie dopust boży, ale zaplanowana akcja Stalina, który tak postanowił ukarać niepokorny naród. Jest rok 1933.

Francuzka o krwistoczerwonych ustach idzie ulicą w minispódniczce i butach na wysokich obcasach. Zanim jej stopy zniekształcą się przez bolesne halluksy, a kręgosłup zacznie odmawiać posłuszeństwa, przyciągnie wiele męskich spojrzeń. Uchodzi za kobietę wyzwoloną. Jest rok 1961.

Mężczyzna przytula do piersi niemowlę i karmi je pasteryzowanym mlekiem z butelki. Z wdzięcznością patrzy w zakryte okularami oczy lekarza, który przeprowadzał zabieg zapłodnienia in vitro. Jest rok 2000.

„Historia i historycy zapomnieli o ciele. Jednakże było ono i jest nadal aktorem dramatu” – pisze francuski historyk Jacques Le Goff w przedmowie do swojej książki „Historia ciała w średniowieczu”[1]. I sam wie, jak bardzo się myli. Jest rok 2003.

Wstrętny ubiór duszy

Zanim przeszłość przelano na papier oficjalnej historii, została wyprana z krwi, wywietrzona z potu codziennych obowiązków, zasłonięta bezpiecznym parawanem higienicznego języka. Król nie ma brudnych paznokci, chłopce nie wypada macica, kiedy zaprzęga się do pługa, bakłażany w miodowej panierce nie mają smaku, pod pudrem paryskich elegantek nie ma ropiejących krost, a ciało ludzkie jest niezmienne i dane raz na zawsze, od Boga.

Przeszłość obleczona w bezwonne gładkie słowa układała się w historię polityczną i gospodarczą tworzoną na użytek państw i ich władców. Ciało traktowane zgodnie ze słowami papieża Grzegorza I Wielkiego jako „wstrętny ubiór duszy” nie zasługiwało, aby znaleźć się na kartach oficjalnej historiografii. Dopiero po pierwszej wojnie światowej skupiona wokół szkoły Annales grupa francuskich historyków badających historię społeczną i gospodarczą zaczęła się zastanawiać, jak właściwie żyli ludzie z przeszłości, jak myśleli, co składało się na ich małe mentalne światy.

Zdefiniowanie przez nich historii jako nauki o ludziach w czasie było pierwszym krokiem do tego, by badacze przeszłości zaczęli przyglądać się pojedynczemu człowiekowi jako istocie biologicznej i społecznej. Marc Bloch, jeden z twórców szkoły Annales, wprowadził termin „przygody ciała” i zadeklarował, że nie zamierza oddzielać człowieka od jego wnętrzności i zapominać o jego wrażliwości i cielesności. W badaniach nad człowiekiem cieleśnie uwikłanym w kulturę historycy wiele zawdzięczają antropologom kultury i socjologom. To oni pierwsi zajrzeli pod czapkę polskiego chłopa i znaleźli tam kołtun. Przyjrzeli się, jak ludzie z różnych kultur chodzą, siadają, kucają. Przeanalizowali funkcjonowanie metafor związanych z ciałem i ich wpływ na życie codziennie i obyczajowość. W badaniach historycznych przez kolejne kilkadziesiąt lat zagadnienia te wciąż jednak zajmowały miejsce marginalne.

Dynamiczne przemiany drugiej połowy XX w. przeorały krajobraz nauk humanistycznych i społecznych, popychając je w kierunku cielesności. Ruch feministyczny i gejowski, wybuch epidemii AIDS, rozwój genetyki i nowoczesnych technologii ingerujących w ludzki organizm, nasilenie się tendencji liberalnych – splot owych czynników rozbudził żywe zainteresowanie człowiekiem jako istotą cielesną i kulturową. Na fali tych tendencji coraz większa liczba historyków zaczęła eksplorować nowy obszar badawczy.

Ciało człowieka stało się przedmiotem historii, zarówno w wymiarze materialnym, jak i symbolicznym. Doceniono jego zmienność i historyczność. Historycy uznali, że pozostaje ono w dużym stopniu społecznym konstruktem, że nie jest po prostu dane, ale jest tworzone przez jednostki i społeczeństwa.

Kiedy historyk medycyny Roy Porter w roku 1992 napisał artykuł zatytułowany „Historia ciała”[2] i ogłosił w nim powstanie nowego nurtu badań historycznych, książki związane z tą dziedziną zapełniały już szereg bibliotecznych półek. Socjologowie wyjaśnili już, że to jak chodzimy, pływamy, rodzimy dzieci jest efektem stosowania technik ciała, których uczymy się w procesie socjalizacji. Marc Bloch napisał o znaczeniu wiary w moc leczenie skrofułów przez króla. Niemiecki filozof i socjolog Norbert Elias przeanalizował, dlaczego w Europie nie je się rękami, do czego służyła spluwaczka i od kiedy zaczęto używać chustki do nosa. Michael Foucault, jeden z najsłynniejszych francuskich filozofów, opisał przemiany ludzkiej seksualności i w nawiązaniu do nich objaśnił znaczenie panoptikonu – więzienia, w którym osadzeni pozostają pod nieustanną kontrolą. Korzenie i zaplecze merytoryczne nowego nurtu były więc znaczące i sygnowane nazwiskami największych europejskich myślicieli.

W ciągu kilkunastu lat, które upłynęły od momentu ogłoszenia powstania nowego nurtu w historiografii, liczba publikacji związanych z historią ciała znacząco wzrosła, a sama dziedzina nabrała wyraźniejszych kształtów. Pojawiły się pierwsze syntezy historii ciała, w tym napisana przez francuskich historyków i antropologów „Historia ciała”[3], której pierwsze dwa tomy trafiły niedawno na polski rynek wydawniczy. Niesamowita opowieść o nowożytnych grach i ćwiczeniach, umartwianiu ciała, mocy relikwii, praktykach leczniczych i dawnej seksualności mówi nam więcej o życiu naszych przodków niż niejeden traktat polityczny.

Czystość i brud, zdrowie i choroba, piękno i brzydota

Historia ciała bada, jak zmieniało się ciało ludzkie pod naporem różnych społecznych praktyk i ideologii, jakie miejsce zajmowało w kulturze, polityce i gospodarce. Interesuje się zmiennością całej gamy cielesnych odczuć człowieka. Jacques Le Goff określa ją jako „sposób, w jaki ludzie ubierali się, umierali, odżywiali się, pracowali, zamieszkiwali swoje ciała, pożądali, śnili, śmiali się i płakali”[4]. Studia te zazębiają się ze sferami takimi jak na przykład historia zmysłów, brudu, sztuki kulinarnej, seksualności, mody, piękna i brzydoty, medycyny czy systemów penitencjarnych. Historia ciała stanowi zatem jeden z interdyscyplinarnych nurtów współczesnej humanistyki, żywo reagujący na aktualne problemy i zmiany.

Badania historii ciała uwidoczniły fakt, że kształt i kondycja naszego ciała, a więc zarazem to, kim jesteśmy, zależy od szeregu czynników kulturowych i historycznych. Kości udowe muzułmanina wyginają się w lekki łuk po godzinach spędzonych w pozycji kucającej. Bogata w białko zwierzęce dieta uczyniła Europejczyków wysokimi i silnymi, a zarazem wojowniczymi i agresywnymi. Niepełnosprawne dzieci urodzone w starożytnej Sparcie były strącane ze skały, podczas gdy we współczesnej Europie otacza się je specjalną opieką i ochroną prawną. Miliony afrykańskich kobiet w wyniku tradycyjnego przekonania, że ich ciała są grzeszne i stanowią własność mężczyzny, straciło podczas obrzezania zewnętrzne narządy płciowe, co odebrało im możliwość czerpania pełnej przyjemności seksualnej, a wiele naraziło na poważne choroby i śmierć. Polityka jednego dziecka w Chinach doprowadziła do mordowania nowo narodzonych dziewczynek lub przebierania ich za chłopców. Przykłady można by mnożyć. Namysł nad sposobami, w jaki kultura i polityka kształtowały ciało, to poszukiwanie indywidualnej i zbiorowej tożsamości, często w najbardziej intymnym i prywatnym wymiarze.

W gorsecie społecznych zasad

Małe dziewczynki, które na początku zeszłego stulecia przyszły na świat w Japonii, wiedziały, że krępowanie stóp uczyni je pięknymi i eleganckimi, co w efekcie pozwoli im dobrze wyjść za mąż. Złamanie kości śródstopia i palców, a co za tym idzie potworny ból, było wysoką ceną za windowanie swoich akcji na rynku matrymonialnym. Jednak tylko to mogło zapewnić kobietom odpowiednią pozycję społeczną. Kiedy więc dziewczynki z powrotem nauczyły się chodzić, wkładały na okaleczone stopy ozdobne, wyszywane złotymi nićmi i haftowane w kwiaty materiałowe buciki, których nie zdejmowały nawet podczas nocy poślubnej.

Ideał pięknej kobiety o maleńkich stopach nie był jednak jedynie seksualną fantazją czy estetyczną zachcianką. Wpisywał ciało kobiety w społeczny system, uznawał ją za istotę niesamodzielną, niezdolną do wykonywania wielu zadań fizycznych, wyznaczał jej miejsce i zmuszał do powolności, posłuszeństwa i skromności. Podobnie wyglądała kwestia europejskich gorsetów, które uniemożliwiały kobietom normalne poruszanie się, a niekiedy również oddychanie, zamieniając je w istoty eteryczne i słabe. Niekiedy również buty na wysokich obcasach, tzw. szpilki, uważa się za symbol kobiecej opresji i sprowadzenie do roli obiektu seksualnego. Przykłady te, ukazujące oddziaływania władzy na ludzkie ciało, stanowią wyraz złożonych systemów sprawowania kontroli nad ciałem.

Związki polityki i cielesności cieszą się szczególnym zainteresowanie historyków. Za sprawą Michaela Foucaulta wiele uwagi poświęcono także ciałom represjonowanym, nadzorowanym, poddawanym karze. Relacje między władzą a człowiekiem francuski uczony opisał, opierając się na systemach karania i wymuszania posłuszeństwa skoncentrowanych na ciele. Wraz z przechodzeniem od władzy suwerena do modelu władzy dyscyplinarnej milkną krzyki torturowanych na miejskim rynku, a pojawiają się szczegółowe przepisy, zakłady karne i czujne oko nadzorcy. Obywatele są sadzani w szkolnych ławach, zamykani w więzieniach, pętani w kaftany bezpieczeństwa, szpikowani lekami. Sprzeciw wobec obowiązujących norm to nic innego niż objawy szaleństwa. A wariatów leczy się w szpitalach psychiatrycznych, poddając ich ciała i umysły odpowiedniemu rygorowi. Biopolityka jako sprawowanie władzy nad ciałami obywateli stała się dominującym sposobem kontroli.

Cyborgi, monstra, zombie

Oscar Pistorius, biegacz pozbawiony obu nóg i poruszający się na protezach z włókien węglowych, może wziąć udział w Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie – orzekł Komitet Olimpijski w roku 2008. Kontrowersje wywołane tą precedensową decyzją zaostrzyły dyskusje o posthumanizmie – przekraczaniu i redefiniowaniu granic człowieczeństwa. Kwestia tego, czym było, czym jest i czym może być ciało człowieka zaczęła coraz bardziej frapować humanistów.

W historii kultury pojawiały się różne figury nietypowej cielesności – golem, karzeł, trędowaty, żywy trup, potwór doktora Frankensteina – pobudzając ludzką wyobraźnię i zmuszając do autorefleksji. Zwykle jednak znajdowały się one na marginesie życia społecznego i były wartościowane negatywnie. Coraz większa akceptacja wobec różnych sposobów realizowania swojej cielesności związana jest w dużej mierze z rozwojem cywilizacyjnym.

Dynamiczny rozwój technologii ostatnich lat wzbudza ożywione dyskusje etyczne, społeczne i filozoficzne. Czy możemy decydować o własnym ciele? Czy ciało dziecka rozwijającego się w łonie kobiety podlega całkowicie jej woli? Czy dominujący ideał piękna jest niezmienny? Jak daleko możemy się posunąć w udoskonalaniu naszego ciała, żeby nadal pozostać „sobą”? Na gruncie tych dyskusji coraz istotniejsze stają się ustalenia historyków badających ludzką cielesność. Czego zatem dziś oczekujemy od historii ciała? Historycy starają się udzielić odpowiedzi na pytania, w jaki sposób nasi przodkowie radzili sobie z trudami życia codziennego i jak wyglądało ich życie prywatne, jak pokarm i leki wpływały na zmiany ich ciał, jakie praktyki cielesne były akceptowane, a jakie budziły odrazę. Poprzez opowieści o „przygodach ciała”, jak określił ten nurt badań francuski historyk Marc Bloch, budujemy także swoją cielesną tożsamość i oswajamy się z ciałem, jego nieustanną zmiennością i nieuchronną przemijalnością. Dzieje ludzkiej cielesności to niezliczone codzienne historie, feerie barw i zapachów, opowieść o bólu i rozkoszy, refleksja nad rozmaitymi sposobami przeżywania i doświadczania ciała, którym jesteśmy.


 

[1]             J. Le Goff, N. Truong, Historia ciała w średniowieczu, przeł. I. Kania, Warszawa 2006.

[2]             R. Porter, History of the body, [w:] New Perspectives in Historical Writing, P. Burke (red.), Oxford–Cambridge 2001.

[3]             Historia ciała. Tom I. Od renesansu do oświecenia, G. Vigarello (red.), przeł. T. Stróżyński, Gdańsk 2011; Historia ciała. Tom II. Od rewolucji do I wojny światowej, A. Corbin (red.), Gdańsk 2013.

[4]             J. Le Goff, N. Tround, Op. cit., s. 11.

Pogoda dla liberalizmu :)

Wyniki majowych wyborów do Parlamentu Europejskiego wprowadziły w konsternację część komentatorów polskiej polityki. Przeprowadzone niemal w 25. rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów głosowanie pokazało bowiem, że partie odwołujące się do programu lewicowo-liberalnego cieszą się poparciem raptem 13 proc. Polaków. Pozostałą część elektoratu zagospodarowało 7 partii mniej czy bardziej prawicowych w sferze aksjologicznej. Czy po ćwierćwieczu Trzecia Rzeczpospolita przechyliła się jeszcze bardziej w prawo? Czy może rezultaty elekcji nie odzwierciedlają przemian w sferze wartości i postaw polskiego społeczeństwa? Innymi słowy: czy Polacy gonią Zachód tylko gospodarczo, czy także pod względem społeczno-kulturowym? Przyjrzyjmy się po kolei najważniejszym składowym zachodnioeuropejskiego modelu nowoczesnego, otwartego społeczeństwa: stosunkowi do obecności religii w życiu publicznym, postawom wobec najważniejszych sporów światopoglądowych oraz autodeklaracjom politycznym Polaków.

Wbrew popularnej w prawicowej publicystyce tezie o trwałości wpływu katolicyzmu na życie publiczne w naszym kraju wyniki ostatnich badań, w tym także tych przeprowadzanych przez Kościół, nie pozostawiają wątpliwości: laicyzacja i sekularyzacja polskiego społeczeństwa jest faktem, spór może dotyczyć tylko tempa tych zmian. Najnowsze dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego (ISKK) dokumentują rekordowo niski odsetek wiernych biorących udział w niedzielnych nabożeństwach (39% ogółu zobowiązanych). Od początku transformacji z kościołów ubyło kilka milionów Polaków, a jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy początek lat 80., spadek ten będzie jeszcze większy. Choć według niedawnego spisu powszechnego aż 88% Polaków zadeklarowało przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego, to ISKK za „wierzących” uznaje tylko 81% społeczeństwa. Jeśli jednak za prawdziwie miarodajne dane uznamy udział w praktykach religijnych, to 16% wiernych przystępujących co tydzień do sakramentu komunii nie najlepiej świadczy o stanie polskiego katolicyzmu. Spadki dotyczą nie tylko liczby wiernych, lecz także liczby kapłanów. W ciągu ostatnich dwóch dekad liczba nowych powołań kapłańskich spadła aż o 67% – to znacznie więcej, niż wynosi europejska średnia.

Formalno-instytucjonalna strona religijności to jedno. Jeszcze mniej korzystny dla Kościoła obraz wyłania się z sondaży badających postawy religijne Polaków. Okazuje się, że na przestrzeni 25 lat Trzeciej Rzeczpospolitej znacząco spadła wiara ankietowanych w zmartwychwstanie Chrystusa – 47%, nieśmiertelność duszy – 39% – czy piekło – 31% (TNS Polska). Jednocześnie tak jak na Zachodzie obserwujemy rosnący rozdźwięk między nauczaniem Kościoła a poglądami Polaków, zwłaszcza w kwestii życia seksualnego. 75% katolików nie ma nic przeciwko antykoncepcji, ponad 70% dopuszcza aborcję w przewidzianych ustawowo przypadkach, a ponad połowa jest za legalizacją eutanazji (Bendixen & Amandi International). W kilku przypadkach poglądy polskiego społeczeństwa ocierają się wręcz o herezję: 61% popiera zniesienie celibatu, 53% święcenia kapłańskie kobiet, a tylko 31% akceptuje wykluczenie rozwiedzionych z sakramentu komunii.

Stosunek Polaków do obecności Kościoła i wiary w życiu publicznym na przestrzeni ćwierćwiecza również znacznie się zliberalizował. Obecnie aż 70 proc. społeczeństwa nie chce, by księża wypowiadali się publicznie na tematy polityczne, 65 proc. jest przeciwnych możliwości zdawania matury z religii, a połowa uważa, że Kościół wywiera zbyt duży wpływ na bieżące życie polityczne. 45 proc. Polaków chce, by finansowanie Kościoła pochodziło głównie ze źródeł pozabudżetowych, 43 proc., by przenieść religię ze szkół publicznych do salek parafialnych, a tylko 19 proc. deklaruje gotowość przekazania 0,5 proc. odpisu podatkowego na rzecz Kościoła (TNS, Homo Homini).

Można więc powiedzieć, że o ile w porównaniu z Europą Zachodnią Kościół w Polsce na brak wiernych nie może narzekać, mimo spadków ich liczby, o tyle za obrzędowością czy uznaniem dla Jana Pawła II nie podąża znajomość prawd wiary czy nauczania Kościoła. W poglądy religijne Polaków wdziera się postmodernistyczny chaos przejawiający się m.in. rosnącym przekonaniem o istnieniu duchowej natury zwierząt (jedna trzecia Polaków).

Drugim ważnym elementem zmian społecznych w ostatnich 25 latach jest powolna, acz konsekwentna liberalizacja światopoglądowa. Polacy rzeczywiście pozostają na tle Europy, a nawet najbliższych sąsiadów, społeczeństwem dość konserwatywnym, trudno jednak nie dostrzec przemian w tym zakresie. Prawicowa publicystyka pełna jest zapewnień, że Polacy – bogacąc się – nie odchodzą od „tradycyjnych wartości”, tak jak jest to regułą w europejskich demokracjach. Badania społeczne dowodzą jednak, że takie przekonanie jest zwykłym wishful thinking; Polacy nie różnią się od innych, coraz zamożniejszych społeczeństw, w których za modernizacją ekonomiczną podąża także sekularyzacja i liberalizacja postaw.

Jedną z kwestii, która w ostatnich latach – by użyć medialnego żargonu „wywołała wiele kontrowersji” – jest zapłodnienie metodą in vitro. Tocząca się debata, w której po jednej stronie zasiadał profesor medycyny, a po drugiej przedstawiciel radykalnej prawicy Tomasz Terlikowski, pozwalała ulec złudzeniu, że siły w tym sporze są zrównoważone, a przeciwników sztucznego zapłodnienia jest mniej więcej tylu, ilu zwolenników. Tymczasem w dziesiątkach sondaży poparcie Polaków dla stosowania metody in vitro oscyluje wokół 80 proc. [sic!], a 60 proc. akceptuje tę metodę leczenia niepłodności także w przypadku związków nieformalnych (CBOS). Podobnie wysoką aprobatę odnotowano dla rządowego programu dofinansowania in vitro.

Skoro wspomnieliśmy o konkubinatach, warto przyjrzeć się, jak na przestrzeni ostatnich dekad zmieniał się stosunek Polaków do związków niemałżeńskich. Z 25 proc. na początku transformacji do 51 proc. obecnie wzrósł odsetek przekonanych, że to dobra forma współżycia między dwojgiem ludzi (TNS). Można powiedzieć, że w ślad za deklaracjami poszły też czyny: według Głównego Urzędu Statystycznego w związkach niemałżeńskich żyje dziś 1,3 mln kobiet i mężczyzn – aż o dwie trzecie więcej niż na przełomie wieków! Nic więc dziwnego, że obecnie aż 21 proc. dzieci rodzi się w konkubinatach, a w niektórych miastach (Warszawa) nawet 30 proc.

Skutkiem postępującej liberalizacji postaw społecznych jest również zmieniający się stosunek do „nowinek z Zachodu”, jak pogardliwie określa je prawica, takich jak związki partnerskie. W niedawnym badaniu CBOS-u miażdżąca wprost większość Polaków (85 proc.) opowiedziała się za stworzeniem przez prawo możliwości zawierania takich związków przez pary heteroseksualne. Badania społeczne po raz kolejny udowodniły, że polski parlament jest bardziej konserwatywny niż społeczeństwo, które go wyłoniło.

Co jednak ciekawe, rośnie również akceptacja dla legalizacji związków homoseksualnych. Według TNS już niemal połowa społeczeństwa (47 proc.) jest gotowa przyznać gejom i lesbijkom prawa zarezerwowane dotąd tylko dla par damsko-męskich. I choć nadal jest to mniejszość, to na przestrzeni lat wzrost, który nastąpił, można określić jako spektakularny (z 25 proc. w roku 2002). O zmianach w tej sferze świadczy również fakt, że już niemal jedna czwarta Polaków jest skłonna uznać za rodzinę parę gejów i lesbijek, która wychowuje wspólnie dzieci (przed dekadą tylko 9 proc., CBOS).

W ostatnich tygodniach opinię publiczną poruszyła sprawa prof. Bogdana Chazana, który zasłaniając się klauzulą sumienia, odmówił pacjentce wskazania szpitala, w którym mogłaby ona dokonać legalnej aborcji. Jak się okazuje, Polacy w swej zdecydowanej większości to zwolennicy tzw. kompromisu aborcyjnego z lat 90.: niemal 80 proc. jest przeciwnych całkowitemu zakazowi aborcji i dopuszcza przerywanie ciąży w przypadkach przewidzianych w obecnej ustawie antyaborcyjnej. Polacy są zdecydowanymi zwolennikami możliwości przerwania ciąży, gdy zagrożone jest życie kobiety (82 proc.), zagrożone jest zdrowie kobiety (78 proc.) lub gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa (78 proc.). Nawet osoby określające się jako bardzo religijne w 70 proc. są zwolennikami możliwości przerywania ciąży w tych wypadkach (TNS Polska). W ślad za tymi danymi podąża stosunek Polaków do zgłaszanych przez prawicę i lewicę postulatów zmiany obecnej ustawy: 38% Polaków chciałoby antyaborcyjnego status quo, 36 proc. chce zliberalizowania ustawy, a tylko 12 proc. popiera postulat Kościoła i prawicy, by ustawę zaostrzyć.

W jakiej mierze postawy społeczne względem aborcji wynikają z osobistych doświadczeń, trudno ocenić. Niemniej sporym zaskoczeniem było zeszłoroczne badanie CBOS-u, który oszacował, że w ciągu swojego życia ciążę usunęła nie mniej niż co czwarta, ale też nie więcej niż co trzecia dorosła Polka. W skali całego społeczeństwa daje to od 4,1 mln do 5,8 mln kobiet.

Pozytywny stosunek do obecnej ustawy antyaborcyjnej przełożył się na silny opór społeczny wobec stosowania przez lekarzy „klauzuli sumienia”. Ponad połowa Polaków (52 proc.) uznaje, że lekarz nie może, powołując się na własne sumienie, odmówić zabiegu przerwania ciąży w sytuacji, gdy zezwala na to prawo (CBOS). Jeszcze bardziej jednoznaczne wyniki przyniosło pytanie o odmowę skierowania na badania prenatalne (73 proc. przeciw) czy sprzedaż środków antykoncepcyjnych (75 proc. przeciw używaniu klauzuli sumienia w takiej sytuacji). Co ciekawe, największymi przeciwnikami funkcjonowania w systemie prawnym „klauzuli sumienia” okazali się nie wyborcy lewicy, lecz… Platformy Obywatelskiej. Aż dwie trzecie elektoratu tej partii chciałoby zniesienia klauzuli. To kolejny dowód na to, że wyników wyborów i liczby głosów oddanych na partie prawicowe nie należy interpretować w kategoriach wzrostu postaw konserwatywnych.

Również regularne badania społeczne w kwestii eutanazji czy edukacji seksualnej w szkołach dowodzą, że myślenie liberalne stopniowo acz konsekwentnie zdobywa coraz więcej zwolenników. Prof. Janusz Czapiński w ostatniej „Diagnozie Społecznej” – największym badaniu socjologicznym w Polsce – wskazuje, że procesy laicyzacji i liberalizacji są faktem społecznym, a tempo tych przemian rośnie wraz ze wzrostem wykształcenia, wysokością dochodów i wielkością zamieszkiwanej gminy.

Obok stosunku do obecności religii w życiu publicznym oraz postaw światopoglądowych dobrym miernikiem przemian ostatniego ćwierćwiecza są autodeklaracje polityczne Polaków. Najdokładniejszą analizę zmian poglądów politycznych umożliwiają regularne badania CBOS-u z lat 1989–2014. W tym okresie zauważalne są wyraźne zmiany w popularności autoidentyfikacji lewicowej i prawicowej. Na początku przemian ustrojowych występowała, co nie jest zaskoczeniem po upadku systemu socjalistycznego, wyraźna przewaga deklaracji prawicowych. Bolesne skutki reform rynkowych przyniosły w latach 1993–1995 pewną stabilizację obu bloków, ale już po roku 1995 identyfikacji prawicowych zaczęło przybywać. Pogoda dla lewicy na dobre nastała w roku 1999 (niezadowolenie z rządu Jerzego Buzka) i trwała nieprzerwanie aż do roku 2003. Począwszy od tamtego momentu (kompromitacja lewicy po aferze Rywina) przez najlepszy dla prawicy rok 2005 (zwycięstwo PiS-u, „rewolucja moralna” po śmierci Jana Pawła II) aż do dziś obserwujemy przewagę deklaracji prawicowych nad lewicowymi.

Okazuje się jednak, że ostatnie lata przyniosły jedną zauważalną zmianę: wzrost identyfikacji centrowych. Obecnie Polacy, pytani o umiejscowienie się na skali lewica–centrum–prawica, najczęściej wybierają orientację centrową (32 proc.), dopiero w dalszej kolejności prawicową (29 proc.). Niespełna jedna czwarta Polaków nie potrafi określić swoich poglądów politycznych, a zaledwie 16 proc. uznaje się za lewicę. Jest to dość istotna zmiana w identyfikacjach politycznych, bowiem dotąd zwykle to zwolennicy prawicy lub lewicy dominowali jako najliczniejsza grupa wśród tych, którzy byli w stanie sprecyzować swoje poglądy. W jakiejś mierze więc wzrost zamożności i liberalizacja postaw przekłada się na strukturę autodeklaracji, które coraz częściej przybierają typową dla zachodnioeuropejskich demokracji postać umiarkowanego centrum.

„Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?” może w tym miejscu spytać liberał. Choć w ciągu 25 lat istnienia Trzeciej Rzeczpospolitej postawy społeczne i światopoglądowe Polaków ulegają stopniowej liberalizacji, to wyniki wyborów zdają się świadczyć o procesie odwrotnym: paradoksalnie coraz więcej głosów zbierają partie prawicowe, a w coraz większym odwrocie są ugrupowania liberalno-lewicowe. Skąd 87 proc. głosów w eurowyborach dla formacji centroprawicowych i prawicowych? Dlaczego tylko 16 proc. Polaków uznaje się za lewicę, skoro lewicowe przekonania co do aborcji czy eutanazji podziela większość społeczeństwa?

Również odpowiedź na te pytania odnajdujemy w ostatnich badaniach opinii publicznej. Dowodzą one, że w Polsce elektorat liberalny światopoglądowo sytuuje się przede wszystkim w centrum, a sympatie partyjne lokuje częściej w centroprawicowej Platformie niż definiującym się jako lewica SLD czy Twoim Ruchu. Wybór PO przez wyborców liberalnych jest tłumaczony częściej przesłankami negatywnymi („strach przed Jarosławem Kaczyńskim”) niż pozytywnymi (wiara w program partii), co jednak dla wymowy dobrych wyników wyborczych Platformy ma znaczenie drugorzędne. Ostatnie eurowybory pokazały, że mimo kunktatorskiej postawy PO w kwestiach światopoglądowych i niespełnieniu wielu obietnic partia ta może nadal liczyć na głosy umiarkowanych, centrowych wyborców nazywanych lekceważąco „lemingami”. Z drugiej strony część elektoratu sfrustrowanego odejściem PO od wolnorynkowych postulatów szuka pocieszenia w karykaturalnych propozycjach Janusza Korwin-Mikkego, spisując tym samym na straty kwestie światopoglądowe.

Sięgający 2005 r. podział polityczny o znamionach wręcz kulturowych i „przyspawanie” modernizacyjnego elektoratu liberalno-lewicowego do PO betonują układ partyjny i uniemożliwiają wyłonienie się silnej formacji centrowej czy centrolewicowej. Pierwszą nieudaną próbą budowy takiego ruchu była partia Janusza Palikota, którą w najlepszym momencie popierało w sondażach nawet 15 proc. wyborców. Rywalizacja z SLD na lewicowość i kolejne niezrozumiałe wolty programowe skutecznie pozbawiły jednak tego polityka wiarygodności w oczach centrowego wyborcy. I na dobrą sprawę po dziś dzień lewa strona sceny politycznej cierpi na deficyt wiarygodnych, charyzmatycznych liderów, którzy byliby w stanie powalczyć o „odklejenie” liberalnego światopoglądowo wyborcy od PO.

Czy zatem to, co składa się na kulturę polityczną – ogół postaw, wartości i sądów wartościujących na temat tego, jak powinna być sprawowana władza – sprzyja po 25 latach wolności zaistnieniu na scenie politycznej reprezentacji liberałów? Niedawny sondaż CBOS-u wykazał, że brak związku z istniejącymi partiami odczuwają przede wszystkim ludzie młodzi (w wieku 18–34), mieszkańcy dużych miast, osoby z wyższym wykształceniem. Istotną rolę odgrywa również światopogląd: największe problemy z wyborem godnej zaufania partii mają wyborcy centrum (76 proc.), relatywnie najlepiej czują się w obecnym systemie politycznym, co nie jest zaskakujące, sympatycy prawicy. I to właśnie młodzi, wykształceni, wielkomiejscy i centrowi Polacy postulują najczęściej utworzenie nowej partii o socjalliberalnym charakterze: stawiającej na wolny rynek, z wyraźnymi elementami państwa socjalnego, postulującej liberalne reformy obyczajowe i niezależnej od Kościoła. Badania opinii publicznej pokazują więc, że potencjał na nową, centrową siłę jest całkiem spory, a jej potencjalny elektorat liczniejszy niż u zarania Trzeciej Rzeczpospolitej. Wyłonieniu takiej formacji sprzyjają nie tylko czynniki obiektywne – wzrost zamożności społeczeństwa i liberalizacja postaw światopoglądowych – lecz także konkretna sytuacja polityczna: znużenie ośmioma latami rządów centroprawicy. Otwartą kwestią pozostaje to, czy znajdą się politycy zdolni do porwania liberalnych wyborców z rąk Platformy.

„Sadzić, palić, zalegalizować” czy „Wsadzić, podpalić, gangi sponsorować”? :)

Wojna z narkotykami okazała się porażką. […] Polityka oparta na eliminacji i zakazywaniu narkotyków oraz penalizacji ich użytkowania po prostu nie działa”.

Apel byłych prezydentów Meksyku, Kolumbii i Brazylii, styczeń 2009

Potrzeba niezwykle dużo zarówno ideologicznego zacietrzewienia, jak i prostego politykierskiego oportunizmu, aby próbować zaprzeczyć powyższej tezie z tzw. „Apelu byłych prezydentów”, do którego przyłączył się w ostatnich miesiącach m.in. Aleksander Kwaśniewski. W 2011 r. tezę tę dobitnie potwierdziła Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej, która jednoznacznie stwierdziła całkowitą klęskę walki z używaniem narkotyków metodami policyjno-sądowniczymi, tak w sensie braku realizacji głównego celu w postaci redukcji zjawiska, jak i w sensie zaistnienia fatalnych skutków społecznych. Grupa sformułowała rekomendację porzucenia strategii „wojny z narkotykami” na rzecz polityki skupionej na ograniczaniu negatywnych skutków stosowania narkotyków, zastąpieniu kryminalizacji zjawiska programami terapeutycznymi, rezygnacji ze stygmatyzacji i pogardy wobec użytkowników na rzecz respektowania ich statusu jednostek ludzkich i niepodważalnie wynikających z tego praw. Niektóre kraje już wcześniej zdecydowały się na „kopernikański przewrót” w filozofii polityki narkotykowej i dziś zbierają tego pozytywne plony. Inne podejmują te działania obecnie. Na razie nie ma wśród nich Polski, która trwa przy skompromitowanych metodach z arsenału Harry’ego Jacoba Anslingera. Artykuł ten jest kolejną próbą dotarcia do racjonalnej strony osobowości decydentów w naszym kraju i wskazania na kierunki potrzebnych zmian, tak aby polityka narkotykowa stała się w końcu na dobre elementem polityki społecznej i zdrowotnej, a przestała być składową polityki karnej.

http://www.flickr.com/photos/misteral/6871619659/sizes/m/
by I_am_Allan

Geneza podejścia restrykcyjno-konserwatywnego

Idea zwalczania użytkowników środków odurzających różnego typu za pomocą państwowego aparatu przemocy zyskała dużą popularność w USA w dobie alkoholowej prohibicji. Do pewnego stopnia zniesienie prohibicji po przejęciu władzy w Białym Domu przez demokratów siłę oddziaływania tej idei jeszcze wzmocniło. Bezrobotne siły zawodowych śledczych, wyspecjalizowanych w zaglądaniu do prywatnego życia obywateli i ściganiu ich za styl spędzania wolnego czasu, potrzebowały nowej krucjaty, aby skanalizować ich buzującą energię. Nic dziwnego więc, że to były zastępca komisarza w Biurze ds. Prohibicji Harry Jacob Anslinger został w 1930 r. mianowany pierwszym komisarzem Federalnego Biura ds. Narkotyków (FBN), a w połowie lat 30. rozpoczął swoją agresywną kampanię przeciwko marihuanie.

W latach 1934–1936 użytkowanie marihuany w USA rozprzestrzeniło się na cały kraj, przez co medialna kampania przeciwko akurat tej substancji stała się głównym elementem działań FBN zorientowanych na delegalizację wszystkich narkotyków na poziomie prawa federalnego. Anslinger powołał do życia oparty na autentycznej histerii ogólnokrajowy ruch, animowany regularnymi występami komisarza w masowych mediach, w których umiejętnie pobudzał panikę przeciętnych obywateli starannie wyselekcjonowanymi raportami policyjnymi o okrutnych zbrodniach popełnionych rzekomo w efekcie zażywania marihuany. Z dzisiejszego punktu widzenia i w świetle współczesnego stanu wiedzy wydaje się to może absurdalne, ale w tamtych latach Anslinger był w stanie przekonać opinię publiczną do tego, że użytkownicy marihuany są potencjalnymi mordercami. W tzw. „Gore Files” komisarza raz po raz czytano takie rzeczy jak:

„Cała rodzina została zamordowana przez młodocianego narkomana na Florydzie. Gdy oficerowie policji dotarli na miejsce, znaleźli młodzieńca chwiejnym krokiem chodzącego po ludzkiej rzeźni. Siekierą zabił ojca, matkę, dwóch braci i siostrę. Wydawał się otumaniony. […] Nie pamiętał tego, iż dokonał kilkukrotnej zbrodni. […] Chłopiec powiedział, że miał w zwyczaju palić coś, co jego młodociani koledzy określali jako muggles – dziecinna nazwa marihuany”. Albo innym razem: „Haszysz czyni mordercę, zabijającego z miłości do zabijania, z najbardziej łagodnego, ułożonego człowieka, który uśmiałby się z pomysłu, że jakiekolwiek uzależnienie może go dopaść”. W rewelacjach Anslingera pobrzmiewały regularnie także rasistowskie tony: „W USA jest sto tysięcy palaczy marihuany, a większość z nich to Murzyni, Latynosi, Filipińczycy i ludzie świata rozrywki. Ich satanistyczna muzyka, jazz i swing, powoduje użytkowanie marihuany. Ta marihuana skłania białe kobiety do poszukiwania seksualnych relacji z Murzynami, ludźmi świata rozrywki i wszelkimi innymi”. W 2012 r., aby uniknąć zarzutów o ahistoryzm, należy być może nad tymi komentarzami spuścić łaskawie zasłonę milczenia, jednak warto pamiętać o mentalnych źródłach genezy restrykcyjno-konserwatywnego podejścia w polityce narkotykowej, a więc „wojny z narkotykami”.

Anslinger na długie lata ukształtował w USA sposób myślenia o narkotykach jako o źródle demonicznego zła, z którym należy walczyć w sposób bezwzględny. Był ponadto pionierem międzynarodowego wymiaru amerykańskiej polityki antynarkotykowej – już w latach 30. potrafił wywierać skuteczny wpływ na penalizującą legislację w innych państwach, gdzie elity społeczno-polityczne niekiedy nigdy wcześniej nie prowadziły samodzielnej debaty o problemie. W Europie znalazł wiernego naśladowcę w osobie Nilsa Bejerota, autora szwedzkiej polityki zera tolerancji. Bejerot był także zawodowym moralizatorem, który zanim zajął się używkami, prowadził krucjatę przeciwko przemocy w komiksach. Jego podejście do problemu polityki narkotykowej okazało się jednak podwójnie szkodliwe, ponieważ był on nie tylko piewcą bezwzględnej kryminalizacji, lecz także przeciwnikiem wszelkich programów terapeutycznych dla użytkowników, które nie zakładały całkowitej abstynencji jako końcowego celu leczenia. Bejerot głosił, dziś już negatywnie zweryfikowaną w praktyce tezę, iż liberalne ustawodawstwo – rezygnujące z karania za posiadanie niedużej ilości do osobistego użytku – doprowadzi do eksplozji użytkowania narkotyków do poziomów epidemii społecznej. Gdy w latach 60. zaangażował się w debatę publiczną, narkotyki postrzegano w Szwecji jako problem zdrowotny, zaś sankcje karne stosowano tylko w odniesieniu do handlarzy. Bejerot domagał się podniesienia kar za przestępstwa narkotykowe, zaś klucz do sukcesu polityki upatrywał w drastycznym uderzeniu w popytową stronę tego równania, a więc w penalizacji użytkowania narkotyków. Odrzucał wszelkie socjologiczne koncepcje wyjaśniające przyczyny narkomanii, wskazujące na takie zjawiska ekonomiczne jak ubóstwo, bezrobocie, kryzysy koniunkturalne. Winą zawsze obarczał indywidualnych użytkowników, którzy w fazie przed fizycznym uzależnieniem dokonują wyboru, za które społeczeństwo ma prawo ich surowo rozliczyć. W odniesieniu do fizycznie uzależnionych narkomanów dopuszczał, jak zaznaczono, wyłącznie restrykcyjne modele terapii, zakładające pełną abstynencję, krytykował zaś terapię nastawioną na cel redukcji szkodliwości, w tym długotrwałe programy leczenia substytutami.

Bejerot okazał się niezwykle skutecznym propagandzistą. W latach 70. szwedzka opinia publiczna dała się mu przekonać, a jego radykalnie restrykcyjna wizja stała się po 1980 r. obowiązującym prawem.

W skali świata jednak to Stany Zjednoczone uznaje się za głównego promotora „wojny z narkotykami”. W drugiej połowie XX w. dostrzegalne było co prawda zróżnicowanie w podejściu obu głównych tamtejszych partii politycznych, jednak liberalne skłonności administracji demokratów nie wykazywały się nawet ułamkiem tej determinacji do kształtowania takiej polityki, jaka charakteryzowała konserwatywne administracje republikańskie. Bez wątpienia wynikało to z trzeźwej oceny poglądów większości społeczeństwa i niewielkiego zakresu przyzwolenia na liberalizację. (Do dnia dzisiejszego obawa przed odporną na wiedzę o narkotykach opinią publiczną paraliżuje polityków w wielu krajach, w tym w Polsce i USA. Nie bez powodu pod cytowanym wyżej apelem podpisują się gremialnie byli i nieplanujący ponownych startów w wyborach prezydenci, premierzy czy ministrowie).

Relatywnie liberalna polityka w czasach Johna Fitzgeralda Kennedy’ego i Lyndona Johnsona zderzyła się z narastającymi obawami „moralnej większości” przed „naćpanymi” ruchami kontrkulturowymi, które to obawy pozwoliły Richardowi Nixonowi w oficjalnym wystąpieniu wypowiedzieć w 1971 r. trwającą do dziś „wojnę”. Do ostatniej – nieśmiałej – zmiany nastawienia amerykańskiej władzy doszło w okresie prezydentury Jimmy’ego Cartera, który powołał na kilka istotnych stanowisk lekarzy opowiadających się za legalizacją niektórych substancji, niektóre stany depenalizowały marihuanę, a emocje związane z używaniem nawet silniejszych substancji opadły. Jednak lata 80. i 90. to ponowna radykalna zmiana nastrojów, zrozumiała w znacznym stopniu w kontekście epidemii AIDS, pauperyzacji dużych grup społecznych i ścisłego powiązania wielu poważnych patologii z użytkowaniem narkotyków, w tym narastania przemocy i powstawania gangów zajmujących się handlem nielegalnymi substancjami. Atmosfera ta popchnęła winnego wielu z tych problemów prezydenta Ronalda Reagana do ogłoszenia w 1986 r. peanu pod adresem Anslingera, który został nazwany „pierwszym federalnym stróżem prawa, który dostrzegł znaki powstawania ogólnokrajowego, przestępczego syndykatu i począł bić na alarm”. W rzeczywistości tego rodzaju paniki, histerii i w gruncie rzeczy zakłamania nie podejmowano nawet badań naukowych nad faktyczną szkodliwością poszczególnych substancji dla organizmu ludzkiego. Nie byłoby to politycznie poprawne, wszystkie nielegalne substancje wrzucano do jednego worka. Gdy przygotowany na zlecenie WHO raport z 1995 r. wykazał mniejszą szkodliwość marihuany od legalnych alkoholu i tytoniu, jego część zawierająca tę ocenę została przez agendę ONZ po prostu utajniona. Aż do roku 2007 przyszło opinii publicznej czekać na głośną i nieocenzurowaną publikację pisma „The Lancet”, potwierdzającą to, co wszyscy intuicyjnie wiedzieli.

Skutki podejścia restrykcyjno-konserwatywnego

Dopiero teraz, gdy emocje, czyli zły doradca, odgrywają mniejszą rolę (zagrożenie narkotykami – postrzegane w USA jeszcze w latach 90. jako problem numer jeden – jest obecnie daleko poza pierwszą dziesiątką), istnieje pole do racjonalnej analizy skutków podejścia restrykcyjno-konserwatywnego. Pod uwagę należy wziąć kilka aspektów.

Najważniejszym elementem oceny jest naturalnie kwestia realnych skutków redukcji czy też nawet eliminacji niepożądanego zjawiska, z którym się walczy, a więc używania narkotyków przez obywateli. Warto zastosować w tym przypadku analizę porównawczą danych statystycznych w odniesieniu do wyników alternatywnej strategii. Modelowym przykładem dla stosowania podejścia empatyczno-liberalnego jest współcześnie Portugalia. W kraju tym obecnie mamy najniższy ze wszystkich krajów Unii Europejskiej odsetek obywateli powyżej 15. roku życia okazjonalnie używających marihuany. Wynosi on tam 10 proc. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych jest on na poziomie niemal 40 proc. (przy czym amerykańskie dane ujmują populację powyżej 12. roku życia). Odnotować i podkreślić należy, że więcej Amerykanów przyznaje się do używania kokainy aniżeli Portugalczyków do używania marihuany! Trafnym kontrargumentem wobec takich porównań może jednak być sugestia, iż porównanie wyników USA i Portugalii mija się z celem ze względu na spore różnice kulturowe, które determinują kulturę używania narkotyków, w znacznym stopniu utrudniając ocenę wpływu samej polityki narkotykowej. Dlatego warto przywołać porównania statystyk portugalskich z ostatnich lat ze statystykami portugalskimi sprzed roku 2001, gdy parlament tego kraju przyjął ustawę o depenalizacji wszystkich narkotyków. Pokazują one mianowicie mniejszą skuteczność podejścia restrykcyjno-konserwatywnego. Podczas gdy liczba regularnych użytkowników narkotyków pozostała przy obu rodzajach polityki na takim samym poziomie – 3 proc. dla marihuany i mniej więcej 0,3 proc. dla kokainy i heroiny (czyli, wbrew tezom Nilsa Bejerota, nie było żadnej eksplozji użytkowania) — to jednak spadła liczba użytkowników niepełnoletnich oraz tzw. problemowych (np. więźniowie zakładów karnych), a nieznacznie wzrosła liczba pełnoletnich użytkowników okazjonalnych (rekreacyjne użytkowanie marihuany). Spadła liczba osób trwale uzależnionych, wzrosła liczba osób zainteresowanych terapią i terapii skutecznych, nieprzerywanych nagle przez pacjentów w nawrocie (o 20 proc. pomiędzy rokiem 2001 a 2008). Aż o 75 proc. spadła liczba zakażeń wirusem HIV w związku z użytkowaniem narkotyków, w 2002 r. połowa chorych na AIDS była narkomanami, w 2008 r. zaś odsetek ten wyniósł 28 proc. Warty podkreślenia jest zwłaszcza spadek odsetka niepełnoletnich użytkowników jakichkolwiek narkotyków, tłumaczony tym, że narkotyk przestający być „owocem zakazanym” przestaje nadawać się na środek wyrazu buntu wobec świata dorosłych, autorytetów szkolnych czy oficjalnych. Brak ponadto jakichkolwiek sygnałów, że następuje wzrost odsetka użytkowników przechodzących z marihuany na tzw. narkotyki twarde, przeciwnie, preferuje się stosowanie marihuany jako substancji mniej szkodliwej od alkoholu i tytoniu i w zasadzie nieuzależniającej. Liczba przypadków śmiertelnych przedawkowań opiatami także spadła w Portugalii na skutek zmiany podejścia. W Szwajcarii natomiast nie zanotowano żadnego takiego przypadku od wprowadzenia w roku 1994 programu „bezpiecznego” zażywania heroiny pod okiem personelu medycznego w specjalnych pomieszczeniach.

Drugim aspektem, sygnalizowanym już przez powyższe dane o wzroście liczby terapii podejmowanych skutecznie w Portugalii, jest problem efektywności leczenia uzależnień. W rzeczywistości podejścia restrykcyjno-konserwatywnego człowiek uzależniony jest kryminalistą, a kryminaliści, w powszechnym odczuciu i jeszcze powszechniejszej praktyce, nie zasługują na traktowanie równe traktowaniu „uczciwych” i praworządnych obywateli. Generuje to nie tylko oczywistą barierę i powoduje nieskuteczność programów leczenia, spowodowaną tzw. czynnikiem strachu – a więc rezygnacją narkomana z podjęcia leczenia z obawy przed zarzutami prokuratorskimi i być może także uwięzieniem – lecz także przyczynia się do niewłaściwego traktowania tych ludzi w sytuacjach terapeutycznych, ignorowania lub otwartego negowania ich praw, zaburzenia prawidłowej relacji lekarz–pacjent przez element nagannej oceny, niechęci, poniżenia, konfrontacji, stresu i zawstydzania. W USA terapia uzależnień, zamiast jako szansa i nadzieja, jest postrzegana przez uzależnionych jako kolejna forma sankcji i kary. Składa się na to także zawoalowana negatywna ocena terapii metadonowej (wbrew naukowym badaniom potwierdzającym jej najwyższą skuteczność w przypadku uzależnień od heroiny), niemal religijnie inspirowana ekspiacja za złe prowadzenie musi z założenia zawierać w sobie (dodatkowe) cierpienie i nauczkę, z góry narzuca się dążenie do pełnej abstynencji (choć bywa nieosiągalna w wielu przypadkach), stale domaga się redukcji dawki metadonu, forsuje detoksykację bez wsparcia lekowego (np. programy tzw. 12 kroków). W efekcie najczęstszą przyczyną przerwania terapii jest nie sukces, lecz relapse. Metadon jest w USA lekiem ściślej kontrolowanym od wielu innych powodujących cięższe skutki uboczne lub generujących większe zagrożenie przedawkowania. Zamiast przez służby medyczne, jego dystrybucja jest kontrolowana przez następczynię FBN, a więc DEA – instytucję zajmującą się walką z przestępczością, nie leczeniem. Normą w terapii metadonowej w USA jest podejrzliwość i inwigilacja pacjenta, przerost biurokracji, zastraszanie obecnością uzbrojonej ochrony i groteskowa walka z wykreowanymi przez ten system problemami, takimi jak wynoszenie metadonu poza klinikę.

Podejście restrykcyjno-konserwatywne jest nie tylko zwyczajnie nieskuteczne i niehumanitarne, lecz także przyczynia się do marnotrawstwa środków finansowych. W USA wydaje się rocznie łącznie około 74 mld dolarów na wszelkie czynności związane z penalizacją używania narkotyków, począwszy od pracy policji i innych służb takich jak DEA (która w 2003 r. w analizie efektywności wydawanych publicznych środków finansowych uzyskała w skali 0–100 pkt wynik 0), przez koszty sądowe (w tym zastępy adwokatów z urzędu), po utrzymanie skazanych w więzieniach (w związku z przestępstwami narkotykowymi bez użycia jakiejkolwiek przemocy w połowie poprzedniej dekady siedziało w USA ponad pół miliona ludzi). Tymczasem na cele związane z terapią uzależnień w USA wydaje się rocznie około 3,5 mld dolarów. Ta dysproporcja wiele mówi o potencjalnych skutkach, gdyby lwią część tych środków przesunięto z pierwszego do drugiego garnuszka. W ocenie analityków brytyjskich każdy funt wydany na terapię uzależnień oznacza redukcję kosztów związanych ze ściganiem o około 2,50 funta. Podobna ocena formułowana jest także w Portugalii: redukcja kosztów penalizacji to o wiele większe sumy aniżeli dodatkowe wydatki na terapię, ponadto znacząca dla sprawnego funkcjonowania sądów jest także redukcja ich obciążenia.

Wydając tak znaczne środki na kryminalizację narkotyków, państwa świata, na czele z USA, generują rynek nielegalnego handlu narkotykami wart ponad 400 mld dolarów rocznie. Pieniądze te zarabiają różnego rodzaju gangi, mafie, struktury przestępcze o zasięgu globalnym. Tego zjawiska nie można już traktować jako skutku ubocznego albo akceptowalnych kosztów walki z narkomanią. Od kilku lat w Ameryce Łacińskiej, zwłaszcza w północnym Meksyku, problem istnienia narkotykowych gangsterów, zwanych El Narco, nabrzmiał do poziomu zagrożenia bezpieczeństwa narodowego i wysokiego, mierzalnego ryzyka utraty życia przez wielu ludzi. Meksykańskie gangi narkotykowe nie obawiają się już amerykańskiego wsparcia dla meksykańskich sił porządku w postaci know-how, informacji czy broni. Urosły one na tyle, że chwilami są w stanie mierzyć się z siłami oficjalnego porządku jak równy z równym. W sercach tych ludzi trwogę sieje jedynie perspektywa pójścia przez USA za przykładem Portugalii w zakresie polityki narkotykowej. Jak udowadnia Ioan Grillo w robiącej piorunujące wrażenie książce pt. „El Narco”, pozostając w zgodzie z treścią apelu byłych prezydentów, tylko porzucenie przez państwa bogatej Północy równie egoistycznej, jak i nieskutecznej polityki „wojny z narkotykami” na rzecz depenalizacji posiadania niewielkich ilości narkotyku daje Południu szansę na likwidację tego zagrożenia. Mawia się „Americans get high, Mexicans get shot” i wiele w tym prawdy. Makabryczne wręcz okrucieństwo, które dotyka bynajmniej nie tylko opryszków z konkurujących gangów, ale bardzo często stróżów porządku i ich rodziny, stanowi dla autorów przyszłej polityki narkotykowej poważne wyzwanie moralne, konieczność wyważenia racji. Nie można przejść obojętnie obok porwania i zabicia dziewięciu policjantów i faktu, że takie zdarzenie w Meksyku nie robi już na nikim wrażenia, obok ustawienia w biały dzień przez bandytów piramidy z czaszek ku przestrodze, obok obszycia piłki nożnej skalpem twarzy zamordowanego człowieka, w końcu obok statystyki mówiącej o śmierci ponad 3 tys. funkcjonariuszy państwowych, policjantów, żołnierzy, sędziów, prokuratorów, burmistrzów i kandydata na gubernatora prowincji.

Perspektywa podejścia empatyczno-liberalnego

Empatia podejścia liberalnego ma zatem bardzo wiele wymiarów: międzynarodowy – wobec trapionej przez gangi części świata, humanitarny – względem uzależnionych, wolnościowy – względem jednostki mającej prawo do autonomicznego kształtowania swojego stylu życia, zdroworozsądkowy – względem młodzieży, której nie warto zakładać kartotek z powodu głupstw.

Geneza tego podejścia wiąże się z nazwiskiem burmistrza Nowego Jorku Fiorello La Guardii, który w latach 1939–1944 patronował komitetowi badającemu skutki palenia marihuany. Wyniki tych badań jednoznacznie negowały wyssane z palca tezy Harry’ego Anslingera, jakoby substancja ta powodowała silne uzależnienie, a tym bardziej prowadziła do szaleństwa. W jeszcze większą furię komisarza FBN wprowadziły jednak prace prof. Alfreda Lindesmitha – socjologa z Uniwersytetu Stanowego w Indianie – badającego zjawisko uzależnienia. Poznawszy dokładnie naturę uzależnienia, a także naturę zjawiska psychicznego i fizycznego odwyku, Lindesmith w swych kolejnych pracach poddawał surowej krytyce politykę penalizacji uzależnienia. Sprowokowało to Anslingera do wypowiedzenia profesorowi otwartej wojny. „Stróż prawa” posuwał się do sugerowania podległym sobie funkcjonariuszom, że Lindesmith był narkomanem, do zakładania podsłuchów w jego telefonie, do podejmowania prób zablokowania kluczowych publikacji Lindesmitha. W okresie naukowej aktywności profesora (lata 1938–1968) opinia publiczna była zamknięta na jego argumenty i postulaty liberalizacji polityki narkotykowej USA. Dlatego choć nie udało się służbom FBN osobiście go zdyskredytować, to jednak jego praca w sensie przełożenia na decyzje polityczne okazała się całkowicie nieskuteczna, jego argumenty zostały zagłuszone.

Wiele lat później jednak perspektywy empatyczno-liberalnego podejścia jawią się jako dużo lepsze, zwłaszcza w Europie Zachodniej. Najnowszy dokument Komisji Europejskiej potwierdza istniejące w wielu krajach członkowskich tendencje zmierzające w kierunku polityki ograniczania szkód oraz dekryminalizacji posiadania niedużych ilości narkotyków. Podejście to za priorytet uznaje minimalizację szkód dla zdrowia ludzi, nie zaś redukcję konsumpcji narkotyków, osoby uzależnione mają status pacjentów, nie przestępców. Pierwszym przejawem tej filozofii na Starym Kontynencie były zapoczątkowane przez Holandię i skierowane do użytkowników narkotyków dożylnych programy wymiany igieł na nowe w reakcji na rosnące zagrożenie HIV/AIDS w latach 80. Kluczowym elementem stała się terapia metadonowa, która nie zakłada obowiązku osiągnięcia zdolności do pełnej abstynencji przez pacjenta jako warunku podjęcia terapii w ogóle, ale może być stosowana w długim horyzoncie czasowym zgodnie z ideą redukcji szkód. W tym samym kontekście pojawiły się programy umożliwiające uzależnionym podawanie sobie heroiny w bezpieczniejszych warunkach aniżeli ulica, zmniejszające różnego rodzaju zagrożenia także dla osób postronnych. Oferuje się tzw. bezpieczne pokoje, a nawet darmowy dostęp do heroiny, pod warunkiem zażywania jej pod nadzorem służb medycznych. Początkowe kontrowersje wokół metod terapii umożliwiających uzależnionym faktyczne kontynuowanie zażywania narkotyków wygasły, ponieważ badania wynikowe jasno potwierdziły przydatność takich terapii z punktu widzenia poprawy stanu zdrowia i przeciętnej długości życia osób uzależnionych. Najwcześniej stosowane metody, terapia metadonowa i wymiana igieł, uznano za standard w Unii Europejskiej i obecnie prowadzenie takich programów jest nawet warunkiem akcesji danego państwa do UE. Teoretycznie więc ograniczanie szkód jest dziś elementem europejskiego konsensusu.

Inaczej wygląda sprawa z dekryminalizacją, tymczasem jest ona istotnym, nieodzownym elementem logiki ograniczania szkód, ponieważ umożliwia ograniczenie prawnych szkód dla osoby uzależnionej – uniknięcia uzyskania statusu przestępcy w następstwie użytkowania substancji. W tym kontekście jest jasne, że zasadę ochrony zdrowia obywateli stawia się wyżej niż zasadę egzekwowania prawa z żelazną konsekwencją. Dekryminalizacja nie jest bowiem tożsama z legalizacją narkotyków. Pozostają one nielegalne, nielegalny i karany jest handel nimi i ich produkcja (dekryminalizacja w tym zakresie nie wchodzi w grę jako sprzeczna z ideą ograniczania szkód), nielegalne pozostaje także ich posiadanie, ale za to ostatnie przestaje grozić sankcja karna w sensie kryminalnym. Może natomiast grozić sankcja administracyjna, np. w postaci skierowania na obowiązkowe kursy, sesje, terapie. Żadne z państw europejskich nie zdecydowało się jak dotąd na pełną legalizację narkotyków i regulację kwestii ich handlu i produkcji, ponieważ pozostają one związane zakazującymi tego konwencjami ONZ (Konwencją o narkotykach z 1961 r., Konwencją o substancjach psychotropowych z 1971 r. oraz Konwencją przeciwko nielegalnemu przemytowi narkotyków i substancji psychotropowych z 1988 r.).

Najbliższa tego jest oczywiście Holandia dopuszczająca handel marihuaną i przymykająca oko na chałupniczą jej produkcję. Formalnie jednak nie mamy w tym przypadku do czynienia z legalizacją, tylko formułą stwierdzająca brak interesu publicznego w ściganiu tego rodzaju działalności. Z opodatkowania handlu marihuaną Holandia finansuje jedne z najhojniejszych programów terapeutycznych i prewencyjnych. Według statystyk liczba użytkowników narkotyków w Holandii jest poniżej średniej europejskiej, zarówno w zakresie marihuany, jak i tzw. twardych narkotyków (wobec ich użytkowników, co trzeba zauważyć, Holandia stosuje jednak dość restrykcyjne prawo), wyraźnie mniejsza niż w bardziej restrykcyjnej Wielkiej Brytanii. Z kryminalizacji konopi zrezygnowały także Luksemburg i Belgia, Wielka Brytania nie praktykuje aresztowania posiadaczy niewielkich ilości, ale explicite zachowuje sobie taką możliwość w niektórych przypadkach. Hiszpania, Czechy i Łotwa zrezygnowały w praktyce z kryminalizacji jakichkolwiek narkotyków, stosując jako normę sankcje administracyjne wobec posiadaczy, Niemcy, Litwa i Estonia wprowadziły zapis o możliwości rezygnacji ze stawiania zarzutów posiadaczom jakichkolwiek narkotyków. Najdalej poszła zaś Portugalia, w której w 2001 r. dokonano dekryminalizacji wszystkich narkotyków, tak w praktyce, jak i w prawniczej teorii.

Model portugalskiej polityki narkotykowej jest warty bliższej analizy jako przykładne zastosowanie empatycznej filozofii oraz, co już 11 lat po implementacji można powiedzieć, prawdziwa historia sukcesu.

Po demokratycznych przemianach w 1974 r. Portugalia po raz pierwszy musiała zmierzyć się ze zjawiskiem narkomanii. W latach 90. problem ten stopniowo narastał, w centrach największych miast kraju powstawały prawdziwe zagłębia narkomańskie, generujące oczywiście poważne zagrożenia dla porządku publicznego i bezpieczeństwa postronnych obywateli. Decyzja podjęta w roku 2001 przez ówczesnego wicepremiera (później także premiera) José Sócratesa i jego współpracowników była podyktowana pragmatycznym pytaniem o to, w jaki sposób skutecznie zlikwidować ogniska społecznej patologii oraz poprawić sytuację zdrowotną osób uzależnionych. Wyzbyto się uprzedzeń, jakże często utrudniających trzeźwą analizę tej problematyki. Pragmatyzm zmarginalizował myślenie ideologiczne, zarówno konserwatywny idealizm marzący o świecie bez narkotyków, jak i liberalizm sugerujący indywidualną wolność życiowych wyborów. Intencje Sócratesa dobrze podsumowują słowa dr. Miguela Vasconcelosa, szefa psychiatrii w ośrodku odwykowym Taipas w Lizbonie, w wywiadzie dla Helen Redmond z ZNet: „Nie chcę, aby ludzie brali. Nie zachęcamy ludzi do brania narkotyków, ale akceptujemy rzeczywistość, to, że ludzie będą je brali”. Nie chodzi więc wcale o to, aby stworzyć bezpieczniejsze ramy dla libertyńskiej wizji, w której ułatwia się podejmowanie ryzykownych zachowań. Chodzi o ograniczanie szkód wynikających z braku ludzkiej roztropności, który jest stanem nieusuwalnym, dla człowieka jednak naturalnym i dlatego jego karanie nie znajduje uzasadnienia.

Portugalskie prawo 30/2000 zakłada, że żadnej sankcji karnej nie podlega osoba, u której znaleziono niewielką ilość narkotyku do osobistego użytku, a ilość tę definiuje się jako zapas na maksymalnie 10 dni. Autorzy legislacji rozważali nawet odstąpienie od konwencji ONZ zakazującej legalizacji narkotyków, ale zrezygnowali z obawy przed międzynarodowymi sankcjami. Dr João Goulão, szef Instytutu ds. Narkotyków i Uzależnień (IDT), uważa, że jego kraj poszedł w kierunku liberalizacji tak daleko, jak to było możliwe w ramach tych konwencji (Lizbona i tak nie ustrzegła się wizyty członków Międzynarodowej Komisji Kontroli Narkotyków – INCB – w Wiedniu, którzy usiłowali zmusić Portugalię do odstąpienia od zamiaru rezygnacji z karania użytkowników). Fundamentem dla tej ustawy jest logika „lepiej leczyć, niż karać”, a więc całkowita zmiana paradygmatu. Opiera się ona na zasadach humanizmu i pragmatyzmu.

Zasada humanizmu jest związana z uznaniem niepodważalnej godności każdego człowieka, wartości każdej jednostki, praw obywatelskich, w tym konstytucyjnego w Portugalii prawa każdego obywatela do opieki zdrowotnej, którą powinno zapewnić państwo. Dostrzeżenie skomplikowanych w wielu przypadkach procesów wiodących do uzależnienia i zakwalifikowanie go jako choroby jest źródłem odmiennego podejścia do osoby uzależnionej, zakłada konieczność wykazania się wobec niej troską należną choremu pacjentowi. W innym przypadku narkoman pozostaje przestępcą, którego prawa można często bezkarnie naruszać, jest narażony na samowolę i przemoc ze strony aparatu państwowej przemocy i jego funkcjonariuszy, gardzących z reguły ludźmi o niskim statusie społecznym. Bez respektowania zasady humanizmu użytkownicy narkotyków są narażeni na przemoc, nawet przygodni użytkownicy rekreacyjni o zasadniczo wysokim statusie społecznym, ale uzależnieni, są spychani na margines społeczny, do strefy, gdzie nie mają żadnej ochrony ani szans na poprawę swego położenia.

Zasada pragmatyzmu natomiast skłania do porzucenia płonnego idealizmu w odniesieniu do metod terapii i do stosowania opartych na badaniach naukowych modeli ograniczania szkód z wykorzystaniem realistycznych terapii niewymagających pełnej abstynencji. Jest to uznanie, że żadne kary w historii świata nie odwiodły ludzi od używania narkotyków oraz że oczekiwanie, iż osoba uzależniona całkowicie je porzuci, jest receptą na klęskę terapii.

Obywatel przyłapany w Portugalii z mniej niż dziesięcioma dawkami narkotyku nie podlega aresztowaniu i nie staje przed sądem. Policja konfiskuje odkryte substancje i wydaje administracyjny nakaz spotkania się z komisją odwodzenia od uzależnienia narkotykowego (CDT) w ciągu 72 godzin. CDT to, jak dotąd, ekskluzywny wynalazek portugalski. Jej trzej członkowie – powoływani przez resorty sprawiedliwości i zdrowia – to prawnik, psycholog i socjolog. Zadaniem CDT jest rozpoznanie indywidualnej natury użytkowania narkotyków przez konkretną osobę, przy czym przede wszystkim rozróżnia się pomiędzy użytkowaniem rekreacyjnym a uzależnieniem. Badany jest społeczny background, celem ustalenia zewnętrznych przyczyn uzależnienia i sprawiedliwego oszacowania zakresu indywidualnej winy uwikłania w narkotyki. Spotkania z CDT przebiegają w niekonfrontacyjnej atmosferze. Postanowienia komisji mają charakter rekomendacji i mogą zostać odrzucone, jednak zdarza się tak w mniejszości przypadków. Najczęściej CDT zawiesza sprawę lub, czyniąc to, rekomenduje kurację odwykową. Do rzadszych rekomendacji należą prace społeczne, leczenie w zamkniętym ośrodku odwykowym, zakaz wstępu do określonych miejsc, ograniczenia wolności podróżowania, a w odniesieniu do użytkowników rekreacyjnych także grzywny. 76 proc. osób stających przed CDT to posiadacze marihuany użytkujący ją rekreacyjnie.

Osiągnięcie wspomnianych sukcesów działalności terapeutycznej w Portugalii umożliwiła filozofia zamiany sądu na CDT i dekryminalizacji posiadania narkotyków. Zapewnia to wyzwalający efekt z punktu widzenia osób uzależnionych, które bez obaw o swoją wolność mogą śmiało zwrócić się o pomoc w momencie, który uznają za odpowiedni. Zmiana paradygmatu znacząco zwiększyła liczbę uzależnionych wracających do normalnego życia w społeczeństwie, zmniejszyła liczbę zgonów, zarażeń wirusem HIV i zapaleń wątroby typu C. Radykalnie ułatwiono dostęp do terapii metadonowej, która jest dostępna o określonym czasie w określonych miejscach w mobilnych ambulatoriach, które łatwiej docierają do najtrudniej dostępnych uzależnionych.

Czy legalizacja?

Wszystkie te argumenty wskazują na zasadność dekryminalizacji posiadania niewielkich ilości narkotyków na własny użytek. Pozostaje jednak pytanie o zasadność legalizacji niedozwolonych obecnie substancji. Jeśli utrzymujemy, że podstawową zasadą polityki narkotykowej powinna być zasada ograniczania szkód, to jasne jest, że legalizacja produkcji i handlu substancjami powodującymi poważne wyniszczenie organizmu ludzkiego nie jest do przyjęcia. Z drugiej strony sama dekryminalizacja nie rozwiązuje problemu El Narco i wojen narkotykowych, które napędza nielegalność produkcji i handlu, a nie nielegalność konsumpcji. Daje temu wyraz treść apelu byłych prezydentów z 2009 r. Dosadny jest zwłaszcza zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w poglądach byłego prezydenta Meksyku. Vicente Fox ochoczo walczył z narkotykami u boku DEA, gdy piastował urząd, jednak eskalacja przemocy i ludzkiej tragedii w jego kraju spowodowała zupełne przewartościowanie dotychczasowej oceny. Dzisiaj Vicente Fox wzywa do legalizacji i opodatkowania przemysłu narkotykowego, tak aby przestał być domeną uzbrojonych bandytów, a stał się domeną zwyczajnych rolników uprawiających rośliny w zgodzie z międzynarodowymi przepisami prawa i pod kontrolą oficjalnych służb. Fox nie miałby nic przeciwko temu, aby marihuana stała się symbolem Meksyku na równi z tequilą, dostrzega straty dla branży turystycznej związane z działalnością El Narco, widzi odpływ inwestorów z całych prowincji północnego Meksyku, pogłębiającą się biedę, malejącą liczbę perspektyw, które dodatkowo ułatwiają gangom rekrutację nowych członków. Fox, nauczony życiem, staje się klasycznym liberałem, gdy mówi w rozmowie z Ioanem Grillo: „Odpowiedzialność za używanie narkotyków powinno się przenieść na konsumenta. Rolą rodziny jest kształcić i informować. Nie sposób wymagać, by o ludzkich wyborach decydował rząd”.

Kazus toksycznych relacji pomiędzy Meksykiem a USA jest doskonałą ilustracją klęski restrykcyjnej polityki narkotykowej. Prohibicja i kryminalizacja konsumpcji nijak nie przyczyniły się do jej redukcji: 40 lat od ogłoszenia wojny przeciw narkotykom przez Nixona Amerykanie niemal masowo sięgają po nielegalne substancje. Przyczyniły się natomiast do powstania być może największej i najniebezpieczniejszej sieci zorganizowanej przestępczości w historii świata, która jest w stanie rzucać wyzwanie wojsku dużego państwa. Zarówno w Meksyku, jak i w USA w latach najgorszej epidemii cracku najcięższe zbrodnie popełniano nie w wyniku konsumpcji narkotyków, ale z powodu nielegalności obrotu nimi, nie dlatego, że jakiś delikwent się naćpał, tylko dlatego, że narkotyk to poszukiwany i cenny towar, który jest dostępny tylko w podziemiu, a przestępcy mają monopol na handel nim. Być może Amerykanie w końcu zaczęli dostrzegać ewidentne fiasko swojej filozofii. Jeszcze w 2006 r. ich reakcja na ustawę meksykańskiego Kongresu, będącą formą depenalizacji posiadania niedużych ilości różnych narkotyków, była przewidywalnie histeryczna: ówczesny republikański prezydent zmusił Foxa do jej zawetowania. Gdy trzy lata później Felipe Calderón identyczny akt prawny podpisał, administracja Baracka Obamy nie zabrała głosu i nie podjęła żadnych interwencji, co jest bardzo znaczące.

Tym niemniej dopuszczenie do legalnego obrotu heroiną, kokainą czy amfetaminą w krajach bogatej Północy nie może wchodzić w grę z powodu problemów państw Południa z produkcją tych substancji. Oczywisty i potwierdzany przez wszelkie statystyki konsumpcji w różnych krajach jest fakt, że gros spożycia nielegalnych substancji stanowi marihuana i jej pochodne. Jej legalizacja rozwiązałaby więc znaczną część problemu El Narco, być może nawet w stopniu osiągającym masę krytyczną i obalającym potęgę przestępczego świata poprzez pozbawienie go lwiej części dochodów. Legalizacja marihuany byłaby równocześnie niesprzeczna z zasadą ograniczania szkód, ponieważ – jak zaznaczono – substancja ta, przy obecnej kulturze jej konsumpcji, jest według badań opublikowanych przez „The Lancet” wyraźnie mniej szkodliwa od niektórych legalnych używek: tytoniu, a zwłaszcza alkoholu. Jeśli w dyskusji o narkotykach chcemy, jako społeczeństwa, przestać zachowywać się jak dzieci i używać argumentów ucinających debatę, to musimy uczciwie skonfrontować się zarówno z problemem rosnących gangsterskich fortun jak i naukowymi faktami dobitnie potwierdzającymi naszą hipokryzję. Przy obecnym stanie wiedzy, informacjach o relatywnie niskim zakresie negatywnego wpływu marihuany na zdrowie człowieka, jej relatywnie niskim potencjale uzależniającym (w chroniczny zwyczaj wpada 9 proc. palaczy marihuany, 32 proc. palaczy tytoniu i 15 proc. pijących alkohol) nie mamy obiektywnych powodów, aby nie zalegalizować, nie uregulować i nie opodatkować produkcji, sprzedaży i ram konsumpcji marihuany. Żadnym argumentem nie są tutaj konwencje ONZ z roku 1961 i 1972, pochodzące z epoki, w której wiedza na ten temat była na poziomie bredni i majaczeń Harry’ego Anslingera. Sensownie uregulowany i kontrolowany handel marihuaną i jej pochodnymi to przyszłość.

Z jednej strony jest koalicja zwolenników legalizacji, która ma po swojej stronie racjonalne argumenty, z drugiej strony koalicja przeciwników, niesiona strachem i interesami. Wśród zwolenników są miłośnicy trawki, którzy nie chcą być traktowani jak przestępcy, libertarianie pryncypialnie stojący na stanowisku wolnego rynku, są przedsiębiorcy upatrujący szansy na legalny biznes, lewacy uwypuklający globalną odpowiedzialność Północy wobec dramatu takich państw jak Meksyk, neoliberałowie liczący koszty skazanej na klęskę wojny Nixona i straty wynikające ze sprzedaży marihuany bez VAT i akcyzy, w końcu, my, liberałowie, powtarzający proste zasady o indywidualnej wolności i odpowiedzialności oraz o państwie, którego zadaniem nie jest rola przyzwoitki.

Wśród przeciwników są funkcjonariusze instytucji walczących z narkotykami, którzy –podobnie jak niegdyś stróże alkoholowej prohibicji w USA – mieliby kłopot na rynku pracy. Polska policja cieszy się z kosmetycznej poprawy statystyk, a potężne struktury takie jak DEA nie chcą łatwo oddać wielomilionowych budżetów. Obok nich są skrajni konserwatyści, religijni zeloci i fanatycy, którzy stoją w wielu kwestiach, nie tylko narkotyków, na stanowisku, że to, co dobre dla nich, jest dobre dla każdego, co dla nich złe, jest złe dla każdego, a jeśli tak nie jest, od tego są przepisy prawa, aby tak było. To jednak dość irrelewantne grupy. Istotne z punktu widzenia politycznej potęgi tej koalicji są rzesze zwykłych rodziców z klasy średniej, przykładnych wyborców o umiarkowanych poglądach. To ich właśnie oportunistyczni politycy boją się jak ognia, to oni mogą ich jednym skinieniem długopisu w dniu wyborów pozbawić dobrze uposażonych zajęć. To dlatego o dekryminalizację i legalizację apelują wszędzie byli politycy, a nie obecni. To dlatego Donald Tusk, który sam przyznał się do tego, że spróbował marihuany, jest po tamtej stronie.

Jednak rodzice z klasy średniej nie są odporni na wiedzę i argumenty, dlatego trzeba wejść z nimi w dialog. Wielu z nich przymyka oko na konsumpcję przez podopiecznych alkoholu lub papierosów już w wieku 15–16 lat, a więc cechuje się hipokryzją. Wielu nie dostrzega realnego problemu, iż dużo większym od umiarkowanych ilości marihuany zagrożeniem dla przyszłych perspektyw życiowych ich dzieci jest policyjna kartoteka i wyrok sądowy za jej używanie. Wielu nie dostrzega, że brak legalizacji i regulacji handlu marihuaną czyni ją łatwiej dostępną dla osób niepełnoletnich. Wielu nie wie o statystykach portugalskich pokazujących wręcz spadek, a na pewno brak wzrostu użytkowania przez niepełnoletnich w wyniku depenalizacji. Wielu w końcu, zabieganych i skoncentrowanych na karierze, wie, że za mało czasu znajduje na wychowanie dzieci, więc woli to zadanie zrzucić na państwo i szkołę. Na pewno młodzież biegająca samopas częściej wpada w różnego rodzaju problemy, więc szukając winnych, rodzice powinni też od czasu do czasu spojrzeć w lustro.

Polska perspektywa

Współczesna Polska doświadcza wszystkich negatywnych konsekwencji stosowania restrykcyjno-konserwatywnego podejścia w polityce narkotykowej, narzuconego przez ustawę z roku 2000. Po macoszemu podchodzi się w naszym kraju do stosowania wymaganych przez UE programów ograniczania szkód. Na 12 państw, które przystąpiły do Unii od 2004 r., przypada zaledwie żałosne 2 proc. wszystkich terapii substytutami realizowanych w całej UE. Tylko 8 proc. polskich heroinistów ma dostęp do metadonu, a programy wymiany igieł są niemal pomijane. Priorytetowo traktuje się leczenie stacjonarne w zamkniętych ośrodkach (75 proc. wydatków) kosztem nowoczesnych metod leczenia substytucyjnego i ambulatoryjnego, które przynosi tak dobre skutki w Portugalii i innych krajach. Ustawa nie zredukowała konsumpcji, nie utrudniła też dostępu do nielegalnych substancji (przeciwnie: ceny narkotyków spadły, choć wzrosła ich jakość). Łamie ona życiorysy 30 tys. najczęściej młodych Polek i Polaków rocznie, którzy są aresztowani jako użytkownicy. Nie przyniosła żadnego wzrostu liczby aresztowań handlarzy narkotyków w porównaniu z latami 90., mimo iż wyraźnie wzrosła skłonność policji do podejmowania przeszukań u młodych ludzi. Według niedawnych obliczeń Instytutu Spraw Publicznych temu całkowitemu brakowi pozytywnych skutków towarzyszą duże koszty na poziomie ponad 80 mln złotych rocznie. Miniliberalizacja prawa antynarkotykowego z 2011 r. nie przyniosła niemal żadnych efektów, ponieważ prokuratorzy nie korzystają z uzyskanej możliwości rezygnacji z postępowania wobec posiadaczy niewielkich ilości narkotyków z obawy przed służbowymi konsekwencjami. Restrykcyjno-konserwatywne podejście trwale zdominowało mentalność polskich funkcjonariuszy, choć pewne szanse na uniknięcie wyroku skazującego daje lepsza praktyka sądów niekiedy umarzających postępowania.

Rekomendacje

W świetle powyższych faktów należy sformułować następującą listę rekomendacji pod adresem polskiej polityki narkotykowej, rozumianej jako składnik polityki społecznej i zdrowotnej.

Należy przejść do empatyczno-liberalnego modelu polityki narkotykowej. Oznacza to zastąpienie jakichkolwiek kar terapią, przyjęcie zasady ograniczania szkód za fundament polityki, dekryminalizację posiadania niewielkich ilości wszystkich narkotyków na własny użytek przy zachowaniu nielegalności produkcji i handlu substancjami uznanymi za bardziej szkodliwe od alkoholu w badaniach opublikowanych w „The Lancet”, określenie w ustawie granicznych ilości każdego narkotyku, które będą traktowane jako „niewielkie, na własny użytek”.

Należy skopiować portugalski model polityki ograniczania szkód oparty na instytucji komisji CDT i wdrożeniu zasad humanizmu i pragmatyzmu. Oznacza to bezwzględne przestrzeganie praw człowieka i obywatela w odniesieniu do osób uzależnionych, w tym prawa do odmowy terapii.

Należy realizować szeroko zakrojone programy prewencyjne, wyrabiające asertywność młodzieży wobec narkotyków. Należy przy tym odstąpić od metody tabuizowania narkotyków i operowania pobudzaniem strachu przed nimi na rzecz rzetelnie przekazywanej wiedzy o skutkach użytkowania, racjonalnej analizy kosztów konsumpcji i konsekwencji dla zdrowia.

Należy znacząco rozbudować programy terapii, stosować metody leczenia substytucyjnego, bez wymogu pełnej abstynencji, korzystać ze wszystkich wzorców sprawdzonych w wieloletniej praktyce państw Europy Zachodniej. Metadon należy udostępnić jako lek na receptę.

Należy zalegalizować, uregulować i opodatkować handel i chałupniczą produkcję narkotyków o szkodliwości niższej niż alkohol w badaniu z „The Lancet”. Należy je traktować jako produkt komercyjny, objęty akcyzą i znaczony banderolą, którego reklamy powinny być możliwe w zakresie nie szerszym aniżeli reklamy alkoholu i papierosów w obecnym stanie prawnym w Polsce.

Wszystkie wpływy z podatków pośrednich, uzyskane przy sprzedaży tych substancji, należy inwestować w programy terapeutyczne i prewencyjne.

Należy wypowiedzieć wszystkie konwencje ONZ uniemożliwiające realizację rekomendacji nr 5, uzasadniając to ich nieadekwatnością i przestarzałością w odniesieniu do obecnego stanu wiedzy naukowej, a także nowych wyzwań globalnych.

DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

Retoryka antyhomoseksualna w Trzeciej Rzeszy :)

Za pewnego rodzaju obsesję można uznać poczucie strachu budowane na mitach dotyczących nieformalnej solidarności między homoseksualistami i tworzenia się między nimi nieformalnych związków. „Jeżeli w kraju rządzonym przez mężczyzn znajdą Państwo na jakimkolwiek stanowisku mężczyznę o takich skłonnościach, który ma coś do powiedzenia, z pewnością znajdziecie trzech, czterech, ośmiu, dziesięciu i jeszcze więcej osób o tych samych skłonnościach; a to dlatego, iż jeden wlecze ze sobą następnych, i wyrzuca tych kilku normalnych, którzy pośród nich tam są. Normalni zostają wbici w ziemię, cokolwiek zrobią i tak zostaną zniszczeni.[24]” – mówił Himmler.

Czyny homoseksualne, zwane również sodomią, począwszy od średniowiecza aż do czasów nowożytnych, uznawane były za występki przeciw porządkowi boskiemu i jako takie podlegały karze. Wierzono wręcz w istnienie kauzalnego związku między takimi czynami a występowaniem naturalnych katastrof, interpretowanych jako boska kara[1]. Świecko-moralne aspekty włączone zostały w tym kontekście dopiero z nadejściem oświecenia. Ponadto zakorzeniony w chrześcijańskiej religii splot między strachem, winą i pokutą, wsparty przez ambiwalencję Kościoła wobec aktów płciowych stanowił podstawę dla relacji indywiduum do własnej seksualności. Dysponentem tej etyki seksualnej stało się przede wszystkim mieszczaństwo, które czuło się też powołane do stania na straży moralnego porządku[2].

Wszystko, co było sprzeczne z tak pojmowanymi normami i wartościami, należało wykluczyć i uznać jako anormalne. Rozróżnienie między normalnością a aberacją stanowiło podstawę funkcjonowania mieszczańskiej etyki, zmuszało do autokontroli, oferując w zamian bezpieczeństwo. W ten sposób definiowane były: seksualność, płciowość, małżeństwo i rodzina. Stosunki seksualne miały służyć li tylko prokreacji i powinny się odbywać w ramach heteroseksualnych, monogamicznych par. Wszystko inne zaś oceniane było jako niemoralne, perwersyjne, niebezpieczne, niezdrowe, a wreszcie karalne. Kondycja społeczeństwa immanentnie była związana z istnieniem stałych struktur i instytucji oraz opierała się na samoograniczaniu. Podział ról między mężczyznę i kobietę w życiu seksualnym stanowił odbicie społeczeństwa, w szczególności zaś życia zawodowego. Wszelkie odstępstwa od tych wzorców mogło stanowić zagrożenie dla istniejących struktur społecznych. Ten obraz mężczyzny, zarówno w przestrzeni makro – państwa i spoleczeństwa, jak i mikro – rodziny, uznawany był za gwarancję istnienia szeroko pojętej tradycji. Mężczyzna, który wymykał się takiemu idealnemu schematowi, musiał być podejrzany i mógł przez labilność swoich zachowań stanowić zagrożenie dla istniejącego systemu[3].

W ten sposób rodzina, jako biologiczna komórka narodu i społeczna komórka państwa, stała się fundamentem porządku, który decydował o pomyślności tych makrostruktur[4]. Polityka państwa otrzymała tym samym legitymację do interwencji w obszarze, w tym sensie jedynie pozornie prywatnego życia obywateli. Należało bowiem dążyć do tego, by wspierać jak największą liczbę urodzeń zdrowych przedstawicieli własnego narodu. W tym kontekście homoseksualiści stanowili zagrożenie dwojakiego rodzaju. Ilościowe, gdyż marnowali potencjał płodny, jakościowe, gdyż stanowili niepełnowartościowe elementy społeczeństwa. W trosce o rodzinę, naród i państwo trzeba więc było działać.

W zależności od przyjętej teorii[5] na temat źródeł i istoty homoseksualizmu można było stosować dwa modele polityki. Pierwsza z teorii, zwana w literaturze teorią upadku, dopatrywała się bezpośredniego związku między kondycją państwa a zachowaniem obyczajowym jego obywateli. Sodomia jest szkodliwa, ponieważ marnotrawi siły rozrodcze oraz osłabia uprawiających ją obywateli, którzy w konsekwencji stają się dla państwa ciężarem i, dając zły przykład innym, niszczą moralny porządek. Odpowiedzią na tak wielkie społeczne zagrożenia musiała być karalność homoseksualizmu[6].

Druga teoria, teoria degeneracji, widziała w homoseksualizmie symptomy choroby psychicznej, i w konsekwencji klasyfikowała ją jako „moralnego obłąkania”. Jako osoby cierpiące na labilność systemu nerwowego homoseksualiści nie mogli więc być przestępcami. Jako osoby chore uznani zostali bowiem za niepoczytalnych i w tym sensie nieodpowiedzialnych za swoje czyny. Rolą państwa było izolowanie ich od zdrowej reszty społeczeństwa i leczenie z wykorzystaniem instrumentów psychiatrycznych i hormonalnych.

Wiele uwagi problematyce homoseksualizmu poświęcano w krajach faszystowskich i reżimach autorytarnych. Zwraca się uwagę na analogiczne związki między homofobią a polityką faszystowskich Niemiec, Włoch, wojskowych junt w Grecji, Chile, czy Argentynie, komunistycznych reżimów, m.in. Związku Radzieckiego i Kuby, a także państw islamskich[7]. Polityka antyhomoseksualna stanowiła jeden z instrumentów represyjności tych systemów, a jej społeczno-kulturalne źródła, jak kryzys ekonomiczny, polityczny, społeczny i ideologiczny stały u podstaw ich kształtowania i rozwoju. Wreszcie związek ten miał także funkcjonalny charakter, polityka homofobiczna stanowiła bowiem instrument utrzymania i wzmacniania władzy. Dość wspomnieć, że reprezentowany przez te reżimy totalitaryzm moralny nie mógł i nie może tolerować suwerennych zachowań nastawionych na spełnienie indywidualistycznych celów, niemających specyficznie pojętej społecznej, religijnej i narodowej użyteczności, a skierowana przeciwko pewnej mniejszości definicja wroga, posiłkująca się głęboko zakorzenionymi społecznymi stereoptypami, w doskonały sposób wspiera kohezyjny obraz zdyscyplinowanego społeczeństwa, stając się skutecznym kataliztorem niezadowolenia społecznego w sytuacjach politycznych kryzysów systemu.

Język – czym jest homoseksualizm?

W dyskusji na temat istoty homoseksualizmu argumenty przedstawionych wyżej obu teorii przeplatają się z wyraźnie pejoratywnymi epitetami. Homoseksualizm jest więc nazywany „anormalnym zachowaniem”, „anomalią”, „ohydną rozpustą”, „nikczemnością”, „perwersją”, „dewiacją”, „podłym zboczeniem”, „aberracją umysłową”, „moralnym obłędem”, „zarazą”, „psychiczną chorobą”, „zwyrodnieniem popędu płciowego”, „seksualnym wykolejeniem”, „płciowym wynaturzeniem”, czy po prostu „ohydą”. Podczas gdy przepisy prawa karnego, a konkretnie § 175 niemieckiego kodeksu karnego, posługiwały się w tym kontekście wyważoną formułą „zboczenia seksualnego” (widernatürliche Unzucht)[8] organy administracyjne powołane do walki ze zjawiskiem homoseksualizmu były bardziej dobitne: „Homoseksualini mężczyźni są wrogami państwa i tak też należy ich traktować.”[9] – czytamy w wytycznych policji kryminalnej z Kassel z 1937 r. Zaś oficjalny organ NSDAP „Völkischer Beobachter” stwierdzał w sierpniu 1930 r., że ponieważ  homoseksualizm skupia w sobie „wszystkie wredne instynkty żydowskiej natury”, należy „ustawowo uregulować, czym on jest, tzn. podłym zboczeniem i najcięższym przestępstwem, które z całą mocą, poprzez stryczek lub wypędzenie trzeba karać.”[10] Sądy starały się używać bardziej wyważonego języka, chociaż sposób ich argumentacji również zasługuje na uwagę: „Oskarżony nie może powoływać się na fakt, jakoby jego skłonności homoseksualne były wrodzone, a on nie mógł obronić się przed własnymi instynktami. Zgodnie bowiem ze współczesną wiedzą medyczną, nie istnieje wrodzony homoseksualizm, może on zostać jednak przekazany w drodze uwiedzenia, ugruntowany praktyką, a z pomocą dobrej woli przezwyciężony.”[11] Inny sąd stwierdził zaś: „W. jako wykształcony mężczyzna powinien był swoje skłonności homoseksualne zwalczyć.”[12]

Także prasa wniosła wiele do rozwoju nomenklatury dotyczącej homoseksualizmu. Na przełomie 1936 i 1937 r. w czasie procesów przeciwko Kościołowi katolickiemu, a w szczególności zakonom oskarżanym o szerzenie w swych murach homoseksualizmu, prasa tak tytułowała swoje relacje: „Jaskinia rozpusty najgorszego rodzaju”, „Obrazy przerażającej nikczemności”, „Diabeł w sutannie”. Relacje te jednak pozbawione były reporterskiej treści pozostawiając czytelników samych z domysłami i pobudzając ich wyobraźnię takimi przykładowo stwierdzeniami: „z uwagi na potworność wynaturzeń i ich okoliczności niemożliwe jest przedstawienie bliższych szczegółów”[13].

Także najwyżsi rangą przedstawiciele władzy, jak Josef Meisinger, szef utworzonej w 1936 r. Centrali Rzeszy ds. Zwalczania Homoseksualizmu i Aborcji, czy sam Heinrich Himmler, szef tajnej policji Gestapo, poświęcali istocie homoseksualizmu zadziwiająco dużo uwagi, prezentując bardzo oryginalne poglądy na ten temat. Pierwszy z nich w 1937 r. podczas wykładu zatytułowanego: „Walka z aborcją i homoseksualizmem jako zadanie polityczne”[14] stwierdził: „Homoseksualizm nie jest zjawiskiem czasów najnowszych, ale występował u wszystkich narodów i we wszystkich okresach. Wiadomo, że miejsca, z którego homoseksualizm zaczął się rozprzestrzeniać na inne tereny, należy szukać w Azji. Stamtąd poprzez Greków i Rzymian znalazł on swoją drogę w końcu i do Germanów. Trasa jego rozprzestrzeniania wystarczy jednak, by zauważyć, iż homoseksualizm jest całkowicie obcy rasie nordyckiej”[15].

Heinrich Himmler swój stosunek do homoseksualizmu przedstawił najobszerniej w mowie do SS-Grüpenführerów w 1937 r. w Bad Tölz. Wpierw stwierdza nieskromnie, że nie wierzy, „aby jakiekolwiek inny urząd na kuli ziemskiej zebrał tyle doświadczenia w temacie homoseksualizmu i aborcji, co my w Niemczech w Gestapo. Przekonany jestem, że właśnie my jako najbardziej doświadczeni ludzie powinniśmy wypowiadać się w tej kwestii.”[16] Później zaś odkrywa prawdziwą istotę tego zjawiska:

„(…) homoseksualista jest całkowicie chorym psychicznie człowiekiem. Jest słaby, w decydującym momencie okazuje się zawsze tchórzem. Myślę, że czasem podczas wojny potrafi być nawet twardy, ale biorąc pod uwagę cywilną odwagę, są to najbardziej tchórzliwi ludzie na świecie.

Związane z tym jest to, że homoseksualista chorobliwie kłamie. On nie kłamie jednak – by wziąć jaskrawy przykład – jak Jezuita. Jezuita kłamie w jakimś celu. (…)

Jezuita kłamie i ma tego świadomość, nie zapomina nawet na chwilę, że kłamie. W przeciwieństwie do niego homoseksualista kłamie, ale wierzy w to, co mówi.”[17]

Uzasadnienie – czemu zagraża homoseksualizm

W centrum dyskusji o homoseksualizmie, uzasadniającej walkę z tym zjawiskiem, na pierwszy plan wysuwają się zagrożenia, które niesie ono w sferze polityki, kultury i moralności. To one bowiem legitymują instrumenty, jakie władza publiczna uruchamia, by bronić zagrożonych wartości życia społecznego. Wyróżnić możemy 5 podstawowych zarzutów, które podnosi się przeciwko homoseksualistom:

– niemożność, ewentualnie odmowa płodzenia potomstwa, a co za tym idzie osłabienie narodowego potencjału;

zagrożenie dla podstawowej komórki społecznej – rodziny;

– niekontrolowane rozprzestrzenianie się tego zaraźliwego zjawiska na drodze uwodzenia, przede wszystkim młodzieży;

– skłonność do tworzenia się nieformalnych więzi między homoseksualistami, swoistej kliki stojącej w opozycji do reszty społeczeństwa;

– zagrożenie polityczne związane z zakwestionowaniem moralności publicznej, a w konsekwencji rozpad więzi społecznych.

Cytowany już Josef Meisinger tak wyjaśnia pierwszy z wymienionych punktów: „Ponieważ homoseksualiści, jak podpowiada doświadczenie, są do normalnego stosunku płciowego nieprzydatni, jednopłciowe związki odbijają się na potomstwie i powodują nieuchronnie spadek liczby urodzeń. Konsekwencją tego jest osłabienie ogólnej siły narodowej, przez które zagrożone zostają m.in. zdolności wojskowe Narodu.[18]

Narodowosocjalistyczny prawnik Rudolf Klare, który wiele miejsca w swojej pracy naukowej poświęcił homoseksualizmowi, w ten sposób wyjaśnia zagrożenie dla instytucji rodziny, jakie wiąże się z tym zjawiskiem: „Bezpośrednie zagrożenie związków homoseksualnych polega (…) na tym, że homoseksualiści w swoich ´przyjaźniach´ widzą ´konkurencyjną dla małżeństwa instytucję´. W ten sposób niszczą oni naturalną podstawę Narodu, wywracają wszystko, co naturalne, do góry nogami i otwierają drogę do narodowego rozkładu.[19]

W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że homoseksualiści w Trzeciej Rzeszy znajdowali się w dość paradoksalnej sytuacji. Nie płodząc dzieci, nie spełniali  swego obywatelskiego obowiązku. Jeśli jednak zdecydowali się na potomstwo, przekazywali dalszym pokoleniem swoje dziedziczne skłonności i tym samym występowali przeciw czystości rasy[20].

Zagrożenie homoseksualizmu, wynikające z jego „zaraźliwego” charakteru, odczytać można  z przytaczanych w 1933 r. przez ówczesnego szefa Gestapo, Rudolfa Dielsa, słów samego Hitlera: Homoseksualizm „zniszczył całkowicie starożytną Grecję. Jak tylko zaczął po niej szaleć, jego zaraźliwe skutki rozprzestrzeniły się (…) na najlepsze i najbardziej męskie charaktery”[21]. Ten aspekt obecny był  także w orzecznictwie sądowym i służył jako uzasadnienie dla zaostrzenia wydawanych kar. W jednym z berlińskich sądów wyrok dwuletniego więzienia uzasadniono tym: „(…) iż oskarżony ze swoimi nienaturalnymi skłonnościami jako kelner stanowi duże zagrożenie dla społeczeństwa. Szczególnie widoczne było to, kiedy wraz ze zmianą przez niego stanowiska pracy wiele osób o podobnych skłonnościach przeszło do nowego lokalu, zapewne po to, by pozostać z nim w kontakcie. Dodać należy, że oskarżony niewiele uczynił, w kierunku stłumienia swoich homoseksualnych skłonności[22]”.

Za szczególne zagrożenie porządku publicznego sądy uznawały młodych prostytuujących się mężczyzn. W 1940 r. w uzasadnieniu wyroku przeciwko 28-letniemu Wilhelmowi G., któremu poza prostytucją przypisano  jeszcze inne przestępstwa, sędziowie z Kolonii napisali: „Przy swoich wielce nienormalnych skłonnościach seksualnych oskarżony prowadzić będzie pasożytnicze życie męskiej prostytutki, jak długo pozwoli mu na to jego wiek. Z biegiem lat natomiast, biorąc pod uwagę wyuzdanie jego anormalnego życia płciowego, stanie się niebezpiecznym ´uwodzicielem´ młodzieży, zwłaszcza, że już teraz udowodnił on swoje niepohamowanie i tym samym stopień zagrożenia, jakie stanowi. (…) W ten sposób klarowna staje się nie tylko bezużyteczność oskarżonego, ale także niebezpieczeństwo dla wspólnoty narodowej, jakie niesie on swoją osobą. Sąd uważa więc, iż ochrona wspólnoty narodowej domaga się dla oskarżonego kary śmierci i zgodnie z § 1 ustawy o zmianie kodeksu karnego z 4.9.1941 r. orzeka taką karę.”[23] Wyrok wykonany został 4 lutego 1944 r. w więzieniu sądowym w Kolonii.

Za pewnego rodzaju obsesję można uznać poczucie strachu budowane na mitach dotyczących nieformalnej solidarności między homoseksualistami i tworzenia się między nimi nieformalnych związków. „Jeżeli w kraju rządzonym przez mężczyzn znajdą Państwo na jakimkolwiek stanowisku mężczyznę o takich skłonnościach, który ma coś do powiedzenia, z pewnością znajdziecie trzech, czterech, ośmiu, dziesięciu i jeszcze więcej osób o tych samych skłonnościach; a to dlatego, iż jeden wlecze ze sobą następnych, i wyrzuca tych kilku normalnych, którzy pośród nich tam są. Normalni zostają wbici w ziemię, cokolwiek zrobią i tak zostaną zniszczeni.[24]” – mówił Himmler we wspomnianej już mowie w Bad Tölz.

Jednak najwięcej miejsca retoryka antyhomoseksualna poświęca zagrożeniu politycznemu, jakie stanowić ma naruszenie moralności publicznej. W artykule „Homoseksualiści jako polityczny problem” Rudolf Klare tak opisał tę kwestię:

Polityczne zagrożenie homoseksualnych mężczyzn polega na:

1. odwróceniu naturalnej pozycji mężczyzny w kobiecą i całkowity rozkład wartości charakterologicznych;

2. zawieszeniu współdziałania między pierwiastkiem męskim i żeńskim oraz wprowadzeniu dekadentyzmu, jako jedynie panującej zasady;

3. zagrożeniu moralnego i etycznego rozpadu wspólnoty narodu i jej centralnych instytucji;

4. dążeniu do sprowadzania kolejnych homoseksualistów w obszar ich zawodowej aktywności, a tym samym niszczeniu podług ich charakteru coraz dalszych obszarów życia publicznego;

5. wspieraniu przeciwników naszego światopoglądu, które to, zważywszy na fakt, iż w Niemczech żyje od 1,5 do 2 milionów homoseksualistów, nie może być ignorowane, ponieważ homoseksualiści są bezwzględnie biegli w zdradzie, krzywoprzysięstwie, kłamstwie i tym podobnym.[25]

Szczególnie charakterystyczne dla zacytowanej retoryki jest podpieranie się naturalnym porządkiem. Klare pisze o „naturalnej pozycji mężczyzny”, „wartościach charakterologicznych”, „pierwiastku męskim i żeńskim”, wreszcie o „narodowej wspólnocie”. Wszystkie te pojęcia jawią się autorowi, wbrew nauce o ewolucyjnym rozwoju ludzkości, jako stałe i wciąż zagrożone przez siły modernistyczne. Istnieje więc pewien idealny świat organiczny, wyrosły niejako z kondycji człowieka, mężczyzny, kobiety, narodu itp. Ten świat istnieje w pewnym zawieszeniu, niezależnie od woli ludzkiej, ale również niesprzecznie z nią. Jego źródło tkwi bowiem w naturze, a normalny człowiek w zgodzie z sumieniem rozwija ten świat, bacząc przy tym ostrożnie na jego fundamenty. Zagrożeniem są zaś ci, którzy nie tyle próbują je burzyć, ale nie chcą żyć podług naturalnych, powszechnych i przez publiczną moralność ustami władzy wyartykułowanych reguł. Na marginesie zaznaczyć można, że słaba to konstrukcja i kiepskie fundamenty, jeśli seksualna orientacja mniejszej części tej wspólnoty grozi jej rozpadem.

Również w wyrokach sądów odwoływano się często do koncepcji moralności publicznej i do ludowego zdrowego rozsądku. W 1939 r. berliński sąd, rozważając kwestię winy oskarżonego, który nie przyznawał się do bycia homoseksualistą i kwestionował popełnienie przez siebie przestępstwa, tak uzasadnił swoją skazującą decyzję: „Rozstrzygającym dla oceny tego pytania [o winę oskarżonego – przyp. JMS] jest oburzenie społeczeństwa, poczucie wstydu i przekonania moralne, które zakorzenione są w dzisiejszym ludowym zdrowym rozsądku. Obronie przyznać należy rację, gdy mówi, że zdania się zmieniają w kwestii, co narusza poczucie wstydu i moralne uczucia w zakresie zmysłowości (…). Jednakże równie prawdziwym jest, iż poglądy pojedynczej współcześnie żyjącej osoby (…) nie są decydujące. (…) Dodatkowo doświadczenie życiowe utwierdza Sąd w przekonaniu, że współczesny ludowy zdrowy rozsądek, w odróżnieniu od stanowiska oskarżonego, widzi w jego zachowaniu uchybienie dobrego smaku i dobrych obyczajów.[26]

Dynamiczne znaczenie pojęcia moralności publicznej oraz wynikające z tego działanie zaostrzonego prawa karnego wstecz, potwierdził w 1937 r. także inny berliński sąd: „Począwszy od narodowej rewolucji i pod rosnącym wpływem narodowosocjalistycznego światopoglądu na przekonania moralne rodaków rozpoczął się silny przełom w zasadniczej moralnej podstawie niemieckiego człowieka. Odtąd seksualne wykolejenia będą surowiej niż dotychczas karane, ponieważ zagrażają rasie i sile państwa. Z tego też punktu widzenia, wcześniej nieobowiązującego, i dzięki uszlachetnionym przez narodowosocjalistyczny światopogląd przekonaniom moralnym Narodu niemieckiego oraz nowemu ujęciu prawnemu zasadniczo każdy czyn seksualny między mężczyznami uznaje się za perwersyjny. Ten proces odnowy moralnej (…) wymagał czasu. Przełom jednak nastąpił i to najpóźniej pod wpływem wydarzeń 30 lipca 1934 r. [chodzi o zamordowanie oskarżonego o homoseksualizm szefa SA Ernsta Röhma i jego najbliższych współpracowników, dokonanego przez członków SS].[27]

Prof. dr W. Grafen von Gleispach, członek Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego widział w homoseksualizmie jeszcze dalsze zagrożenie. W sporządzonym przez niego raporcie z prac komisji czytamy: „(…) ważnym powodem karalności stosunków jednopłciowych jest zafałszowanie życia publicznego, do którego dochodzi, jeśli się tej zarazie zdecydowanie nie przeciwstawi. Ocena osób i ich dokonań w służbie publicznej i w życiu gospodarczym, rozdzielanie stanowisk wszelkiego rodzaju, środki ochronne przeciw nadużyciom, wszystko to opiera się na założeniu, że mężczyzna myśli i czuje po męsku oraz działa z męskich pobudek, a kobieta analogicznie.”[28]

Na zakończenie warto jeszcze zwrócić uwagę, z jak wielką powagą, wręcz manią podchodzono do zjawiska homoseksualizmu, które dla niektórych ideologów systemu narodowosocjalistycznego stanowiło „od dawien dawna fundamentalny problem polityki”[29]. Zagrożenie, które ze sobą niosło, sprawiało, że bierność w jego obliczu w konsekwencji doprowadzić mogło do sytuacji, iż „nasz Naród na tę zarazę umrze”. „Musimy być tego świadomi, że jeśli nadal w Niemczech nie będziemy potrafić zwalczyć tego zwyrodnienia, oznaczać to będzie koniec Niemiec, koniec germańskiego świata.”[30] Himmler zaś na zakończenie swojej mowy w Bad Tölz konstatował: „Największy obłęd, jaki umysł może sobie wyobrazić, rodzi pomylony popęd płciowy. Powiedzieć, że jest to zwierzęce, to obraza zwierząt; zwierzęta takich rzeczy nie robią. Tak więc kwestia prawidłowo zorientowanego popędu to egzystencjalny problem każdego Narodu.[31]

Presja – dyskusja  o karalności homoseksualizmu

W obliczu tak pewnego zagrożenia państwo nie mogło pozostać bierne. Narodowi socjaliści nie tylko uważali, że karalność homoseksualnych czynów należy utrzymać, co więcej, interes ogółu domagał się zaostrzenia środków karnych oraz rozszerzenia znamion czynu przestępnego od skutkowego deliktu uprawiania stosunku płciowego i czynów jemu podobnych (beischlafähnliche Handlung) do generalnej kategorii zboczenia seksualnego.

Na podnoszone zastrzeżenia dotyczące zasadności penalizacji homoseksualizmu ze względu na wątpliwe dobro prawne, które wymagało ochrony, zwolennicy karalności powracali do koncepcji moralności publicznej. W opracowaniu dla Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, przygotowanym jeszcze przed reformą kodeksu karnego z 1935 r., tak tłumaczy się sensowność penalizacji: „Nie należy mieć żadnych wątpliwości, iż zdrowy instynkt moralny przeważającej większości Narodu uznałby za niezrozumiałe, gdyby współczesne państwo poprzez zniesienie sankcji karnej uznało za równowartościowe związki homoseksualne. Naród ma przecież prawo do obrony przynajmniej przed najcięższą obrazą jego uczuć moralnych. Dokładnie tak samo jak wymaga się od państwa, by chroniło przed naruszaniem uczuć i przekonań religijnych. W przypadku obrazy uczuć religijnych można z dużo większą pewnością powiedzieć, że, mimo iż nikomu bezpośrednio nie szkodzą, państwo je penalizuje. Dodajmy jeszcze, że dziś bardziej niż kiedykolwiek należy powrócić do przekonania, że stabilność moralnego światopoglądu Narodu stanowi największą gwarancję stabilności państwa. Tak więc § 175 stoi niewątpliwie na straży wymagającego ochrony dobra prawnego.”[32]

Podobnego zdania była Komisja Kodyfikacyjna Prawa Karnego. Również ona za najefektywniejszy instrument ochrony obyczajności narodu, w szczególności kategorii moralności seksualnej, uznawała zaostrzenie karalności czynów homoseksualnych. „Celem musi być silniejsza ochrona seksualnej moralności i sanacja stosunków seksualnych poprzez sformułowanie znamion czynu przestępnego i sankcji karnych. Moralność (w rozumieniu tego tytułu [kodeksu karnego –JMS] w związku z życiem płciowym) należy bowiem do fundamentów pomyślności Narodu. Liczne dyskutowane w tym miejscu zachowania stanowią naruszenie praw pojedynczych osób. Ważniejszym jednak w kontekście tych czynów jest zamach na narodowy porządek publiczny, zagrożenie prawidłowej moralnej postawy Narodu.”[33]

W ten sposób nadano indywidualnemu aktowi płciowemu znaczenie wagi państwowej, zaś prawo karne spełniać miało nowe, dodatkowe funkcje. W swojej kolejnej pracy „Homoseksualizm i prawo karne” z 1937 r. Rudolf Klare tak wyjaśnia ten fenomen: „Prawo karne jest przede wszystkim prawem walki. Jego wrogiem jest każdy, kto zagraża istnieniu, sile i pokojowi Narodu. Nie chodzi wyłącznie o likwidację jednostki naruszającej narodowy porządek, lecz o całkowitą likwidację nosiciela aspołecznego pierwiastka. Kara nie ma być reakcją na popełnione bezprawie, ale długotrwałym mechanizmem samooczyszczającym narodowy organizm”.[34]

Moralność publiczna zyskała więc status nowego źródła prawa. Narodowosocjalistyczny prawnik Roland Freisler na konferencji dla młodych prawników tak streszczał tę kwestię: „Władza Narodu oczekuje, iż stojący na straży prawa [Rechtswahrer – narodowosocjalistyczne określenie adwokatów] maszeruje w kierunku przez nią wyznaczonym (…). Jeśli w partykularnej sytuacji ustawa z racji swojej niedoskonałości lub niezupełności nie przystaje w duchu narodowego porządku moralnego do mającego miejsce zdarzenia, prawo należy wyprowadzić bezpośrednio z ludowego zdrowego instynktu.”[35] Zgodnie z tym duchem, w ramach reformy kodeksu karnego, uchwalono artykuł 2 w brzmieniu: „Odpowiedzialności karnej podlega ten, kto popełnia czyn zabroniony pod groźbą kary przez ustawę lub, który w duchu prawa karnego i ludowego zdrowego rozsądku na ukaranie zasługuje. Jeśli do takiego czynu nie da się zastosować bezpośrednio żadnego przepisu karnego, stosuje się przepis, którego idea jest jemu najbliższa.”

W ten sposób pojęcie „moralności publicznej”, „ludowego zdrowego rozsądku”, „porządku narodowego” itp. stały się słowami wytrychami, których władza użyć może w dowolnej sytuacji, dowolnej dyskusji i zawsze będzie miała rację. Efekt jest taki, iż nie tylko legitymizowała w ten sposób swoje działanie, uzurpując tylko sobie prawo artykułowania tych pojęć, ale w jakimkolwiek sporze sytuowała się na pozycji moralnie uprzywilejowanej – gdyż jako broniącej organicznych, wyrastających z ducha narodu korzeni etycznych.

 Zaznaczyć jednak należy, iż według przedstawicieli narodowosocjalistycznego państwa tak prowadzona polityka okazywała się nadzwyczaj efektywna i dla wielu ozdrowieńcza. Szef Centrali Rzeszy ds. Zwalczania Aborcji i Homoseksualizmu tak donosił o efektach swojej pracy: „(…) dotychczasowe doświadczenia pokazują bezspornie, iż jedynie w przypadku znikomej liczby homoseksualistów mamy do czynienia z faktycznie homoseksualną orientacją, natomiast znakomita większość do określonego momentu zachowywała się bardzo normalnie, później zaś z przesytu życiowych rozkoszy tudzież ze względu na inne czynniki – strach przed chorobami wenerycznymi itp. – uciekła się do takich czynów. Proszę pozwolić mi także wspomnieć, że dzięki surowej dyscyplinie i porządkowi, a także określonym metodom pracy duża część wykrytych homoseksualistów mogła zostać wychowana na użytecznych członków wspólnoty narodowej.”[36] Również narodowosocjalistyczna gazeta „Schwarze Korps” optymistycznie raportowała o efektach pobytu homoseksualistów w obozach koncentracyjnych: „Gdy zmusza się ich do wykonywania pracy – co większości z nich przytrafia się po raz pierwszy w życiu – izoluje pod scisłą kontrolą od `normalnych´ ludzi, uniemożliwia aroganckie odgrywanie przed innymi własnej choroby, zmusza do spostrzeżenia w kontaktach ze współtowarzyszami, a nie przed lustrem, własnych ograniczeń, zmiana następuje z zaskakującą punktualnością. ´Chory´ zdrowieje. ´Nienormalny´ staje się jak najbardziej normalny. Przechodzi jedynie fazę rozwoju, którą zaniedbał w młodości. I tak pozostaje jedynie 2 procent rzeczywiście nienormalnych, którzy tak jak w życiu poza obozem stanowią siedlisko zarazy i stają się urzeczywistnieniem obrzydliwości, którą oczyszcza się jak jeszcze przydatną pszenicę z plew.”[37] Ten karykaturalny obraz więzionych w obozach koncentracyjnych homoseksualistów potwierdził już po wojnie nazistowski biolog R. Höß, pod którego nadzorem izolowani oni byli w KZ Sachsenhausen. Höß opisuje, iż homoseksualistów wysyłano do najcięższej pracy fizycznej, a podsumowując efekty konstatuje: „Jednym ciosem zaraza była zniszczona.”[38] Dla wyjątkowo upartych homoseksualistów biegli medyczni zalecali natomiast kastracje, do czego w większości przypadków sędziowie się przychylali[39].

Karalność lesbijek

Stosunek do karalności lesbijek w Trzeciej Rzeszy był pochodną ich społecznego statusu. Z jednej strony rola kobiet w życiu społecznym, zgodnie z wymogami sformułowanej przez Himmlera koncepcji „państwa mężczyzn” (Männerstaat) była marginalna, z drugiej strony, dzięki swojemu potencjałowi rozrodczemu i funkcji wychowywania, dzieci stanowiły niezwykle ważny element społeczeństwa. Mimo iż homoseksualna miłość kobieca nigdy nie została poddana karze, dyskusja na ten temat dobitnie pokazała charakter relacji społecznych i status kobiety w narodowosocjalistycznym państwie. Uwagę zwraca brak w tej dyskusji pejoratywnych i obraźliwych epitetów, co było nagminne, gdy dyskutowano o homoseksualistach. Dominujący jest jednak protekcjonistyczny ton i niejako brak wiary w istnienie głęboko zakorzenionej orientacji homoseksualnej kobiet.

Jednym z niewielu zwolenników penalizacji zachowań lesbijskich był Rudolf Klare. Inaczej jednak, niż miało to miejsce w przypadku homoseksualizmu między mężczyznami, głównym jego argumentem było niewywiązywanie się przez kobietę z jej obowiązków wobec społeczeństwa. „Homoseksualizm kobiet zasadniczo uznać należy za zachowanie karalne, gdyż niszczy on organiczne wartości i odciąga kobietę od kręgu jej narodowych obowiązków.”[40] „Nie ma co do tego wątpliwości, że jednopłciowe praktyki nie są cechą charakterologiczną żadnej niemieckiej kobiety. Są one natomiast powszechnie pogardzane jako niemoralne. Miłość lesbijska stoi w sprzeczności z postępem rasistowskiego systemu wartości i nie może rościć sobie prawa do bycia pasterką niemieckiego dziedzictwa. Dlatego niezrozumiałym jest, dlaczego kobiece stosunki homoseksualne mają pozostać niekaralne.”

Dr. Schäfer, przedstawiciel Ministerstwa Sprawiedliwości i członek Akademi Prawa Niemieckiego, przygotowującej w 1936 r. prace Komisji ds. Politiki Ludnościowej, był zdecydowanie innego zdania. Brak konieczności penalizacji homoseksualizmu kobiet, a nawet jej szkodliwość, wyjaśniał w następujący sposób: „Zagrożenie uwiedzenia jest nawet w przypadku rzeczywistych skłonności lesbijskich nieporównywalnie mniejsze niż przy męskim homoseksualizmie, ponieważ można zasadniczo założyć, że uwiedzona kobieta nie zostaje na stałe odciągnięta od normalnego współżycia seksualnego, tylko pozostaje populacyjnie nadal użyteczna. Poza tym praktykowanie przez kobietę tego wynaturzenia nie narusza jej psychiki w takim stopniu jak u mężczyzny i dlatego nie stanowi tak wielkiego zagrożenia dla państwa.”[41] Josef Meisinger zaś jeszcze inaczej tłumaczył brak potrzeby karalności lesbijek: „Fakt, że znacząca część płci żeńskiej znajduje się obecnie w swoistej potrzebie seksualnej, jest niezaprzeczalny. Największa część dziewcząt mających kontakty lesbijskie nie jest (,,,) w żadnym stopniu nienormalnie zorientowana. Jeśli tylko stworzy się im możliwość wypełnienia określonego przez naturę obowiązku, na pewno nie zawiodą.”[42]

Obcokrajowcy

Znamienny dla polityki antyhomoseksualnej Trzeciej Rzeszy i dla stosowanej w jej ramach retoryki jest stosunek do czynów homoseksualnych popełnianych przez obcokrajowców. Nawet jeśli sądy w swoim orzecznictwie różnie oceniały tę okoliczność, to sposób argumentacji dobitnie ukazuje podejście władzy publicznej do tego zagadnienia, a szczególnie ideologiczne fundamenty takiej polityki.

 Fakt, że oskarżony był żydem i popełnił czyn homoseksualny razem z aryjczykiem, był niewątpliwie podstawą zwiększenia wymiaru orzeczonej kary. „Jako okoliczność zaostrzającą karę sąd uznał, że M. jako żyd dopuścił się zboczenia seksualnego z aryjczykiem, i tym samym w największym stopniu naruszył przekonania rasowe niemieckiego Narodu.”[43] – napisano w uzasadnieniu wyroku berlińskiego sądu.

Natomiast narodowość 37 letniego kelnera, Jugosłowianina, uznana została przez berliński sąd w wyroku z 1943 r. za okoliczność łagodzącą. Sędziowie argumentowali w następujący sposób: „Odnośnie do wymiaru kary zwrócono uwagę, że oskarżony był dotychczas niekarany. Ponadto zawarte w niemieckim prawie zasady nie są jeszcze dla niego jako byłego obywatela jugosłowiańskiego, którego ojczyzna dopiero niedawno ponownie włączona została do Rzeszy, wyrazem myślenia i uczuć, jak musi to mieć miejsce w przypadku wychowanego w narodowosocjalistycznym światopoglądzie niemieckiego mężczyzny. Ciężar własnego uchybienia nie mógł tym samym oskarżonemu być w pełni świadomy.”[44]

Dalszym dylematem, przed jakim stawali urzędnicy niemieccy, była adopcja polityki antyhomoseksualnej Trzeciej Rzeszy na terenach okupowanych. Podczas, gdy czyny dokonywane przez Niemców nie budziły wątpliwości i domagały się analogicznej kary, popełnianie przez rodzimych mieszkańców przestępstw obyczajowych stawiało administrację przed pytaniem o celowość takiego działania. Sensem penalizacji tych czynów była bowiem ochrona narodu niemieckiego, a nie mniej wartościowej ludności nieniemieckiej. Rozwiązanie tego problemu w okupowanej Polsce przyszło z samego Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, który w poufnym liście do wszystkich prokuratorów generalnych nakazywał: „Przy ustalaniu kar przeciw Polakom należy wziąć pod uwagę, czy stosowana norma niemieckiego prawa karnego służy w pierwszej linii narodowi niemieckiemu, oraz czy czyn skierowany jest przciw niemieckiemu czy polskiemu Narodowi. Zagrożenie dla Narodu niemieckiego nie istnieje na przykład wówczas, kiedy Polka dokonuje aborcji lub dopuszcza się zabójstwa dziecka bądź Polacy tej samej płci uprawiają czyn nierządny.”[45] Dalej jednak mowa jest o tym, iż takie przypadki traktować należy łagodniej, chyba że czyny popełnione przez Polaków bezpośrednio zagrażają Niemcom, na przykład wobec osób zawodowo trudniących się aborcją.

Pół roku później na pismo Martina Bormanna, kwestionującego nieistnienie zagrożenia dla Narodu niemieckiego, wynikające z przestępstw obyczajowych dokonywanych przez Polaków, w szczególności czynów homoseksualnych, i krytykującego odstępowanie od ich karania[46], minister sprawiedliwości Rzeszy odpowiadał: „Ponadto zgadzam się z Pańską opinią, że w przypadku aborcji lub zabójstwa dziecka dokonanego przez Polkę, a także w przypadkach czynów z § 173, 174 nr 1 oraz 175b kodeksu karnego dokonywanych przez polskich sprawców, nie ma konieczności ich systematycznego ścigania, chyba że sposób popełnienia czynu karalnego oraz publikacja tej informacji stanowiłyby zagrożenie obejmujące także niemiecką ludność.”[47]

Człowiek i jego seksualność a państwo

Aby lepiej odczytać antyhomoseksualną retorykę w Trzeciej Rzeszy, warto przyjrzeć się także jej ideologicznej podstawie, która wynika nie tylko z irracjonalnej homofobii, ale przede wszystkim z logicznej konsekwencji schematu relacji między państwem, człowiekiem i jego seksualnością. Okazuje się bowiem, że, jakkolwiek okrutnie by to nie brzmiało, polityka antyhomoseksualna narodowosocjalistycznego reżimu była racjonalną pochodną założeń, które w Trzeciej Rzeszy stanowiły fundament porządku społecznego i politycznego.

 „Suprema lex salus populi![48] Dobro wspólne przed dobrem jednostki! [org.: Gemeinnutz vor Eigennutz!]” – takimi dwoma paremiami NSDAP zatytułowała swoją odpowiedź na zapytanie organizacji homoseksualnej, skierowanej do wszystkich partii przed wyborami parlamentarnymi w 1928 r., o stosunek do § 175 kodeksu karnego. To bardzo znamienny tekst, gdyż wykracza daleko poza zagadnienie homoseksualizmu i szkicuje założenia, z których wyrasta narodowosocjalistyczna polityka. Czytamy więc tam: „Nie jest konieczne, abyś ty, czy abym ja żył, ale konieczne jest, żeby żył niemiecki Naród. A żyć może ten, kto pragnie walczyć, żyć znaczy bowiem walczyć. Walczyć zaś może tylko ten, kto jest dojrzały. Dojrzały zaś jest ten, kto jest przyzwoity, przede wszystkim w miłości. Nierządne to: wolna miłość i nieokiełznanie. Dlatego odrzucamy ją, jak odrzucamy wszystko, co szkodzi naszemu Narodowi. Kto myśli o męsko-męskiej lub żeńsko-żeńskiej miłości, jest naszym wrogiem. Wszystko, co osłabia nasz Naród, zamienia go w zabawkę dla naszych wrogów – odrzucamy, wiemy bowiem, że życie to walka i wariactwem byłoby myśleć, że ludzie wpadają sobie bratersko w ramiona. Historia natury uczy nas czegoś innego. Silniejszy ma prawo. I silniejszy w konfrontacji ze słabszym zawsze postawi na swoim. Dziś to my jesteśmy słabsi. Patrzmy tylko, a niedługo to my będziemy silniejsi. Tak może stać się jednak, gdy będziemy się rozmnażać. Dlatego odrzucamy wszelki nierząd, przede wszystkim męsko-męską miłość, ona zabiera nam ostatnią możliwość uwolnienia naszego Narodu z niewolniczych więzów, którymi jesteśmy dzisiaj spętani.”[49]

Przytoczony tekst dobitnie ukazuje relację między człowiekiem a wspólnotą, narodem i państwem, która legła u podstaw narodowosocjalistycznej ideologii. Wspólnota jest, zgodnie z tym obrazem, wartością samą w sobie, a jej interes ma pierwszeństwo przed prawami jednostki. To nie państwo jest dla człowieka, ale człowiek dla państwa. To on ma przede wszystkim obowiązki wobec wspólnoty. A najważniejszy z nich to płodzenie dzieci, które pozwala wygrać odwieczną walkę z innymi narodami. W takiej rzeczywistości klarowna jest rola mężczyzny i kobiety. Mężczyzna ma płodzić i walczyć, kobieta jest zaś rodzicielką i wychowującą dzieci matką. W takim świecie dla homoseksualistów nie ma oczywiście miejsca, Bowiem nie tylko nie wypełniają swoich obowiązków wobec społeczeństwa, ale dodatkowo obrażają moralność publiczną. Stanowią więc powszechne zagrożenie, które należy usunąć.

Za tak opisaną rzeczywistością stoi jeszcze jedno założenie charakterystyczne dla państw totalitarnych, a mianowicie, że seksualność człowieka nie jest jego prywatną sprawą. Himmler tak tłumaczył tę kwestię: „Wśród homoseksualistów są tacy, którzy reprezentują następujący punkt widzenia: to, co robię, nikogo nie obchodzi, to jest moja prywatna sprawa. Wszystkie jednak rzeczy z zakresu płciowości nie są niczyją prywatną sprawą, lecz mają dla Narodu znaczenie życia i śmierci, stanowią o jego mocarstwowości lub o podległości.”[50] Inny polityk, Leonardo Conti, tuż po wybuchu II wojny światowej rozszerzał dodatkowo tę myśl ostrzegając: „Nikt w narodowosocjalistycznych Niemczech nie ma prawa do uznania za rzecz prywatną, osobistą swojej pracy czy swojego zdrowia, z którymi może robić, co mu się żywnie podoba. Tak jest nawet w czasie pokoju, a tym bardziej w czasach wojny!”[51]

 Zgodnie z taką totalną wizją, seksualność człowieka powinna być jedynie środkiem do wyznaczonego przez państwo celu. A biorąc pod uwagę wizję dziejów świata, jako niekończącą się walkę wspólnot ludzkich, to właściwie stwierdzić można, że seksualność poza jej prenatalną funkcją przeszkadza, nie jest bowiem kompatybilna z zaprezentowaną wyżej kondycją człowieka znajdującego się w stałej, agresywnej konfrontacji, której celem jest dominacja w świecie.

 Okazuje się jednak, że narodowosocjalistyczny reżim w pierwszych latach swojego istnienia tolerował część homoseksualnych zachowań, wymagając w zamian nieograniczonej lojalności wobec systemu. W magazynie wydawanym przez Nukowo-humanistyczny Komitet Magnusa Hirschfelda, „Mitteilungen des WhK”, należącym do SA, czytelnik tak charakteryzował atmosferę w pracy: „U nas decydują wyniki. (…) Znam wielu kolegów, o których `się wie´. Najważniejsze to, aby wypełniali swoje obowiązki, co zaś robią w domu albo na sianie, nikogo nie obchodzi.”[52] Szczególnie kariera Ernsta Röhma świadczy o tym, że do pewnego stopnia homoseksualizm, przynajmniej w początkach Trzeciej Rzeszy, niekoniecznie wykluczał z narodowosocjalistycznego społeczeństwa. Jak pisał Burkhard Jellonnek, niemiecki historyk badający losy homoseksualistów w nazistowskich Niemczech, życie prywatne stawało się sprawą publiczną wówczas, gdy zachowania jednostki przekraczały granice, które wyznaczały najistotniejsze podstawy narodowosocjalistycznego światopoglądu. Kiedy tak się działo, decydował oczywiście Hitler[53]. Stąd takie zaskoczenie w przypadku zabójstwa Röhma. Jeśli jednak homoseksualizm sprzeczny był z moralnością publiczną, to należało zniszczyć go przede wszystkim w przestrzeni publicznej, bowiem świadomość jego istnienia obrażała społeczną obyczajność i podtapiała autorytet władzy. Każdy „publiczny homoseksualista”, żyjąc wbrew dyrektywom systemu, stawał się jego wrogiem. Manifestował wszak istnienie indywidualnych, a więc niezależnych od państwa potrzeb. Na to totalitaryzm nie mógł się zgodzić.

Zabójstwo Röhma pokazuje jeszcze jedną stronę  antyhomoseksualnej polityki Rzeszy, a mianowicie wspomnianą we wstępie i charakterystyczną także dla innych reżimów faszystowskich i autorytarnych instrumentalizację homoseksualizmu. Orientacja seksualna Röhma była bowiem od dawna tajemnicą poliszynela, a jego likwidacja nastąpiła wówczas, gdy pojawił się interes polityczny, mogący zostać łatwo ukryty pod zarzutem sprzeniewieżenia się moralności publicznej. Także w tzw. procesach zakonnych(Klosterprocesse) przeciw Kościołowi katolickiemu rzekomy homoseksualizm księży i zakonników stał się przede wszystkim instrumentem walki z Kościołem.

 Po zabójstwie Röhma narodowi socjaliści zaostrzyli swą politykę wobec homoseksualistów. Szczególnie obawiano się ich we własnych szeregach. Członkom nazistowskich organizacji groziły dużo wyższe kary niż zwykłym obywatelom. Himmler nakazał nawet, aby wszystkich członków SS, którzy byli homoseksualistami, po odbyciu orzeczonej przez sąd kary, wysyłać do obozów koncentracyjnych, a następnie zabijać w czasie próby ucieczki[54]. Wymowny jest natomiast fakt, że w 1937 r. wydał on zarządzenie, które nakazywało wystąpić z uprzednim wnioskiem o zezwolenie na każdorazowe aresztowanie aktorów lub artystów, chyba, iż zostali złapani na gorącym uczynku[55].

„Zboczenie seksualne” po II wojnie światowej

Koniec Trzeciej Rzeszy nie oznaczał końca § 175[56], który utrzymał się pomimo reform prawa karnego dokonanych tuż po wojnie. W konsekwencji między rokiem 1953 a 1965 policja zarejestrowała ponad 100 tys. homoseksualnych przestępców. Między rokiem 1950 a 1965 rocznie skazywano prawie 2800 homoseksualistów[57]. Dopiero od 1965 r. w obliczu zbliżającej się reformy prawa karnego zmalała represyjność organów władzy publicznej. W swojej zaostrzonej przez nazistów wersji § 175 obowiązywał do 1969 r., kiedy został złagodzony, choć, jak argumentował ówczesny minister sprawiedliwości dr. Ehmke, dekryminalizacja pewnych czynów nie oznacza moralnej aprobaty dla już niepodlegających karze zachowań[58]. Całkowicie dyskryminacja osób homoseksualnych w kodeksie karnym zniesiona została dopiero w 1994 r.

W 1957 r. Federalny Sąd Konstytucyjny w Karlsruhe uznał[59] § 175, w brzmieniu uchwalonym przez narodowych socjalistów, za zgodny z konstytucją, a w szczególności z zawartą w jej art. 3 zasadą równości wobec prawa. Sąd orzekł podobnie w 1973 r.[60], jeśli chodzi o § 175 w jego złagodzonej wersji, ale w 1976 r. Wyższy Sąd Administracyjny w Münster potwierdził zgodność z prawem decyzji zakazującej organizacji homoseksualnej agitacji publicznej na jednej z ulic handlowych[61].

Dopiero w 1985 r. prezydent Niemiec Richard von Weizsäcker po raz pierwszy wymienił homoseksualistów jako ofiary narodowego socjalizmu. Minęło 15 lat zanim w 2000 r. Bundestag przeprosił homoseksualistów za cierpienia, które spotkały ich w Trzeciej Rzeszy, i kolejne 2 lata, kiedy w 2002 r. uchwalono ustawę, na mocy której wyroki z lat nazizmu wydane na podstawie §175 zostały uchylone[62].

Zakończenie

Wszelki dyskurs ideologiczny, także na temat homoseksualizmu, napotyka na fakty, przed którymi wspomniane systemy polityczne nie mogą przejść obojętnie, a co ważniejsze, nie mogą ewoluować, gdyż to oznacza ich kapitulację. Jednak z pomocą zawsze może przyjść język. Język, który nazywa, nie po to by nazwać, ale po to, by ocenić. Język, który ocenia, lecz nie po to, by oceniać, ale po to, by zniszczyć.

Takim instrumentem jest zawsze retoryka antyintelektualna, odwołująca się do bliżej niezdefiniowanego „zdrowego ludowego rozsądku” (gesundes Volksempfinden), któremu nadaje się rangę pierwszeństwa przed, jak powiadał główny ideolog Trzeciej Rzeszy Alfred Rosenberg, „bezkrwistym intelektualistycznym rumowiskiem czysto schematycznych systemów”[63]. Tak powstaje pojęcie „prawdy organicznej”, w której Victor Klemperer upatruje jedną z podstaw retoryki nazizmu. „W miejsce jednej i powszechnie obowiązującej prawdy, przeznaczonej dla jakiejś urojonej powszechnej ludzkości, wchodzi ´prawda organiczna´, która wyrasta z krwi danej rasy i tylko dla tej rasy zachowuje ważność. Tej organicznej prawdy nie wymyśla i nie rozwija intelekt, nie polega ona na wiedzy rozumowej, jest zawarta ´w tajemniczym centrum duszy narodu i rasy´”[64]. Zostaje ona dodatkowo rozwinięta w pojęciu „światopogląd” (Weltanschauung), rozumianym jako „wyższy rodzaj zdolności do posiadania przekonań w obrębie nieskończoności”, „widzenie okiem wewnętrznym, intuicja, objawienie właściwe religijnej ekstazie”, i wreszcie „wizja zbawcy, który jest źródłem prawa życia naszego świata”[65].

Klemperer zwraca także uwagę na źródłosłów pojęcia „światopogląd”. „To, co wyraża słowo anschauen, nie ma nic wspólnego z myśleniem: człowiek myślący czyni coś dokładnie przeciwnego, odrywa swoje zmysły od przedmiotu, dokonuje abstrakcji; nie jest to też sprawa samego oka jako organu zmysłowego. Oko tylko widzi. Słowo anschauen jest w języku niemieckim zarezerwowane dla czynności (czy stanu – nie wiem, jak mam to nazwać) rzadszej, bardziej podniosłej, pełnej niejasnych przeczuć: oznacza widzenie, w którym uczestniczy wewnętrzna istota człowieka patrzącego i jego uczucie, widzenie, które pozwala widzieć więcej niż tylko zewnętrzną stronę oglądanego przedmiotu, które w tajemniczy sposób obejmuje również jego sedno, jego ´ducha´.[66]

To sprawia, że dyskutując na temat homoseksualizmu, można odwołać się do źródeł naturalnych, tkwiących w odwiecznym ludowym rozsądku, wyrastającym ze społecznego instynktu, którego stosunek do homoseksualistów jest jednoznaczny. Odwołać można się po prostu do „moralności publicznej”, totalnej broni, jaką dysponuje reżim mający problemy z prawną bądź intelektualną legitymizacją własnych działań. Dysponuje on tym samym nie tyle argumentami i racją logiczną, lecz czymś dużo bardziej doniosłym, legitymacją prawnonaturalną, wręcz sakralną, czerpiącą swoje źródło w ponadintelektualnym obrębie mistycznej i duchowej nieskończoności.

Literatura

G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993.

B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974.

J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003.

A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000.

A. Pretzel (Hrsg.), NS-Opfer unter Vorbehalt. Homosexuelle Männer in Berlin nach 1945, Münster 2002.

B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990.

B. Jellonek (Hrsg.), Nationalsozialistischer Terror gegen Homosexuelle: verdrängt und ungesühnt, Paderborn 2002.

T. Bastian, Geschichte einer Verfolgung, München 2000.

R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977.

H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981.

R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937.

V. Klemperer, LTI. Notatnik filologa, Kraków 1983.

 


[1]    H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 290.

[2]    B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990, s. 19-20.

[3]    J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 25-26.

[4]    Tamże, s. 27.

[5]    R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 88-90.

[6]    Tamże, s. 88.

[7]    Tamże, s. 300-307.

[8]    § 175 kodesu karnego Rzeszy (Reichsstrafgesetzbuch) z 1871 r.: „Zboczenie seksualne uprawiane między osobami płci męskiej bądź między ludźmi a zwierzętami podlega karze więzienia; orzeczona może zostać również utrata praw honorowych.” § 175 kodeksu karnego (Strafgesetzbuch) z 1935 r.: „Mężczyzna, który uprawia nierząd z innym mężczyzną lub się takiemu nierządowi poddaje, podlega karze więzienia. Jeżeli sprawca w czasie popełnienia czynu nie ukończył 21 lat, Sąd może w szczególnie lekkich przypadkach odstąpić od wymierzenia kary,.” W ramach reformy prawa karnego z 1935 r. kodeks karny został uzupełniony o § 175a, który wymieniał zaostrzone kwalifikacje czynów homoseksualnych, np.: przy wykorzystywaniu stosunku podległości zawodowej, nierząd z nieletnimi itp., które podlegały karze do 10 lat ciężkiego więzieia karnego (Zuchthaus).

[9]    Załącznik dyrektywy policji kryminalnej z Kassel z 11 maja 1937 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 130.

[10]   H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 96.

[11]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 117756.

[12]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 122557-59.

[13]   Kölnische Volkszeitung Nr. 140 z 24 maja 1937 r., cytat za: J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 39.

[14]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 147.

[15]   Tamże, s. 148.

[16]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 95.

[17]   Tamże, s. 96.

[18]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 151.

[19]   R. Klare, Hoheitsträger, kennst du diese?, Hoheitsträger 1 (1937), Heft 2, s. 25.

[20]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s.30.

[21]   R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 309.

[22]   Wyrok 3. Wielkiej Izby Karnej (3. Große Strafkammer) z 2 września 1938 r., Hauptstaatsarchiv Düsseldorf-Kalkum, Rep. 112/15392.

[23]   Hauptstaatsarchiv Düsseldorf NW, Rep. 174/276 Bd. II und II.

[24]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 96.

[25]   R. Klare, Die Homosexuellen als politisches Problem. 2. Teil: Die weibliche Homosexualität, Der Hoheitsträger 3 (1938), s. 17.

[26]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 121644.

[27]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 031986-89.

[28]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 100.

[29]   Tamże, s. 148.

[30]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 97.

[31]   Tamże, s. 104.

[32]   Opracowanie dla Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, notatka asesora Oyena prawdopodobnie z 1934 r. dot. karalności „zboczenia seksualnego”, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 50-51.

[33]   Fragment raportu z prac urzędowej Komisji Prawa Karnego, autor: Prof. Dr. W. Grafen von Gleispach, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 97.

[34]   R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937, s. 122.

[35]   A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000, s. 102-103.

[36]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153.

[37]   Schwarze Korps z 4 marca 1937 r., cytat za: R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 316.

[38]   Tamże, s. 317.

[39]   A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000, s. 103.

[40]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153; por.: R. Klare, Die Homosexuellen als politisches Problem. 2. Teil: Die weibliche Homosexualität, Der Hoheitsträger 3 (1938), s. 17.

[41]   Protokół z posiedzenia Podkomisji ds. przygotowania prac Komisji ds. Politiki Ludnościowej Akademii Prawa Niemieckiego (Akademie für Deutsches Recht) z 2 marca 1936 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 101.

[42]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153.

[43]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 31986-89.

[44]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 122331.

[45]   Poufne pismo Ministra Sprawiedliwości Rzeszy z 22 stycznia 1941 r. do prokuratorów generalnych dotyczące postępowania karnego przeciwko Polakom, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 263.

[46]   Pismo Szefa Kancelarii Partii, Martina Bormanna, do Ministra Sprawiedliwości Rzeszy z 3 czerwca 1942 r. w sprawie ścigania przestępstw aborcyjnych i obyczajowych na terenach zaanektowanych do Rzeszy, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 265.

[47]   Odpowiedź Ministra Sprawiedliwości Rzeszy na pismo Szefa Kancelarii Partii (por. przyp. 46) z 30 czerwca 1942 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 267.

[48]   Łac. Dobro ludu najwyższym prawem!

[49]   Pismo NSDAP z 14 maja 1928 r., cytat za: R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937, s. 149.

[50]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 94.

[51]   L. Conti, Volksgesundheit als Kriegswaffe. Sechs Jahre Hauptamt für Volksgesundheit der NSDAP, Deutsches Ärzteblatt 70 (1940), s. 292.

[52]   H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 108.

[53]   B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990, s. 61.

[54]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 97.

[55]   Zarządzenie Heinricha Himmlera z 29 października 1937 r. dotyczące zatrzymywania aktorów i artystów podejrzanych o uprawianie czynów homoseksualnych, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 179.

[56]   Dotyczy także § 175a (zob. przyp. 8).

[57]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 218.

[58]   R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 92.

[59]   Wyrok Federalnego Sądu Konstytucyjnego, BVerfGE 6, 389.

[60]   Wyrok Federalnego Sądu Konstytucyjnego, BVerfGE 36, 41.

[61]   Wyrok Wyższego Sądu Apelacyjnego (Oberverwaltungsgericht) w Münster z 15 marca 1976 r.

[62]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 11.

[63]   V. Klemperer, LTI. Notatnik filologa, Kraków 1983, s. 114.

[64]   Tamże, s. 115.

[65]   Tamże, s. 162.

[66]   Tamże, s. 113.

2000px-Pink_triangle.svg

PISA, edukacja – debata, prowadzenie Krzysztof Iszkowski :)

Jerzy Wiśniewski

PISA zaczęła swoją pracę w latach 90. Pierwsze badania przeprowadziła w roku 2000.  Starałem się wtedy, aby Polska weszła do tego programu, co wcale nie było proste.  Doskonale pamiętam, jak jeden z ówczesnych z ministrów, dowiedziawszy się, ile to może kosztować, powiedział: „za takie pieniądze to my zrobimy dużo lepsze badania”.  Problem polegał na tym, że jedynym państwem członkowskim w OECD, które nie korzystało wtedy jeszcze z PISA była, oprócz Polski, Turcja.

http://www.flickr.com/photos/smemon/4984567320/sizes/m/in/photostream/
by Sean MacEntee

PISA bada umiejętności czytania i rozumienia tekstu przez  piętnastoletnich uczniów, ich zdolności matematyczne oraz wiedzę z zakresu nauk przyrodniczych. Badania są prowadzone na dużych grupach. Najważniejsza zmiana, mająca wpływ na podniesienie  poziomu umiejętności polskich uczniów, miała związek z czytaniem. W 2000 roku piętnastolatki były w pierwszej klasie szkół ponadpodstawowych starego systemu. Istniało dramatyczne zróżnicowanie w poszczególnych typach szkół. W zasadniczych zawodowych nie było uczniów na piątym i szóstym poziomie w skali 1-6. Oznacza to właściwie funkcjonalny analfabetyzm. Uczniowie szkół licealnych osiągnęli wyniki porównywalne z uczniami z Finlandii, którzy mają opinię najlepszych w Europie. Z analiz przeprowadzonych w 2003 roku wysnuliśmy wniosek, że wśród uczniów szkół zawodowych dostrzegalna jest największa poprawa wyników w stosunku do roku 2000. W 2003 roku uczniowie najlepsi w zasadzie nie poprawili swoich wyników, a w 2006 poprawili wszyscy.

Dyskusja o tym, na ile edukacja ma być narzędziem polityki społecznej, sprawiła nam pewien kłopot definicyjny. Czy bowiem rzeczywiście jest tak, że edukacja może być pojmowana wyłącznie jako narzędzie tej polityki? Ponadto, czym w ogóle jest polityka społeczna i o co w niej chodzi? Bez odpowiedzi na te na pytania ciężko sprawdzić, na ile owa funkcjonalność może działać. Dlatego odwołaliśmy się do pewnej odnowionej agendy społecznej UE. Wymienia ona trzy cele: tworzenie możliwości, dostarczanie dostępu do edukacji i godnego życia oraz zapewnienie solidarności. Pierwszy z nich rozumiemy przez tworzenie szans na dobre zatrudnienie i miejsc pracy oraz niwelowanie barier w rozwoju osobistym. Między dostępem do godnego życia a dostępem do edukacji często stawia się znak równości, jednak w odróżnieniu do opieki socjalnej czy zdrowotnej, edukacja ma specyficzny charakter, bo zakłada aktywność obywatela.  O ile dostęp do opieki zdrowotnej jest nam dany sam przez się, o tyle edukacja i tworzenie możliwości korzystania z niej, wymaga indywidualnego wkładu.  Okazywanie solidarności jest swoistą wartością europejską, rozumianą w dwóch wymiarach – społecznym (międzynarodowym) oraz indywidualnym, w sensie pewnego rodzaju postawy. Związek z edukacją polega na tym, że solidarności na poziomie indywidualnym nie można narzucić, zaś szeroko rozumiana edukacja ma za zadanie promować postawy zaangażowania. Istotnym aspektem solidarności jest kwestia walki z ubóstwem i innymi wykluczeniami społecznymi. Różne grupy społeczne, które są zagrożone jakaś formą marginalizacji, obejmowane są szeroko rozumianą integracją społeczną, ta zaś powinna funkcjonować na zasadzie pewnego solidaryzmu i zachęty ze strony reszty społeczeństwa. 

Jeżeli zastanowimy się głębiej nad edukacją, to okaże się, że istotne są trzy jej aspekty. Po pierwsze – edukacja i dostęp do możliwości; po drugie – programy nauczania i konsekwencje takiego a nie innego ich kształtu, i chodzi tutaj o budowanie zaangażowania społecznego oraz aspekty związane z przygotowaniem zawodowym. Po trzecie – pośredni związek między zdrowiem a poziomem wykształcenia, ponieważ osoby lepiej wykształcone są lepiej zaangażowane społecznie i zdrowsze.

OECD zajmowało się dość intensywnie kwestią nierówności społecznej. Jednym z jej przejawów jest wczesna selekcja w szkołach, jak również fakt, że w Polsce zawodówki traktowane są jako wybór gorszy niż innego rodzaju szkoły ponadpodstawowe. Ponadto, uczniom, którzy z jakichś powodów przerwali naukę, bardzo trudno odnaleźć się ponownie w obrębie systemu edukacji. Dlatego konsekwentne objęcie opieką tych, którzy nie dają sobie rady, jest największym, według mnie, wyzwaniem dla Polski.

Kolejnym problemem, jakiemu nie poświęcamy wystarczająco dużo uwagi, jest sytuacja osób cierpiących na fizyczną niepełnosprawność.

Magdalena Krawczyk

Na wstępie podzielę się dobrą wiadomością: okazuje się, że jesteśmy jednym z krajów robiących największe postępy w ciągu ostatnich dziewięciu lat. Ten postęp jest stałą tendencją, co świadczy o zdecydowanej poprawie.

Najbardziej podobają mi się definicje polityki społecznej, wedle których najważniejszy jest rozwój. Pojawia się zatem napięcie: z jednej strony spójność społeczna, a z drugiej konkurencyjność systemu edukacji i studentów w stosunku do uczniów w UE. Zaznaczam, że odwołuję się do corocznego raportu wydawanego  przez Instytut Badań Edukacyjnych.

Jeśli chodzi o nierówność, to mamy cztery jej wyznaczniki. Przyjmuje się, że edukacja zaczyna się od pierwszego roku życia. Istotnie, wykształcenie dzieci w dużym stopniu zależy od wykształcenia rodziców, i ta prawidłowość funkcjonuje wszędzie.  Do tego dochodzi kapitał ekonomiczny, kapitał kulturowy, sytuacja materialna etc. Wiadomo też, że dla rozwoju dziecka ważniejsze jest wykształcenie matki.

Drugim ważnym czynnikiem są przedszkola. W Polsce przedszkole bardziej różnicuje niż wyrównuje szanse. Z badań amerykańskich wiemy, że każdy rok spędzony dłużej w przedszkolu przekłada się na lepsze rozwiązywanie testów przez dzieci i ten związek  silniej się uwidacznia u wychowanków bogatszych rodziców. W Polsce dodatkowo mamy problem związany z kategorią miasto-wieś. Polega on na tym, że przedszkole ma inną funkcję na wsi i w mieście. Na wsiach dzieci spędzają tam dużo mniej czasu, ponieważ mieście pełni ono funkcję opiekuńczą.

Trzecią ważną sprawą, fundamentalną dla wykształcenia dzieci, jest to, jaką szkołę wybiorą. Zupełnie inne wykształcenie daje liceum, technikum czy zawodówka. Sądząc po wynikach, panują w tym względzie bardzo duże dysproporcje. Dobrą wiadomością jest, że system, przynajmniej w założeniu, jest istotnie drożny, ponieważ po zawodówce można pójść na studia i nadrobić braki, ale w rzeczywistości szanse na powrót uczniów z zawodówek są niewielkie.

Istnieją dwie płaszczyzny nierówności: jednostek, i mam tu na myśli rodziców, oraz tego, jak oddziałuje na to system edukacji. Zróżnicowanie szkolne w porównaniu z UE ma charakter wyłącznie poglądowy. Polska ma wartość 14, co świadczy o niskim zróżnicowaniu. Wyniki dowodzą, że sukcesem było wprowadzenie gimnazjów. Różnice w zdawalności części humanistycznej w egzaminach gimnazjalnych są największe w dużych miastach i wzrastają  niepokojąco szybko. Mamy zatem do czynienia z intensywnym podziałem na dobre i złe gimnazja w dużych miastach.

            Najważniejsza kwestia z punktu widzenia systemu polskiego, to brak umiejętności odpowiedniego prowadzenia w szkole zdolnych uczniów. Wyniki PISA pokazują, że osiągnięcia w pracy z najsłabszą młodzieżą poprawiły się w ostatnich latach. Myślę, że naszym sukcesem jest wydłużenie podstawowego wieku kształcenia do piętnastu lat.

Ostatnio gościem w naszym instytucie był twórca teorii wielorakiej, Howard Gardner. Stwierdził, że gdyby miał nieograniczone możliwości w zasobach, to posłałby swoje dziecko do żłobka we Francji, przedszkola w północnych Włoszech, podstawówki w Japonii, szkoły średniej w Europie Środkowej i na studia do USA. Nie przypadkiem zaczęłam od tego, że nasz udział w PISA jest dobrą wiadomością, ponieważ osiągnęliśmy pewien sukces edukacyjny, którego inni nam zazdroszczą. Polecam analizę Mackenzie’go. Wymienia on trzy czynniki sukcesu w tej dziedzinie: dodatkowy rok kształcenia ogólnego, decentralizację edukacji na samorządy oraz wprowadzenie egzaminów zewnętrznych.  Osobny problem stanowi konkurencyjność polskiego szkolnictwa wyższego. W tym kontekście należy również zadać pytanie o konkurencyjność naszej gospodarki. Istnieje szereg wskaźników – patenty, produktywność naukowa, rankingi uczelni oraz fakt, że konkurujemy o studenta, które świadczą na naszą korzyść. Mamy jednak najniższy odsetek studentów uczących się zagranicą w OECD. Skądinąd są wśród nich jednostki bardzo dobre, co jest dostrzegalne w skali międzynarodowej. Kluczowe okazuje się, co zrobimy z potencjałem tych ludzi.

Kiedy dyskutuje się na temat edukacji w Polsce, dokonuje się obserwacji albo z perspektywy ogólnej, systemowej, uwzględniającej problemy i tendencje, albo z perspektywy konkretnej szkoły i jej problematyki. Pogodzenie tego jest niezwykle trudne. Pamiętajmy jednak, że przy dokonywaniu ocen nie idzie tylko o wyniki badań i ankiet, bo PISA wszystkiego nie może zmierzyć.

Dzieci o wysokim kapitale kulturowym dziedziczą kompetencje. Nie chodzi nam o równość edukacyjną zdeterminowaną przez ofertę, ale o umiejętność korzystania z niej. Ludzie o niższym kapitale edukacyjnym podejmują inne decyzje. Dlatego należy pracować już takimi narzędziami jak żłobek i przedszkole, by poziom edukacji się wyrównywał. Jeśli z kolei uczeń nie musi wkładać wiele pracy w naukę, wszystko mu przychodzi łatwo, to szkoła powinna podnosić mu indywidualnie poziom trudności.

Gdy mówimy o jakości studentów, musimy uwzględnić, że boom edukacyjny ma związek z większą liczebnością roczników wcześniejszych i ten stan ma konsekwencje w postaci przemian kulturowych. Upada etos studenta i wyznaczniki programu edukacji. Według mnie warto ponieść koszt przedefiniowania tych pojęć. Rozumiem skargi na to, że studenci mają braki w wiedzy i nie rozumieją pojęć, ale nie jest to problem, który pojawił się nagle, lecz istnieje on od dziesięciu lat. Polityka edukacyjna powinna wprowadzać regulacje zniechęcające dużą liczbę osób do podejmowania studiów magisterskich, przynajmniej w pewnych przedziałach wiekowych. W dzisiejszych warunkach i realiach rynku pracy jest to w pełni racjonalne.

Kolejna kwestia to konkurencyjność. Ranking niemiecki CHE pokazuje, że mamy bardzo dobrą chemię i fizykę. Nie przekłada się to, niestety, na uczelnie, a jedynie na poziom wiedzy jednostek. Zauważalna jest swego rodzaju polaryzacja. Sektor prywatny w Polsce jest największy w Europie, ponieważ w porównaniu do UE istnieje u nas dużo szkół niepublicznych. Fenomen wyników w Polsce polega na tym, że gdy będziemy kontrolować czynniki związane z zamożnością rodziców, to okaże się, że szkoły prywatne nie pracują lepiej niż publiczne, a ich wyniki są podobne.

Krzysztof Iszkowski

Chciałem się wypowiedzieć na temat spadku poziomu na studiach, podczas gdy poziom wykształcenia społeczeństwa się podnosi. Rozkład zdolności wzrósł w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Na studiach i w szkołach średnich obserwujemy efekty niedokończonej reformy Handkego. Planowaliśmy zwiększyć liczbę studentów i mieć licea profilowane oraz szkoły zawodowe. Zmiana rządu spowodowała opóźnienie wprowadzenia nowej matury i powstrzymała reformy na poziomie gimnazjalnym. W mojej opinii gimnazja przejęły  najlepszych nauczycieli ze szkół podstawowych. Nie zmieniono jednak podejścia i programów nauczania, a licea nie dbają o uczniów i wciąż pracują starym systemem. Osoby niedouczone w liceach i technikach idą na studia. Wymagania maturalne spadły. Uczelnie próbują sobie z tym radzić, ale  wszystko stoi na głowie. Proponuje się zajęcia dodatkowe, jak sądzę, w myśl założenia, że skoro szkoła kiepsko pracuje, zmusimy dzieciaki do nauki i będziemy pracować z nimi równie słabo, ale więcej. Nie można oczekiwać, że jakość studentów w takiej sytuacji będzie lepsza. PISA zaś daje globalne informacje, ale nie dostarcza wskazówek odnośnie zmian systemowych.

Na koniec zwrócę uwagę, że przedłuża się program kształcenia w szkołach ponadgimnazjalnych. W praktyce może się to okazać problematyczne. Odnotowanie, że uczniowie zawodówek rozumieją procesy przemian w XX wieku, nie mówi nic o rzeczywistości. Dlatego warto sobie uzmysłowić, że silnym mechanizmem wykluczającym jest brak kontroli poprzez rozliczenie uczniów przed testem gimnazjalnym.

Magdalena Krawczyk

Mamy badania, z których wynika, że wchodzenie nowych technologii do szkół też może stanowić źródło wykluczenia. Regulacje prawne dotyczące edukacji obfitują w zapisy, których nie sposób przestrzegać i w tym sensie są one fikcyjne. Problemem są również nauczyciele. Wiele badań pokazuje, że nauczyciele są kluczowi dla ucznia w edukacji, podczas gdy istnieje problem tej natury, że zawodu tego wcale nie wybierają najlepsi. Jak to zatem osiągnąć?

Ludzie z misją. Sylwetki europejskich liberałów. :)

Ryzykując zarzut o nieobiektywność, zacząć należy od konstatacji, że liberalizm z wielu powodów zajmuje wyjątkowe miejsce w historii rozwoju prądów intelektualnych, hierarchii wartości i światopoglądów człowieka cywilizacji łacińskiej. Spoglądając na jego istotę wyłącznie z ahistorycznej perspektywy współczesności, łatwo ulec wrażeniu, że jest tylko stylem myślenia, jednym z wielu, analogicznym do konkurencyjnych alternatyw z prawa i lewa. Rzeczywiście, ostatnie 50, 60 lat europejskiego życia politycznego było czasem relatywnie statycznego współistnienia w poszczególnych systemach partii politycznych, mieniących się „oficjalnymi” reprezentantkami któregoś ze światopoglądowych nurtów, często zresztą arbitralnie interpretowanych i dowolnie modyfikowanych w zależności od politycznych potrzeb chwili, konieczności koalicyjnych czy planów taktycznych liderów partii. W tej rzeczywistości politycznej łatwo mogło powstać wrażenie zwyczajności liberalizmu pośród innych nurtów ideologicznych, a w dodatku – przez wzgląd na centryzm stronnictw liberalnych – jego małej wyrazistości. Jednak jeśli cofnąć się w czasie o kolejne 100 lat i spojrzeć na niepoddającą się wielu prawidłowościom genezę liberalizmu, nie jako filozofii politycznej, ale jako ruchu społeczno-politycznego, angażującego do działania ludzi o określonym typie umysłowości, mentalności i charakterystycznych postawach, wówczas dostrzec można pewną różnicę pomiędzy modelem motywacji aktywistów angażujących się w ten ruch, a typowymi przyczynami podjęcia działalności publicznej przez ich adwersarzy. Z biegiem czasu znaczenie tej różnicy naturalnie malało, ale niekiedy dawała ona jeszcze o sobie znać (nie u wszystkich liberałów, co prawda), gdy w sytuacjach kryzysu instynktownie stawiano interes partii i jej wyborców na drugim miejscu, za interesem państwa, racją stanu, interesem ogółu.

http://www.flickr.com/photos/lac-bac/6348497252/sizes/m/in/photostream/
by BiblioArchives / LibraryArchives

Źródła woli

Partie konserwatywne, socjalistyczne lub socjaldemokratyczne, agrarne, reprezentujące tzw. katolicyzm polityczny (poprzednicy późniejszej chadecji) i regionalne/mniejszościowe były powoływane w celu zorganizowania i wzmocnienia politycznej reprezentacji interesów określonych grup społecznych. W przypadku ich aktywistów motywem osobistego zaangażowania w ruch była więc obrona określonych i najczęściej materialnych interesów tych członów społecznej stratyfikacji, do których sami należeli, bądź z którymi byli ściśle związani relacjami lojalnościowymi. Pierwotny charakter takiego czy innego interesu społecznego w procesie genezy zorganizowanej formy ruchu politycznego oznaczał przyjęcie przez warstwę aksjologiczną roli drugorzędnej i podporządkowanej. Ideologia w praktyce politycznej i pracy programowej tych stronnictw, o ile była w ogóle obecna (partie agrarne i regionalne mogły ją całkowicie pomijać), była dopasowana do wymogów i oczekiwań stawianych przez interesy wyborczej klienteli. Jej funkcja była definiowana w kategoriach idealnie utylitarnych, rozumiana jako filozoficzna podstawa materialnych roszczeń, odwołująca się do odpowiednio dobranych i zmanipulowanych wartości uniwersalnych w celu uzasadnienia i ugruntowania przekonania o słuszności roszczeń w kręgach społecznych szerszych od pierwotnej i bezpośrednio zainteresowanej klienteli, dających przeto widoki na zdobycie sankcji większościowej, a więc polityczny sukces i realizację programu w postaci zabezpieczenia interesów.

W opozycji do tego modelu genezy ruch liberalny kiełkował na fundamencie odwróconej kolejności zdarzeń i listy priorytetów. W okresie początkowym źródłem motywacji dla zaangażowania przeciętnego aktywisty liberalnego nie była ochrona lub zabezpieczenie interesów grupy, ale niezgodna na zastaną rzeczywistość, w której określone grupy uprzywilejowane tradycyjnym porządkiem feudalnej gospodarki, społeczeństwa stanowego, arbitralnej władzy monarszej i sojuszu tronu z ołtarzem zabezpieczały swoje interesy, odmawiając tego samego innym grupom. Z negatywnej diagnozy świata i poczucia niesprawiedliwości wyrósł kanon klasycznych wartości liberalnych i to przełożenie ich na język konkretnego programu politycznego, a następnie podjęcie próby jego urzeczywistnienia stanowiło pierwotne wezwanie do działania w przypadku liberalnym. W drugiej dopiero kolejności ujawniały się grupy społeczne, często bardzo różne i nietworzące żadnej spójnej kategorii, które zauważały w realizacji tego programu – a konkretnie w radykalnej zmianie istniejących, niekorzystnych dlań relacji społecznych – szansę na zaspokojenie swoich aspiracji. Jest to o tyle istotne, że pozwala na postawienie tezy, iż idee liberalne były – jako jedyne – u swego zarania (gdy kształtował się kanon tych aksjologicznych wyobrażeń) wolne od manipulacji i przymusu modyfikacji, wynikającego z okoliczności istnienia a priori materialnych interesów wpływowych lobbies. Ten przejściowy brak czynnika, który dziś można by nazwać oportunizmem PR-owskim związanym z targetingiem politycznego produktu, uczynił te idee bardziej autentycznymi i uniwersalnymi, co zresztą znalazło oddźwięk w postaci łapczywego przyswajania wielu z nich przez konkurencyjne partie i nurty światopoglądowe XX w. W liberalizmie idea była pierwotna wobec interesów społecznych, które miała reprezentować. To nie idea dopasowywała się do interesów, to interesy, które dostrzegły zbieżność z ideą, przyłączały się do niej. Naturalnie, aktywiści najwcześniejszych struktur liberalnego ruchu w celu uprawdopodobnienia przetrwania idei i tworzonych partii także aktywnie poszukiwali tego rodzaju sojuszy. Dwa dowody na pierwotność idei wobec interesów w przypadku liberalizmu można znaleźć w wyborczej socjologii XIX-wiecznej. Po pierwsze, inaczej niż w przypadku środowisk konserwatywnych, agrarnych, a zwłaszcza katolickich i socjalistycznych, nigdy nie wykształcił się elektorat partii liberalnych, który byłby jasno definiowalny w kategoriach podziałów społecznych na klasy, wyznania czy miejsce zamieszkania. Liberałowie nierównomiernie czerpali ze wszystkich środowisk, a ich powodzenie w nich podlegało wyjątkowo silnym wahaniom, co wiązało się z większym prawdopodobieństwem zmiany przekonań i poglądów niż zmiany wyznania lub klasy przez danego człowieka. Po drugie, w tej samej epoce w różnych krajach, odwołujący się do tego samego zasadniczego kanonu wartości i programu, ruch liberalny zyskiwał znaczące poparcie w bardzo odmiennych środowiskach. Podczas gdy w Wielkiej Brytanii liberałowie mieli silne poparcie w kręgach robotniczych, w Niemczech było ono nieznaczne i tamtejszy ruch liberalny był w zasadzie ruchem mieszczańskim, dodatkowo pozbawionym szans na zdobycie poparcia katolików. W Holandii i Francji wielu katolików wspierało liberałów, natomiast w Belgii i we Włoszech liberałowie i katolicy byli do siebie nastawieni antagonistycznie. Wreszcie we wszystkich tych krajach poparcie dla liberałów było nieduże pośród chłopów i arystokracji ziemskiej, a jednak ci pierwsi stanowili bazę elektoratu liberalnego w Skandynawii, drudzy zaś w wielu regionach Austrii.

Udane reformy – nowe interesy

Pierwotna przewaga idei nad interesami stanęła jednak oczywiście przed trudną próbą czasu. Była to – być może paradoksalnie – próba tym cięższa, że ruch liberalny na początku swego istnienia odniósł znaczące sukcesy w większości państw Europy, a zasadnicze postulaty jego klasycznego programu zostały zrealizowane, nie tylko schodząc tym samym z agendy, lecz także wytwarzając nową sytuację, w której liberalizm przestawał być czystą ideą zmiany rzeczywistości, a stawał się – w naturalny sposób – siłą chroniącą niektóre elementy współtworzonej przezeń rzeczywistości przed dalszymi zmianami. Z punktu widzenia modelu motywacji do zaangażowania liberalnych aktywistów można wskazać trzy etapy procesu zmian, których jednak nie sposób w chronologii wyraźnie od siebie oddzielić. W pierwszym etapie, gdy kształtuje się kanon liberalnych wartości klasycznych, liberalizm jest ruchem intelektualnego zaangażowania w życie publiczne, w którym wyraźnie dominują przesłanki moralne. Jest ruchem intelektualnym, nie partyjnym. Jego zasadą funkcjonowania są struktury organizacyjne o bardzo niskim poziomie sformalizowania lub ich całkowity brak (za wyjątkiem Belgii, liberałowie długo angażowali się w życie polityczne, nie powołując partii politycznych, wielu uważało wręcz taką strukturę za obcą liberalizmowi jako takiemu). Siłą napędową są indywidualiści, jednostki o niezależnych umysłach, liderzy niełatwo poddający się mechanizmom frakcyjnej dyscypliny czy wpływom lobbystycznym. Kryterium kluczowym jest ich jednostkowy osąd i moralna ocena zgodności danych przedsięwzięć politycznych ze zinternalizowanym przez nich liberalnym credo oraz szerszymi kategoriami przyzwoitości. Tego rodzaju umysłowość idealnie pasuje do etapu generalnej kontestacji i zdecydowanej opozycji wobec istniejącego układu sił społecznych oraz wobec modelu relacji pomiędzy władzą a rządzonymi. Nieprzejednanie, odwaga cywilna i silny kręgosłup moralny są konieczne dla rzucenia wyzwania koteriom władzy.

Etap drugi jest etapem przejściowym. Konstytuuje go generalna kapitulacja sił ancien régime’u przed naporem liberalnej krytyki, gdy jednak przeprowadzone zostały jeszcze dość nieliczne zmiany, zaś kręgi wcześniej uprzywilejowane nadal wierzą w utrzymanie swoich wpływów pod fasadą zmian ustrojowych. Trwa wówczas spór polityczny na poziomie bardziej szczegółowych rozwiązań konstytucyjnych, a także w wielu dziedzinach życia ekonomicznego, społecznego i wyznaniowego. Na tym etapie wzmaga się rekrutacja i ruch liberalny rozrasta się, poszerzając szeregi o ludzi, którzy postanowili zaangażować się osobiście dopiero w momencie, gdy upadek wcześniejszego systemu stał się nieunikniony lub nieodwracalny. Oczywiście na tym etapie dyskryminowane wcześniej grupy społeczne także angażują się po stronie ruchu liberalnego, upatrując swojej szansy na przejęcie roli wpływowych lobby w nowej rzeczywistości. Rozpoczyna się proces formalizowania struktur partyjnych. Wpływową pozycję zachowują inspirujący liderzy intelektualni, ale rośnie także wpływ sprawnych organizatorów poparcia wewnątrzstrukturalnego.

O etapie trzecim można mówić w momencie ustanowienia w najważniejszych przedziałach rzeczywistości społeczno-politycznej oraz gospodarczej wolnościowego ustroju i uchwalenia legislacji zgodnej z programem i aksjologią liberalną. Krzepnie nowa struktura społeczna ukształtowana w warunkach kapitalizmu i liberalnego konstytucjonalizmu, stopniowo ewoluującego w kierunku liberalnej demokracji. W oczywisty sposób niektóre grupy społeczne są w stanie wykorzystać szanse nowego ustroju lepiej niż inne i stają się jego zaangażowanymi obrońcami w imię już nie pierwotnych wartości liberalnych, ale własnych interesów. Grupy niezadowolone postulują dalsze zmiany, tym razem jednak przeciwstawione systemowi liberalnemu. Ruch liberalny przechodzi więc na zupełnie nowe pozycje, od roli siły radykalnej żądającej zmian do roli siły konserwatywnej (a raczej, aby uniknąć nieporozumień – konserwującej), nastawionej na utrzymanie zasadniczych zrębów status quo. To zadanie wymaga już nie tyle intelektualnej kreatywności w projektowaniu reformatorskiej legislacji, ile organizacji silnej struktury partyjnej, która będzie w stanie zapewnić istniejącemu ustrojowi poparcie wyborców w liczbie wystarczającej do zablokowania próby jego demontażu. Kluczową rolę w ruchu muszą więc odgrywać organizatorzy i działacze partyjni, także demagodzy, następuje pełna formalizacja struktur partyjnych w imię maksymalizacji ich wyborczej efektywności. Liberalne partie ostatecznie przekształcają się – na wzór innych – w reprezentacje określonych interesów społecznych, z tą jednak nadal istniejącą różnicą, że interesy i grupy te ukształtowały się w efekcie inspiracji ideowej, a nie były pierwotne względem ukształtowania partyjnej aksjologii.

Z powyższych uwag wynika istnienie dwóch heurystycznych modeli politycznego zaangażowania w ruch liberalny w odniesieniu do intelektualisty lub aktywisty. W przypadku większości z nich modele te będą się oczywiście mieszać, zwłaszcza że w zasadzie oba źródła inspiracji do udziału w życiu publicznym nie wykluczają się wzajemnie. Z jednej strony jest model etyczno-ideologiczny, reprezentujący człowieka niesionego wartościami, podejmującego wysiłek aktywności politycznej w celu ukojenia własnego weltszmercu, człowieka głęboko wierzącego w swój własny obowiązek niesienia pomocy tym, którzy są krzywdzeni. Liberalizm jest bogaty w wartości mogące inspirować tego rodzaju postawy. Należą do nich: wolność jednostki, jej autonomia i godność, sprawiedliwość, tolerancja, neutralność religijna, równość wobec prawa i inne. Z drugiej strony jest model utylitarny, reprezentujący ludzi angażujących się w procesy decyzyjne w celu utrzymania lub zmiany ram prawnych w sposób, który ułatwi określonym grupom społecznym zaspokajanie swoich potrzeb. Rola tego modelu motywacji w liberalizmie narosła wraz z poszerzaniem się obszaru zreformowanej przezeń skutecznie rzeczywistości, podczas gdy w przypadku innych prądów ideowych była dominująca od samego początku.

Ludzie z misją

Historia europejskiego ruchu liberalnego obfituje w znaczące postaci, ilustrujące model etyczno-ideologicznego zaangażowania. Richard Cobden był brytyjskim fabrykantem, przez wiele lat inspirującym liderem lewego skrzydła Partii Liberalnej, czyli radykałów, przedstawicielem klasycznie liberalnej szkoły manczesterskiej. Był politykiem wszechstronnym, ale jego najważniejszą aktywnością było zaangażowanie w motywowaną moralnymi przesłankami kampanię przeciwko cłu na zboże, a więc na rzecz wolnego handlu. Cobden przeciwstawił się potężnym interesom lobby właścicieli ziemskich, reprezentowanego przez Partię Konserwatywną, które dzięki protekcji uzyskiwało pokaźne zyski materialne. Działo się to jednak kosztem wysokich cen podstawowych produktów spożywczych, a w przypadku ponawiających się gorszych zbiorów oznaczało podwyżki cen do pułapu, który skazywał na głód ubogą część społeczeństwa. Cobden powołał tzw. Ligę Przeciw Ustawom Zbożowym[WK1] . Kampanii politycznej w jej ramach poświęcił kilkanaście lat życia, był stale w drodze, zaniedbał swój własny biznes (nieomal zbankrutował) i naraził zdrowie na szwank. Wydrukowano dziesiątki tysięcy pamfletów, zorganizowano setki rautów. Walka z „grabieżą chleba” przez ziemiańskie lobby skończyła się sukcesem w 1846 r., gdy nawet część torysów – z premierem Robertem Peelem na czele – uległa argumentacji Cobdena. Lider radykałów uznał to za pierwszy krok w procesie demontażu starego systemu przywilejów. Wolny handel uznawał za kluczowy element polityki zapobiegania wojnom. Dlatego wybrał się w tournée po Europie, by przekonywać do rezygnacji z protekcjonizmu handlowego. Jego pacyfizm miał także wpływ na politykę wewnętrzną i ekonomiczną. Cobden był radykalnym zwolennikiem leseferyzmu, oszczędności budżetowych i zdrowych finansów państwa. Wydatki na wojskowość stale były jednym z głównych celów jego politycznych ataków. W 1848 r. zaproponował nawet projekt budżetu, w którym wydatki państwa zostały obcięte o jedną piątą kosztem armii i marynarki wojennej, z czego sfinansowana miała być likwidacja ceł na wiele towarów. Pacyfizm Cobdena korespondował z jego sprzeciwem wobec polityki imperializmu.

Rudolf Virchow był wybitnym lekarzem, który jako pierwszy ustalił istotę białaczki. Sam fakt wykonywania tego zawodu zapewne ukształtował moralne fundamenty postawy tego intelektualisty. Jego droga do polityki wiodła przez uznanie poprawy ogólnego stanu zdrowia ludności za główny cel swej misji życiowej. Polityka była z punktu widzenia Virchowa „medycyną w dużej skali”. Angażował się więc w tworzenie publicznych szpitali, placów zabaw i parków. Poprawa stanu higieny w wielkich miastach i zapobieganie epidemiom były obszarami, w których uzyskał pozycję eksperta o znaczeniu międzynarodowym. Do wielkiej polityki Virchow wkroczył w 1861 r. jako jeden z założycieli i przewodniczący niemieckiej Partii Postępowej[WK2] . Jego działalność od tego momentu stała się wieloaspektowa. Virchow zaczął podkreślać znaczenie edukacji dla wolnego społeczeństwa, w dalszym ciągu opowiadał się za minimalizacją wydatków na cele wojskowe, jako pacyfista proponował wielostronne rozbrojenie międzynarodowe i rozstrzyganie konfliktów na drodze arbitrażu. Był przeciwnikiem kolonializmu, już w na początku drugiej połowu XIX w. sugerował powstanie Stanów Zjednoczonych Europy. Był więc przeciwnikiem polityki kanclerza Otto von Bismarcka, za wyjątkiem kulturkampfu[WK3] , którego zasadność rozumiał jako uwolnienie szkoły i kultury spod wpływów konfesyjnych (był nawet autorem hasła Kulturkampf). Angażował się w działania na rzecz tolerancji, w kampanię przeciwko antysemityzmowi oraz wspierał prawa mniejszości narodowych w Prusach, zwłaszcza Polaków. Wiązało się z tym poparcie idei szerokiej autonomii samorządu terytorialnego.

Jules Ferry był zdecydowanym przeciwnikiem porządku ustrojowego II Cesarstwa. Wykazał się znaczną odwagą, krytykując – jako zaangażowany publicysta i polemista – rządy dyktatorskie. Po upadku cesarstwa w 1870 r. zaangażował się w budowę III Republiki jako działacz umiarkowanego stronnictwa liberalnych republikanów. Stał się jednym z symboli francuskiego republikanizmu za sprawą swojej działalności na rzecz skutecznej realizacji kompleksowej reformy edukacji. Pochodzący z katolickiej rodziny Ferry upowszechnił edukację wśród dziewcząt, zaś w latach 1881–1882 doprowadził do przyjęcia ustawy o bezpłatnym nauczaniu, laickiej szkole publicznej oraz obowiązku szkolnym. Tym samym zrealizował cel wynikający z nauk humanistycznego racjonalizmu francuskiego Oświecenia, który inspirował całe pokolenia francuskich działaczy liberalnych.

Jan Rudolf Thorbecke[WK4]  był legendarnym liderem pierwszego pokolenia holenderskich liberałów, tzw. doktrynerów. W polityce pojawił się jako umiarkowany konserwatysta, jednak w latach 40. XIX w. przeszedł na stronę liberałów. Jego najważniejszym dziełem był projekt liberalnej konstytucji, przyjęty w Holandii w 1848 r. Stanowił on realizację podstawowych postulatów liberalizmu w odniesieniu do kształtu ustroju państwa: zniesienie arbitralnego charakteru władzy monarchy i ograniczenie jego prerogatyw, wzmocnienie pozycji parlamentu i gabinetu, bezpośredni wybór posłów. Thorbecke był przykładem liberała o umiarkowanych poglądach, który swoimi działaniami chciał ukształtować nie tylko system polityczny kraju, lecz także etos obywatelski. Wizja tego pokolenia liberałów zakładała pewien ideał wspólnoty obywatelskiej, przywiązanej do wartości i cnót liberalnych, stroniących od skrajności wykluczających jakiekolwiek grupy. Koncepcja ta miała dwa wymiary. Pierwszy był wymiarem wyznaniowym. W podzielonej pod względem religijnym Holandii istotnym celem było uniknięcie antagonizmów i nietolerancji religijnej. W epoce przypadającej na sprawowanie przez Thorbecke najwyższych stanowisk rządowych oznaczało to działania sprzyjające emancypacji katolickiej mniejszości, w późniejszym okresie natomiast osłabianie radykalnych postaw po obu stronach nasilającego się sporu konfesyjnego. Drugim wymiarem był wymiar ekonomiczny. Thorbecke pragnął rozpowszechnienia produktywnych cnót, wiążących się z warstwą mieszczańską, w całym społeczeństwie. Uważał, że prawdziwego obywatela charakteryzuje finansowa niezależność, która jest warunkiem wstępnym dla nabycia praw politycznych.

W postawie Thorbecke można już więc zauważyć obecność obu modeli motywacyjnych, zarówno etyczno-ideologicznego (rządy prawa i wolność obywatelska w konstytucji, tolerancja religijna), jak i utylitarnego (promowanie i sprzyjanie postawom, a więc i interesom typowym dla grupy społecznej przedsiębiorców). Znaczącym politykiem liberalnym, nawiązującym bardzo wyraźnie do modelu utylitarnego w swojej działalności był na początku XX w. włoski premier Giovanni Giolitti[WK5] . Podejście do polityki jako do narzędzia realizacji określonych interesów w przypadku Giolittiego było dwuwymiarowe. Z jednej strony Giolitti stosował mechanizm udzielania koncesji różnym grupom w celu uzyskania ich wsparcia lub neutralności wobec jego rządów, także w celu zaprowadzenia pokoju społecznego. Przełom XIX i XX w. był czasem poważnych wystąpień robotniczych o charakterze roszczeniowym nie tylko we Włoszech. Giolitti przejął władzę po ekipie odpowiadającej na protesty przemocą i restrykcjami, dlatego jego polityka oznaczała wyjście naprzeciw niektórym postulatom, a przede wszystkim była polityką rezygnacji z pokazów siły i tłumienia strajków. W ten sposób uzyskał przychylność środowisk lewicowych, także w parlamencie. Ponadto był pierwszym liberałem zjednoczonych Włoch, który pozytywnie odniósł się do wychodzenia z dobrowolnie narzuconej sobie izolacji politycznej przez siły stronnictwa katolickiego, których kilku posłów zwykł włączać do swojej parlamentarnej większości. Ta polityka sojuszy oznaczała konieczność programowych koncesji i w niejednej sytuacji powodowała rezygnację z liberalnego programu. Z drugiej strony Giolitti był oportunistycznym technokratą, który zrezygnował z dokończenia procesu formalizacji struktur partii liberalnej (powstała ona dopiero po I wojnie światowej), a zamiast tego budował swoje zaplecze parlamentarne ze zatomizowanej frakcji pojedynczych posłów zaliczających się do szeroko pojętego ruchu liberalnego, którzy najczęściej ograniczali się w swojej polityce do zapewnienia określonych korzyści własnym okręgom wyborczym. Owe korzyści mogli zaś uzyskać, mając przychylność Giolittiego i jego rządu, który w efekcie mógł do pewnego stopnia cieszyć się pozycją pana reelekcji danego polityka bądź jej braku.

Jednak jeszcze bardziej wyrazistym przykładem polityka liberalnego traktującego aktywność polityczną w kategoriach utylitarnych był austriacki liberał działający na terenie dzisiejszych Moraw Alfred Skene. Skene pochodził z rodziny potężnych przemysłowców, aktywnych w branżach tekstylnej i spożywczej. Sam Skene był wielkim magnatem tekstylnym i lokalnie bardzo wpływowym człowiekiem, który pełnił m.in. urząd burmistrza Berna. W 1865 r. wraz z lobby austriackich przemysłowców zaangażował się w torpedowanie na wskroś liberalnego projektu rządu Antona von Schmerlinga, dotyczącego zawarcia umowy o wolnym handlu z niemieckim Związkiem Celnym. Skene zapewniał, co prawda, o swoim generalnym poparciu dla idei wolnego handlu, jednak dopiero w sprzyjających warunkach osiągnięcia przez rodzimą produkcję odpowiednio wysokiego poziomu rozwoju. Było to dość nieprecyzyjne sformułowanie pozwalające podejrzewać, iż preferencja obrony konkretnych interesów nad realizacją abstrakcyjnych założeń teoretycznego liberalizmu była esencją jego polityki. Zauważyć należy, że ten sam polityk, zaangażowany w reprezentowanie określonych interesów w jednej dziedzinie, mógł oczywiście być ideowcem na innych polach. Alfred Skene w istocie był klasycznym liberałem niemieckojęzycznej Austrii swojej epoki, gdy stał na stanowisku objęcia wieloetnicznej społeczności zachodniej części Austro-Węgier w spajające ramy idei austriackiego obywatelstwa, opartego nie na etniczności, ale na ideach konstytucyjnego etosu. Jednak kwestie pragmatyczne były dlań decydujące. Gdy w 1876 r. negocjowano przedłużenie traktatu o unii państwowej z Węgrami, ujawnił swoją gotowość do rozbicia państwa i likwidacji wszelkich związków z Budapesztem, jeśli węgierscy politycy nie odstąpiliby od żądań prowadzenia przez państwo Habsburgów polityki wolnego handlu, a w proteście opuścił umiarkowane stronnictwo liberałów Lewica i przyłączył się do zmierzającej w kierunku nacjonalistycznym frakcji progresywnej.

Liberalizm reloaded

Życiorysy Giolittiego i Skene są oczywiście tylko przykładami w gąszczu liberalnych biografii ówczesnej Europy. Wraz z urzeczywistnieniem najważniejszych postulatów, zrealizowaniem głównych celów partii liberalnych napotykały one na poważne trudności w szarzyźnie codzienności politycznej. W wielu przypadkach nie były w stanie odnowić swojego programu politycznego i stawały się artefaktami przeszłości. W okresie międzywojennym zjawisko to stało się wręcz prawidłowością. Gdy politykę wielkich celów (reforma ustroju, zjednoczenie państwa, budowa podstawowych instytucji społecznych, ekonomicznych i politycznych) zastępowało politykierstwo celów partykularnych, liberałowie się gubili. To kolejne potwierdzenie tezy, że ten prąd myślowy i jego partie nie były predestynowane do polityki w rozumieniu konkurencji „kto kogo?”. Jednak ujęcie problemu w kategoriach jednorazowego procesu „ustalenie kanonu liberalnych wartości – realizacja ich w rzeczywistości społecznej – przekształcenie się partii w zwykłe reprezentacje partykularnych interesów” byłoby nazbyt trywialne. Ten proces zachodził w historii liberalizmu i jego partii parokrotnie, przy czym w kolejnych odsłonach musiał uwzględniać aktualną kondycję i dotychczasowy dorobek istniejącego już uprzednio ruchu liberalnego. W skomplikowanych dziejach europejskiego liberalizmu pojawiły się czterokrotnie impulsy potencjalnie odnawiające ideę i ruch. Reakcje na nie różnie można oceniać i na pewno wielu określało je jako odejście od prawdziwego liberalizmu. Jeśli jednak spojrzy się na zdarzenia nie przez wąski pryzmat, ale uznając pewną ciągłość szeroko pojętego ruchu europejskiego liberalizmu, zauważy się trzy udane próby nadania mu nowej energii. W tych wtórnych wobec aktu założycielskiego ruchu liberalnego zdarzeniach intelektualnych odnajdujemy ślady i motywacji etyczno-ideologicznej, i utylitarnej, przy czym instynktownie każdorazowo odczuwa się jednak pierwotność idei przed interesem. Pierwszym odnowieniem ruchu liberalnego była ewolucja socjalliberalna pierwszych lat XX w., która wyszła od diagnozy o niezdolności leseferystycznego rynku do zagwarantowania wszystkim jednostkom realnego dostępu do wolności. Drugim była moralna reakcja na zdarzenia w toku II wojny światowej oraz trwającą sytuację zniewolenia połowy Europy w czasie zimnej wojny, kiedy to liberalizm przejął etyczno-ideologiczne przywództwo jako najprostsze i najbardziej oczywiste indywidualistyczne zaprzeczenie obu wielkich, kolektywistycznych totalitaryzmów. W końcu ofensywa neoliberalna, koniec zimnej wojny i pojawienie się perspektywy rynków globalnych odbudowało po raz pierwszy od około 1890 r. wiarę w ekonomiczną efektywność i adekwatność recept liberalnych.

Ta sytuacja obecnie się zmienia. Aktualny kryzys stanowi czwarty impuls, kolejną zmianę sytuacji, która od ruchu liberalnego wymaga odpowiedzi. Zakwestionowanie liberalizmu ekonomicznego może okazać się niebezpieczne, zwłaszcza wtedy, gdy w konsekwencji będzie oznaczać podanie w wątpliwość jego wartości w warstwie etycznej, czyli antytotalitarnej. Bez wątpienia jest to kolejne wyzwanie intelektualne dla zaangażowanych publicznie liberałów. Kolejna modyfikacja programów, pozwalająca na określenie bezpiecznej ścieżki zmiany polityki, bez ulegania pokusie gwałtownego zerwania i obrócenia liberalno-demokratycznego porządku do góry nogami, wydaje się potrzebna. Jest to podstawowe wyzwanie programowe na najbliższe lata.


 [WK1]http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/3932514/liga-przeciw-ustawom-zbozowym.html

 [WK2]Fortschrittliche Volkspartei

 [WK3]http://so.pwn.pl/lista.php?co=kulturkampf

 [WK4]http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/3987174/thorbecke-jan-rudolf.html

 [WK5]http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/3905567/giolitti-giovanni.html

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję