Od Połtawy do Doniecka? Krótka historii pewnego mocarstwa i narodziny nowego :)

Organizatorzy zdecydowali się, że tłem będzie błękit nieba, jakby chcieli przekazać nadzieję, jaka płynie z nadużywanego zwrotu sky is the limit. Nie było to jednak niebo podobne do tych tapet znanych z naszych smartfonów czy laptopów. Był to kolaż przedstawiający paletę błękitów z różnych miejsc w Ukrainie, w Europie, w USA.

Spośród wielu paneli w ramach tegorocznej edycji Yalta European Strategy (YES) wśród internautów największym zainteresowaniem cieszy się dyskusja zatytułowana The Place of this War in Human History. Być może to magia nazwisk tak przyciąga, bo wzięły w niej udział czołowe postacie obiegu intelektualnego – Timothy Snyder, Niall Ferguson, Serhij Płochij, a dyskusję prowadziła doskonale znana Anne Applebaum.

Może liczba odtworzeń na YouTubie świadczy o tym, że zależy nam na odnalezieniu się w tym, w czym bierzemy udział, co obserwujemy, w zrozumieniu wydarzeń dziejących się na naszych oczach, choćby na ekranach smartfonów, laptopów czy telewizorów, zdarzeń, o których czytamy na portalach internetowych czy w gazetach. Do tego w ostateczności sprowadza się tytuł wspomnianego na początku panelu – „Miejsce trwającej wojny w historii świata”. Media informacyjne nam tego na co dzień nie zapewniają. Zresztą nie do końca taka jest ich rola.

W tym roku, do będącego na oczach całego świata Kijowa, do którego przeniosła się jałtańska konferencja w 2014 r. po aneksji Krymu przez Rosję, przybyło pokaźne grono znamienitych uczestników i uczestniczek. Oprócz wymienionych na początku, byli m.in. Wolodymir Zełenski, Mateusz Morawiecki, Fareed Zakaria.

Wielkość sali kontrastowała jednak z rozpoznawalnością i znaczeniem osób. Scena również nie była okazała. Powiedziałbym, że raczej kameralna. Organizatorzy zdecydowali się, że tłem będzie błękit nieba, jakby chcieli przekazać nadzieję, jaka płynie z nadużywanego zwrotu sky is the limit. Nie było to jednak niebo podobne do tych tapet znanych z naszych smartfonów czy laptopów. Był to kolaż przedstawiający paletę błękitów z różnych miejsc w Ukrainie, w Europie, w USA.

Amerykański historyk Timothy Snyder podczas panelu siedział na tle nieba z Amsterdamu i Obwodu Połtawskiego – Poltava Oblast. Te nazwy rzucają się w oczy zwłaszcza na nagraniu. W Rosji Amsterdam i Połtawa to nazwy przywołujące ważną kartę w jej historii. Drugie z wymienionych miast nie tylko nie może dobrze kojarzyć się w Szwecji, ale także dla Polski ma negatywne konotacje. Warto przyjrzeć się też tym wydarzeniom ze względu na to, że Putin przywołuje w swoich wystąpieniach Piotra I.

(Osoby mniej zainteresowane historią mogą od razu przeskoczyć do części Koniec mocarstwa?)

Narodziny imperium

Holandia była jedną z destynacji podróży po Europie jaką w 1697 r. incognito odbył car
Piotr I. To obrosłe w legendę Wielkie Poselstwo, w którym wzięło udział ponad 200 osób, miało stać się źródłem budowy potęgi rosyjskiej. Car szukał inspiracji w instytucjach społecznych i politycznych najbardziej rozwiniętych krajów ówczesnego świata. Fascynowały go nowe technologie, zwłaszcza związane z okrętami. To dlatego tyle czasu spędził w holenderskich i angielskich stoczniach. Podczas podróży ściągał do Rosji inżynierów, aby stworzyć flotę morską z prawdziwego zdarzenia.

Piotr I nie chciał uczynić Rosjan Europejczykami. Chciał z nich zrobić Holendrów, z którymi pierwszy raz spotkał się w moskiewskiej dzielnicy handlowej Niemiecka Słoboda zamieszkałej przez holenderskich, angielskich i niemieckich kupców. To w końcu Niderlandy przez niemal cały wiek XVII dominowały na świecie, zwłaszcza gospodarczo. Amsterdam był ówczesnym centrum świata finansowego. Podejście pod miasto wojsk Ludwika XIV zachwiało jego pozycją. Ostateczny upadek potęgi holenderskiej nastąpił tuż po opuszczeniu Holandii przez Piotra, gdy upadła Kompania Wschodnioindyjska i Bank Amsterdamski, a kraj uzależnił się od Francji, kolonie zaś zajęli Anglicy.

XIX-wieczny poeta rosyjski Wasilij Żukowski, odwiedzając dom w Zaandam, w którym mieszkał Piotr Wielki, na ścianie napisał, zwracając się do przyszłego cara Aleksandra II, który mu towarzyszył: „Nad biedną tą chatą / Unoszą się aniołowie święci. / Wielki Książę! Pochyl głowę: / Tu kolebka twego imperium, / Tu narodziła się wielka Rosja”. To oczywiście poetycka przesada i romantyczna fantazja.

Dla owładniętego chęcią uczynienia z Rosji potęgi Piotra I morze było kluczowe, co pokazywała niewielka przecież Holandia. To ono było oknem na świat, a wiek XVII to czas świata (aby użyć określenia wybitnego francuskiego historyka Fernanda Braudela). Glob coraz bardziej oplatały szlaki handlowe europejskich potęg – w tym okresie Holandii i wyrastającej na jedyną potęgę morską Anglii. Zresztą morze stało się jednym z podstawowych problemów prawa międzynarodowego tamtych czasów – ius publicum europeum. Co to znaczy, że morze jest wolną przestrzenią? Czy jest niczyje, czy jednak należy do wszystkich? Co z wojną prowadzoną na nim – jak pogodzić to, że dla niektórych jest ono obszarem wojny, z faktem, że dla innych to przestrzeń pokojowego handlu? Czy możliwy jest porządek na morzach i oceanach oparty na jakiejś formie równowagi sił, a więc zasadzie, która obowiązywała państwa europejskie? Czy też może on zostać utrzymany jedynie, gdy gwarantuje go ostatecznie wyraźnie dominująca siła? Spierali się o te kwestie prawnicy i wielkie umysły tamtych czasów.

Na ile świadomy był tych zagadnień Piotr I, trudno powiedzieć. Być może kierował się swoją fascynacją żeglowania z lat dzieciństwa, do której przyczynił się jego nauczyciel, Holender Franz Timmerman i holenderski szkutnik Karsten Brandt, którzy odremontowali starą łajbę, na której przyszły car nauczył się pływać. Być może potężna flota miała być imitacją światowych potęg, a być może narzędziem do pokonania na Morzu Czarnym Imperium Osmańskiego, z którym od dekady Rosja prowadziła wojnę. Być może wszystkie te powody po trochu miały wpływ na dążenie cara do otworzenia rosyjskiego okna na świat.

Okno czarnomorskie

Z pewnością jednak za pierwszy cel podboju obrał Azow, twierdzę u ujścia Donu do Morza Azowskiego należącą do Turków. W 1695 r. jego wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Jednak powtórna próba zdobycia miasta w następnym roku przyniosła sukces. W drugim podejściu po raz pierwszy wykorzystane zostały statki wybudowane na potrzeby tej kampanii w stoczni na rzece Woroneż, dopływie Donu. Jednak to Azow miał stać się głównym miastem stoczniowym, tu miała zostać wykuta przyszła rosyjska flota tak wojskowa, jak i handlowa. Tu Piotr I ściągał europejskich specjalistów. Nawet, kiedy w 1709 r. zbliżała się, jak się później okazało, kluczowa bitwa, car przebywał w Azowie i nadzorował budowę statków. Dwa lata po tym wydarzeniu, w 1711 r., Rosja utraciła miasto, które wróciło do Porty Osmańskiej, by w 1739 z powrotem znaleźć się w rosyjskich rękach. W tamtym czasie los Azowa to był prawdziwy „rollercoaster”. Nic więc dziwnego, że wspomina o nim Wolter w Kandydzie – tym przewrotnym utworze – w pokręconej historii nieszczęsnej staruszki.

Po zwycięstwie nad Turkami, Piotr I zwęszył okazję do budowania pozycji Rosji, bo – jak podkreślał – nad swoje życie przedkładał chwałę swojego państwa. Podczas Wielkiego Poselstwa szukał sojuszników do ostatecznego rozprawienia się z Wysoką Portą. Sułtan, widząc swoją słabnącą pozycję, zmierzał jednak do pokoju. Holandia i Anglia podjęły się mediacji między Imperium Osmańskim a Ligą Świętą (Austria, Rzeczpospolita, Wenecja, Państwo Kościelne, Rosja). Na kongresie w Karłowicach podpisano traktat, w którym Turcja zrzekała się terytoriów na rzecz pozostałych sygnatariuszy. Był to bodaj pierwszy raz, kiedy rosyjscy dyplomaci spotkali się z wykorzystaniem mediacji w negocjacjach pokojowych.

Wówczas tylko między Imperium Osmańskim a Rosją został zawarty rozejm. Dopiero w następnym roku w Stambule podpisano już „pokój wieczysty”, na mocy którego Azow oraz część zdobytych terenów stały się częścią Cesarstwa Rosyjskiego. Jeśli Piotr I liczył na więcej, musiał obejść się smakiem. Czarnomorskie szlaki handlowe wciąż pozostawały wyłącznie w rękach tureckich, na co naciskały także Holandia i Anglia. W ten sposób na południu, w rejonie Morza Czarnego, sytuacja się ustabilizowała.

Okno bałtyckie

Teraz Rosja mogła podejść do drugiego okna na świat i zdobyć dostęp do Bałtyku. To właśnie ten kierunek obrał car w roku 1700 udając się na Narwę. Uzasadnienie tego posunięcia, powtarzane przez wieki, pobrzmiewa dziś znajomo. Chodziło o odzyskanie „prastarych ziem rosyjskich” oraz zabezpieczenie się przed zagrożeniem płynącym z Zachodu. Rzecz w tym, że te rzekomo prastare ziemie rosyjskie nie były rosyjskie, lecz należały do będącej związanej z Rusią Kijowską Rusi Nowogrodzkiej, która w XV w. została podbita przez Wielkie Księstwo Moskiewskie. Samą Narwę natomiast zdobył dopiero Iwan Groźny w połowie XVI w. Wtedy też zaczęła pełnić funkcję ważnego dla Rosji miasta handlowego.

W drugiej dekadzie XVII w., w wyniku wojny szwedzko-rosyjskiej, Narwę i pas terytorium nadbałtyckiego objęła w posiadanie Szwecja. W 1617 r. zwróciła Rosji Nowogród, ale odcięła dostęp do Bałtyku. Szwedom marzyło się także uzyskanie Archangielska, tak by przez Szwecję przechodził cały handel Rosji z Europą. Do tego nie dopuścili mediatorzy w pertraktacjach – Anglik John Meyrick i Holender Reinoud van Brederode, gdyż obawiali się o interesy swoich krajów, które były wówczas równoznaczne z interesami kompanii handlowych.

Tak więc w 1700 r. Szwecja była w regionie Morza Bałtyckiego potęgą rosnącą od 90 lat w siłę. To właśnie Szwecja uosabiała zagrożenie płynące z Zachodu. Stabilizacja na południu pozwoliła Piotrowi I na konfrontację nad Bałtykiem. Był to warunek koalicji antyszwedzkiej, jaką car stworzył z nowo wybranym królem Polski, Augustem II Sasem oraz z Danią. Uderzenie wojsk rosyjskich na Narwę nie powiodło się. Piotr I, który uciekł przed walką, miał po czasie uznać tą porażkę za błogosławieństwo, ponieważ zmusiła ona armię do modernizacji i ciężkiej pracy. Po kilku latach Szwedzi boleśnie się o tym przekonali.

Zanim do tego doszło, Karol XII odpuścił dalszą walkę z Piotrem I i zaatakował Rzeczpospolitą. Car wykorzystał zaangażowanie głównych sił szwedzkich w innym teatrze wojennym i zdobywał kolejne terytoria i miasta nad Bałtykiem. W 1703 r. na okupowanych terenach rozpoczął nawet budowę miasta, które miało stać się przyszłą stolicą i głównym ośrodkiem handlowym z Europą. Nazwał je Sankt-Pieter-Burch, a więc w jedynym zagranicznym języku jaki znał, czyli niderlandzkim. Zdobyte tereny na stronę rosyjską formalnie przeszły dopiero w 1721 r. W tym też roku oficjalnie powstało Imperium Rosyjskie, a Piotr I został imperatorem.

Rzeczpospolita – przedpokój na drodze do mocarstwa

Narew stała się również miejscem, w którym Rzeczpospolita ostatecznie utraciła podmiotowość i stała się terytorium wojny Szwecji i Rosji. To tam w 1704 r. Piotr I podpisał pakt z Augustem II, któremu zresztą już kilka lat wcześniej, jako elektorowi saksońskiemu, pomógł podczas wolnej elekcji zostać królem Polski przekupując szlachtę oraz za pomocą  groźby użycia rosyjskich wojsk. W traktacie narewskim Sas podporządkowywał politykę polską rosyjskiej. Rzeczpospolita miała otrzymywać rosyjskie subsydia oraz pomoc wojskową, walczyć razem z Rosją przeciwko Szwecji aż do końca wojny i nie podejmować samodzielnych pertraktacji pokojowych. Była to odpowiedź konfederacji sandomierskiej, pierwszego prawdziwego stronnictwa prorosyjskiego, na ogłoszenie przez konfederację warszawską, stronnictwo proszwedzkie, bezkrólewia, a następnie na życzenie Karola XII, aby królem wybrano Stanisława Leszczyńskiego.

Był to czas dwuwładzy. Na kontrolowanych przez Szwedów terenach władzę sprawował Leszczyński, tam, gdzie stacjonowały wojska polskie i rosyjskie, a więc głównie na rozległych terytoriach wschodnich – August. Do tego polska szlachta była podzielona co do orientacji politycznej. Na niekorzyść Szwecji mocno wpływała stosowana przez jej wojsko przemoc. Chytrym posunięciem, uderzając na Saksonię, z której się wywodził i którą władał August, Karol XII zmusił Sasa do zrzeczenia się korony Polski na rzecz Leszczyńskiego i zerwania sojuszu z Cesarstwem Rosyjskim

Rozwiązawszy sytuację w Rzeczpospolitej, Szwecja mogła skupić się na Rosji. Piotr I nie był chętny do konfrontacji. Unikał bitew, wycofywał się stosując taktykę spalonej ziemi, tak aby maksymalnie utrudnić życie, a przede wszystkim aprowizację w żywność szwedzkiego wojska. Wciąż byli przy nim konfederaci sandomierscy, mający nadzieję na obsadzenie przez niego w przyszłości nowego króla.

Tymczasem Karol XII i Leszczyński zawarli sojusz z hetmanem Mazepą, obiecując mu niepodległość Lewobrzeżnej Ukrainy wraz z Kijowem, będących od 40 lat częścią Rosji. Na wieść o tym Piotr I urządził masakrę w Baturynie, stolicy Hetmanatu. Trójprzymierze szwedzko-polsko-kozackie miało doprowadzić do decydującego starcia z Rosją.

Połtawa – drzwi do mocarstwa

Miejscem, które można wskazać jako kolebkę imperium, była położona na terytorium dzisiejszej Ukrainy Połtawa. To w bitwie o to miasto siły rosyjskie rozniosły wojsko szwedzkie, a król Karol XII musiał uciekać i prosić o azyl Wysoką Portę. To samo zrobił Mazepa. Po bitwie, Piotr I wziętym do niewoli generałom podziękował za to, że Szwedzi swoimi zwycięstwami nauczyli go sztuki wojennej. Za to wzniósł toast przy salwie armatniej. W takich okolicznościach Szwecja utraciła status mocarstwa regionalnego. Po tej porażce już się nie podniosła, choć wojna północna trwała jeszcze przez wiele lat.

Znaczenie tej bitwy opiewała również poezja, zwłaszcza ta romantyczna. To Połtawie poświęcił swój poemat adorator Piotr Wielkiego, Puszkin. To od wspomnienia Połtawy rozpoczyna swój poemat w pierwszej połowie XIX w. Byron. Dostrzega w nim, że „Chwała, potęga i laury wojenne, / Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne, / Przeszły na cara zwycięskiego stronę”. Wolter z kolei napisał biografię Karola XII i historię Rosji za panowania Piotra I, jakby podkreślając doniosłe znaczenie tego starcia w historii świata.

To wtedy Rosja zaczęła pukać do klubu mocarstw europejskich. Po Połtawie Piotr I przywrócił na tron polski Augusta II, uzależniając mocno króla i jego stronnictwo od siebie. Później Katarzyna II doprowadziła do stworzenia z Rzeczpospolitej protektoratu, a ostatecznie włączyła jej olbrzymie obszary do rosyjskiego imperium. Lecz ostatecznym potwierdzeniem uznania pozycji Rosji było zaproszenie cara Aleksandra I do mocarstwowego stołu w 1814 r., który miał ustanowić nowy, ponapoleoński porządek europejski.

Koniec mocarstwa?

Dobrze znać historię narodzin Imperium Rosyjskiego, zwłaszcza że Wladimir Putin porównuje się do Piotra I. W ten sposób można nie tylko lepiej zrozumieć perspektywę rosyjską, ale także rozpoznawać dezinformacje. W jednym i drugim przypadku jest to skuteczny mechanizm obronny przed wpasowywaniem się w putinowską strategię, nawet jeśli wymaga to częściowego wpisania się narrację Putina.

Zresztą gdyby nie ilość zbrodni, krzywd i ostatecznie nihilistycznego niszczenia można byłoby nabijać się z jego strategii. W końcu osoba, która za największą tragedię XX w. uważa rozpad Związku Radzieckiego i chciałaby odbudować jego pozycję wcielając kraje i społeczeństwa do rosyjskiego miru, doprowadziła do jeszcze większej tragedii ze swojej perspektywy. Putin, anektując Krym w 2014 r. i prowadząc wojnę w obwodach donieckim i ługańskim, nie tylko zmienił geografię polityczną Ukrainy ale i, co podkreśla wielu komentatorów, zjednoczył naród ukraiński. A tegoroczną agresją na Ukrainę doprowadził do utraty pozycji mocarstwowej przez Rosję.

Wbrew powszechnej opinii rozpad ZSRR w 1991 r. nie był jeszcze końcem mocarstwa. Choć wiele się zmieniło, to sporo zostało po staremu. Wpływy Rosji w należących do Związku państwach pozostawały silne. Ekonomicznie nadal były one od niej uzależnione. Energetyka była wręcz narzędziem przemocy ekonomicznej. Infrastruktura temu sprzyjała. Kontrakty, te istniejące i te potencjalne, wciąż były kuszące. To pozwalało na ingerowanie w sprawy tych krajów lub choćby naciski, a to w końcu jedno z narzędzi mocarstwa, nawet jeśli w liberalnej jego odmianie przemoc klasyczna i ekonomiczna jest odrzucana.

Zrywanie zależności

Ukraina stanowi przykład tego, jak Rosja wykorzystywała swoją pozycję mocarstwową, a zwłaszcza jak działała, aby zachować swoje wpływy i nie dopuścić do utraty na rzecz Europy państw dotychczas z nią silnie związanych. Jest to równocześnie historia tego, jak je traciła.

W 2004 r. w Jałcie, w Pałacu w Liwadii, w którym prawie 60 lat wcześniej Churchill, Roosevelt i Stalin ustanawiali nowy porządek świata, pierwszy raz zebrała się grupa 30 europejskich liderów, aby dyskutować o współpracy Ukrainy i UE. Inicjatorem przedsięwzięcia był jeden z najbogatszych ludzi Ukrainy Wiktor Pinczuk, który w latach 90. dorobił się na kontraktach z Rosją, a teraz skierował wzrok w przeciwną stronę. To był początek Yalta European Strategy.

Był to rok największego w historii Unii Europejskiej rozszerzenia, głównie o państwa byłego bloku wschodniego. Klimat akcesji kolejnych państw był więc obecny i uzasadniony, zarówno po stronie unijnej, jak i ukraińskiej. Nie wszyscy podzielali jednak te nadzieje. Sceptycy znajdowali się wśród europejskich urzędników oraz przywódców starych, jak wówczas ich nazywano, członków Unii. Obawiali się oni wyzwań stojących przed Wspólnotą w związku z przystąpieniem krajów takich jak Polska. Także u nas znajdowały się sceptycznie nastawione grupy. Obawiały się one utraty kontroli państwa nad wieloma obszarami życia, a także przyniesienia zmian kulturowych. Z kolei w Ukrainie niechęć do integracji europejskiej części społeczeństwa związana była z bliskimi relacjami z Rosją, zwłaszcza w wymiarze gospodarczym.

Napięcie między wizjami Ukrainy proeuropejskiej i prorosyjskiej stało się osią przewodnią kampanii prezydenckiej odbywającej się na jesieni owego roku 2004. Pierwszą reprezentował Wiktor Juszczenko, drugą Wiktor Janukowycz, urzędujący premier popierany zresztą przez ustępującego prezydenta Leonida Kuczmę. W pierwszej turze obaj szli łeb w łeb. Sfałszowanie wyników drugiej tury na korzyść Janukowycza doprowadziło w listopadzie do wybuchu pomarańczowej rewolucji. Ostatecznie w grudniu głosowanie zostało powtórzone i urząd prezydenta objął Juszczenko.

Kurs na Europę wygrał, jednak droga okazała się wyboista i pełna ofiar. Do nadania statusu kandydata potrzebna była dopiero obecna wojna. W międzyczasie powołano z inicjatywy Polski i Szwecji Partnerstwo Wschodnie, wreszcie prawie podpisano umowę stowarzyszeniową, jednak w ostatniej chwili wycofał się z niej Janukowycz, który jako prezydent ją negocjował.

Niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej doprowadziło do wybuchu w 2013 r. euromajdanu i ucieczki Janukowicza z kraju. To wtedy też Rosja zaatakowała Ukrainę i zaczęła okupować Krym. Później weszła do obwodów donieckiego i ługańskiego. Od tego czasu wojna w Ukrainie trwa nieustannie. Wydarzenia te zmieniły całkowicie jej geografię wyborczą. Wyraźny podział na część zachodnią i północną – proeuropejską, która w 2004 r. popierała w ponad 60 do nawet 96 proc. Juszczenkę, i na część wschodnią i południową, w której poparcie dla Janukowycza wahało się między ponad 60 a ponad 90 proc., zatarł się. To na nim, zwłaszcza w przypadku obwodów donieckiego, ługańskiego i Krymu, Putin przez lata snuł swoje mokre fantazje imperialne, które przerodziły się w krwawą rzeź.

Europejski lewar

Rzeczywistość jednak od tamtego czasu dynamicznie się zmieniała. Putin mógł tego nie dostrzegać, ponieważ przez ostatnie 30 lat na arenie międzynarodowej pozycja mocarstwowa Rosji była uznawana w pełni. Jako spadkobierczyni prawna ZSRR pozostała ona w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, co dziś władze Ukrainy starają się podważyć. Pewnie gdyby odbywało się wówczas głosowanie w tej sprawie, nic by to nie zmieniło. W tamtym czasie ludzie przez dekady dorastali i żyli z wiszącą nad nimi groźbą wojny atomowej. Ten czynnik był wtedy znacznie silniej odczuwany niż przez ostatnie 2-3 dekady, w których, zwłaszcza w Europie, rozpowszechniało się przekonanie i urosły nadzieje o pokojowym świecie, których nie mąciły nawet trwające wojny i działania zbrojne w różnych częściach świata, a nawet te w byłej Jugosławii.

O pozycję mocarstwową Rosji dbała również społeczność międzynarodowa. Utrzymanie jej miało wpływać na względną stabilność na świecie, zapobiec możliwym wstrząsom, jakie z jej utratą mogłyby się wiązać. Jednym z głównych narzędzi było wpompowywanie do Moskwy ton pieniędzy w zamian za surowce energetyczne. Jeśli rosyjski budżet składał się z ok. 45 proc. właśnie z handlu nimi, to wpływ europejski był niezwykle ważną jego częścią. Utratę tego wkładu Rosja teraz odczuje, a zastąpienie go będzie możliwe dopiero ok. roku 2030, gdy powstanie infrastruktura pozwalająca przesyłać do Azji surowce ze źródeł, z których dotychczas płynęły one do Europy.

Dziś już widać wyraźnie, że Nord Streamy miały stanowić narzędzie do utrzymania równowagi sił, utrzymania powojennego status quo, przy zmieniających się na niekorzyść Rosji okolicznościach. Tylko to tłumaczy tak wielki opór Niemiec nie tylko wobec zamknięcia projektów, ale nawet nałożenia sankcji na rosyjski gaz. Ta obawa przed niepewnością wielkiej zmiany wyjaśnia niedostatecznie szybki rozwój innych źródeł energii, a nawet zamykanie elektrowni atomowych. Jeśli widzi się w sankcjach na surowce energetyczne narzędzie powstrzymania rosyjskiej agresji na Ukrainę, to wcześniejsza rezygnacja z nich musiała oznaczać utratę pozycji mocarstwowej Rosji.

Conference of the Big Three at Yalta makes final plans for the defeat of Germany. Here the „Big Three” sit on the patio together, Prime Minister Winston S. Churchill, President Franklin D. Roosevelt, and Premier Josef Stalin. February 1945. (Army)
Exact Date Shot Unknown
NARA FILE #: 111-SC-260486
WAR & CONFLICT BOOK #: 750

Surowce krytyczne

Surowce energetyczne, niczym niegdyś wojska, są ważnym czynnikiem równowagi sił na świecie i jej stabilizacji. Zmiana kierunków ich dostaw w Europie, zwiększenie wolumenu amerykańskiego, sięgnięcie do zasobów bliskowschodnich zachwieje dotychczasowym porządkiem. Tak samo jak zapowiadana rewolucja energetyczna, która musi doprowadzić przecież do zmiany w układzie sił. UE jest tego w pełni świadoma, bo przecież ogłoszony przez przewodniczącą KE Ursulę von der Leyen Europejski Zielony Ład w zasadzie wprost nawołuje do tego, aby Europa stała się mocarstwem. Zapowiada jednak, że w okresie przejściowym tej transformacji potrzebny będzie gaz, niekoniecznie z Rosji. Choć w wyniku wojny tymczasowo wznawia się lub zwiększa pracę elektrowni węglowych, cel jednak zostaje niezmienny.

Jednak przyszłość pozycji mocarstwowej zależy nie tylko od surowców energetycznych, ale także od rozwoju nowych technologii w obszarach energetyki i świata cyfrowego, którego UE również chce się stać światowym liderem, za którym podąży reszta świata. Chodzi o elektronikę, przemysł samochodowy oraz militarny, np. samoloty piątej generacji niewidoczne dla radarów. Na rozwój tych technologii mają wpływ surowce, zwłaszcza tzw. pierwiastki ziem rzadkich. Część z nich należy w Europie do surowców krytycznych, czyli do takich, których nie ma w państwach członkowskich. 21 spośród 30 takich surowców znajduje się w Ukrainie, a liczne potwierdzone złoża są w Donbasie. Od 2020 r. pracuje europejski sojusz na rzecz surowców, a w 2021 r. UE podpisała z Ukrainą strategiczne partnerstwo dotyczące surowców krytycznych, także w dzieleniu się najnowszymi technologiami w obszarze badania i wydobywania. Choć Rosja potencjalnie posiada liczne zasoby surowców rzadkich, to właśnie ich odkrycie i wydobycie stanowi duży problem, a w wyniku sankcji nawet prywatne firmy nie przekazują najnowszego know-how swoim rosyjskim oddziałom.

W tym wyścigu technologicznym Rosja może, w wyniku wojny, zostać więc w tyle. Jeszcze na początku agresji miała przewagę nad Zachodem posiadając wystrzeliwaną z samolotów broń hipersoniczną Kindżał, a już po 24 lutego przeprowadzała próby hipersonicznych pocisków Cyrkon wystrzeliwanych z morza. USA też taką broń już posiadają. Umożliwia to szachowanie się, jednak zasadniczy problemem pozostaje – nieskuteczność systemów przeciwlotniczych w stosunku do poruszających się z ogromną prędkością pocisków.

Wciąż największe obawy wywołuje broń atomowa – to dziedzictwo nauki XX w. – znajdująca się w rękach rosyjskich. Jednak użycie nawet taktycznych bomb nuklearnych w jeszcze większym stopniu przekreśliłoby szanse Rosji na odzyskanie pozycji na światowej szachownicy, choć znów za cenę ogromu cierpienia i katastrofy ekologicznej. Ich użycie nie odwróci już przemian, które zaszły. To powoduje, że sięgnięcie po tą broń nie ma podstaw strategicznych, ani taktycznych, a jedynie może być oznaką konwulsyjnych działań. Dlatego obecnie pogodzenie się z przegraną w Rosji jest kluczowe, choć do tego potrzebny jest czas.

Przegrana jako szansa

Jeszcze podczas tegorocznego Europejskiego Forum w Alpbach Timothy Snyder wygłosił tezę o pożytku, jaki daje przegrana Rosji nie tylko światu, Europie, a zwłaszcza Ukrainie, ale także jej samej. Wywodził to z doświadczenia przegranych wojen kolonialnych. „To przegrana w imperialnych wojnach skłoniła pogrążone w kryzysie państwa europejskie do współpracy” – tłumaczył amerykański historyk dodając, że powszechna narracja na temat powstania UE, wywodząca ją z pojednania narodów i zobaczenia zła w wojnach, zaciemnia nam dostrzeżenie tego.

Dzisiejsza wojna w Ukrainie jest klasyczną wojną kolonialną, nawet jeśli Putin nazywa ją „operacją specjalną”.

Po pierwsze ze względu na traktowanie Ukrainy i Ukraińców, tak jak państwa kolonialne traktowały podbijane terytoria i ludność – jako wolną przestrzeń, nierównorzędne państwa zamieszkiwane przez gorszy sort ludzi. Tak było w przypadkach podboju Ameryki, Afryki, Azji, a także w kolonialnej polityce Hitlera, w której terytoria wschodnie Europy traktowane były jak wolna przestrzeń do zdobycia zamieszkana przez podludzi, co dowodzić miał rasizm. W najlepszym razie traktowano ich jak niewolników wydobywających i produkujących zasoby (zwłaszcza żywność), których na świecie wydawało się być za mało. Jeśli okazywali się nieużyteczni lub wręcz przeszkadzali, byli eksterminowani.

Po drugie, dzisiejsza wojna w Ukrainie, tak jak wcześniejsze wojny kolonialne, wiąże się z wymiarem ekologicznym. Wspomniany wcześniej kontekst surowców energetycznych i oparty na nich model gospodarki zagrażają naszej planecie. Putinowi utrzymanie go byłoby na rękę, bo pozwalałoby mu odgrywać ważną rolę na świecie. Snyder wspominał także o kryzysie żywnościowym i porównywał nieproduktywność rolnictwa niekorzystającego z nawozów sztucznych i pestycydów z pierwszych dekad XX w. z kryzysem dostaw żywności na świecie wywołanych zamknięciem ukraińskich portów czarnomorskich. Europejski Zielony Ład stanowi też ważny kontekst tej wojny, ze względu na zmianę źródeł energii na mniej szkodliwe dla środowiska, skutkującą odcięciem się Europy od Rosji, a także odchodzeniem od rolnictwa opartego na nawozach sztucznych na rzecz rolnictwa ekologicznego i precyzyjnego, możliwego dzięki nowoczesnym technologiom, które zapewnią nie tylko wystarczającą ilość pożywienia, ale także jego wysoką jakość.

Wreszcie trzeci wymiar wojen kolonialnych – kryzys moralny. Tu Snyder wymienia wyparcie przeszłości kolonialnej Europy czy układanie się Europy z Putinem. Amerykański historyk wspomina również gotowość części opinii publicznej do poddawania się rosyjskiej propagandzie i dezinformacji, zwłaszcza określaniu Ukraińców jako faszystów, co ma odbierać Europie język ocen moralnych.

Dochodzi do tego fakt, że przez długie tygodnie europejskie społeczeństwo nie dostrzegało konieczności dozbrajania Ukrainy. W Polsce lepiej to rozumiano. Nawet ludzie dotychczas przeciwni dozbrajaniu szybko zrozumieli, że jest to w obecnej sytuacji niezbędne. W tym kontekście symboliczna była zrzutka społeczeństwa obywatelskiego na drona bojowego Baykar wartego 22,5 mln zł. Wiele osób przyznawało się, że nigdy by nie pomyślało, że kiedykolwiek wpłaci na śmiercionośną broń i będzie namawiać do tego innych. Ciekawe jak taka zbiórka poszłaby w większych i bogatszych społeczeństwach europejskich. Czy także tam wykazano by się takim zrozumieniem? Jak podkreślił Synder – „to wojna Europy, a nie Ameryki”.

Co pocznie Europa?

Jeśli to wojna Europy, to kluczowe pytanie brzmi, co zrobi, gdy Rosja przegra? A istnieje tylko jedna możliwość rosyjskiej porażki – wycofanie się z granic Ukrainy. Każde inne rozwiązanie będzie zwycięstwem Putina. Choć układ sił się zmieni, rewizji granic nie będzie. Wyobraźmy więc sobie taką sytuację.

Jeśli przyjąć twierdzenie Snydera o przegranych wielkich państw w wojnach kolonialnych jako źródle współpracy międzynarodowej i integracji, to jak Europa będzie współpracować z Rosją? Jaką pozycję w porządku światowym europejscy przywódcy dla niej widzą? Nie bez znaczenia w tym będzie również rola Stanów Zjednoczonych oraz samych Rosjan, którzy ułożą post-putinowską władzę.

Bez reparacji się nie obejdzie. Będą one ciążyły rosyjskiej gospodarce, odciętej od lukratywnych kontraktów z Europą. Czy w obawie przed recydywą depresji lat 30. powstanie jakiś fundusz na wypadek ewentualnego pogrążania się Rosji w kryzysie ekonomicznym? To będzie zależało od tego, jaką Rosję po przegranej wojnie będzie chciał widzieć Zachód.

Jest pewne, że będzie chciał pozostawić wiele wolnemu rynkowi. Tak jest przecież teraz, w trakcie wojny. To firmy zdecydują, czy chcą powrócić na rynek rosyjski, czy ponownie wprowadzą na niego pełen asortyment, czy będą podpisywać nowe kontrakty. A co ze strategicznymi inwestycjami? Jeśli będzie dokonywać się zielona transformacja, to będzie ich coraz mniej. Zwiększone dostawy gazu do Europy z USA czy ze złóż szelfu norweskiego zablokują zapotrzebowanie na rosyjski surowiec.

Otwarcie traktatów

Do tego rozszerzenie Unii Europejskiej o Ukrainę i inne kraje regionu spowoduje silniejsze nastawienie antyrosyjskie, a szybkie przyłączenie Ukrainy do UE będzie potrzebne. Przedłużający się proces może spowodować zniechęcenie się Ukraińców do Europy. Wypowiedzi Zelenskiego z pierwszych miesięcy wojny zamiast jako mobilizacyjne, zaczną być postrzegane  jako oskarżenia wobec państw europejskich i UE i wykorzystywane przez sceptyków. Utrata Ukrainy, a co za tym idzie też pozostałych państw, które weszły na tę samą drogę, będzie oznaczać utrzymujący się brak stabilizacji w regionie i zachęcanie osłabionej Rosji do agresywnej aktywności. Przy braku poparcia lokalnej ludności działania eksterminujące, wysyłanie kobiet do Rosji i wszystkie działania, które znamy z ostatnich miesięcy, wrócą. Europa nie może sobie na to pozwolić, bo podkopie to nie tylko jej pozycję, ale także wartości, które wyznaje. To będzie presja na szybką integrację.

Zmieniona sytuacja porządku światowego oraz potrzeba odpowiedzi na nowe zewnętrzne wyzwania i rozszerzenie zmieniające w jej ramach układ sił będzie popychać Europę do tak nielubianego otwarcia traktatów. Proces negocjacji jest zawsze niewygodny oraz niepewny i znajdzie się duża grupa państw i polityków temu niechętna. Ktoś mógłby powiedzieć, że niestabilny okres to nie najlepszy czas na zabieranie się do przemeblowywania Unii. Jednak to właśnie w czasie rozpadu Związku Sowieckiego rodził się Traktat z Maastricht – Traktat o Unii Europejskiej, w trakcie trwania wojen w byłej Jugosławii powstawał traktat amsterdamski i przygotowania do rozszerzenia, a Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy był wypracowywany w okresie rozszerzenia i gdy wszyscy patrzyli na sytuację w Iraku. Nowe okoliczności wymagają zmian.

Europa na czas chaosu

Otwarcie traktatów będzie musiało przygotowywać Unię do odgrywania ważniejszej roli na arenie międzynarodowej. Europa nie będzie mogła już się krygować, stosując wyłącznie miękką siłę. Na czas niepewności trzeba być przygotowanym, posiadać odpowiednie instrumenty szybkiego reagowania.

W Polsce i innych krajach eurosceptycy mogą uznać, że wraz z osłabieniem Rosji można sobie pozwolić na osłabienie integracji europejskiej. Dążenie do tego byłoby jednak realizowaniem testamentu politycznego Putina. Co jednak ważniejsze w czasie niepewności potrzebna jest znacząca siła, która na arenie międzynarodowej będzie stabilizowała sytuację międzynarodową. Podzielona, niedecyzyjna Europa nie będzie nikomu potrzebna. Niepewna sytuacja będzie wymagała mniejszej liczby ośrodków decyzyjnych i skrócenia łańcuchów decyzyjnych w obszarze bezpieczeństwa zarówno w ramach UE, jak i na świecie.

Zmiana układu sił na świecie – utrata pozycji mocarstwowej Rosji, nawet przy posiadaniu przez nią broni atomowej, pojawienie się nowej zjednoczonej Europy – postawi również pytanie o światowe instytucje, zwłaszcza te dotyczące bezpieczeństwa. Sojusz Północnoatlantycki nie budzi tu większych wątpliwości. W nowych okolicznościach nic nie będzie stało już na przeszkodzie, aby go rozszerzyć, a w zasadzie będzie to konieczne.

Fantomowe ciało

W powojennym porządku światowym główną formalną instytucją bezpieczeństwa jest Rada Bezpieczeństwa ONZ, a dokładniej jej stali członkowie. Jednak obecna wojna pokazała, że jest ona adekwatna tylko do ówczesnej epoki z jej powołania. Nie jest przygotowana na duże zmiany. Co prawda daje możliwość dołączenia do tego grona, jak w latach 70. Chinom, jednak nie da się praktycznie wykluczyć z niej państwa, które już się w nim znalazło. Nawet takiego, które samo zagraża międzynarodowemu bezpieczeństwu. Obecna Rada Bezpieczeństwa faktycznie jest uszyta pod rosyjskie aspiracje, nawet jeśli Moskwa straci pozycję mocarstwową, pozostanie jej namiastka siły, czyli rola destrukcyjna – blokowanie działań pozostałych. I co jest paradoksem, faktycznie to Rosji zależy na zachowaniu powojennego porządku, który w momencie jej porażki w Ukrainie runie.

Czy zatem także w Narodach Zjednoczonych czekają nas zmiany? Czy Rada Bezpieczeństwa stanie się na stałe fantomowym ciałem, jak to od czasu do czasu bywało? A może jednak zajdą w niej zmiany – zostanie powołany w jej miejsce nowy organ lub w ogóle z niej się zrezygnuje, zostawiając ONZ tylko i aż rozstrzyganie spraw miękkich oraz koordynację światowych procesów? Czy zmieniona Europa znajdzie w tym miejsce?

Równowaga sił nie jest święta, ale gdy zostanie ona zniszczona, świat dąży do ustanowienia nowej. Gwarantuje ona choćby chwiejną, ale jednak stabilność. A ta jest warunkiem dobrobytu i pomyślności, co boleśnie pokazał nam jej brak wywołany rosyjską agresją. Z powodu zmiany orientacji tak dużego, terytorialnie, ludnościowo i bogatego w zasoby państwa jak Ukraina, a także z przyczyn pryncypialnych powrót do status quo ante nie jest już możliwy. Nie oznacza to jednak, że najbardziej odpowiadające wyzwaniom rozwiązanie samo z siebie zaistnieje.

Czasami jednak to co konieczne, jest nie do zrobienia. Innym razem to, co wydaje się niemożliwe do przeprowadzenia, staje się faktem. Co zrobią państwa europejskie? Jak postąpi międzynarodowa społeczność? Na co zdecydują się mocarstwa? Czy najwygodniejsze dla wszystkich okaże się utrzymywanie nieoptymalnej sytuacji, ale niewymagającej trudnych decyzji? A może jednak zdecydują się na zrobienie kroku, który wiąże się z niepewnością? Podczas obecnej wojny niejedna rzecz dotychczas trudna do wyobrażenia już nastąpiła. Przede wszystkim wraz z nią skończył się powojenny porządek międzynarodowy przez wielu skrupulatnie dotychczas broniony. Takie jest jej miejsce w historii świata, odpowiadając na pytanie jednego z jałtańskich paneli w Kijowie.

Niepełna pełnoletniość, czyli kiedy Polska wreszcie wejdzie do UE :)

Złoty zrobił dla nas już wszystko, co mógł. Od kilku lat jest wyłącznie obciążeniem, czego skutki boleśnie odczuwamy dzisiaj przy szalejącej inflacji. Choć w większości jest to efekt pisowskiej polityki socjalnej, jej duża część to właśnie przyczyna utrata wartości przez złotego.

1 maja 2004, nieco przez mgłę, ale pamiętam moment wejścia Polski do UE – radość, trochę spełnienie marzeń. Wreszcie dołączamy do lepszego świata, odtąd ma być tylko lepiej. Pamiętam również, jak z moimi rodzicami jeździliśmy po Europie – z plikiem różnych walut, polskimi celnikami traktującymi każdego jak przemytnika i zazdrosnym spojrzeniem na to, jak tam jest lepiej. Lepiej robiło się tuż za Odrą – strażnik graniczny nie musiał być chamem i burakiem, a wybór żelek nie ograniczał się do rozmiaru paczki miśków Haribo. Moich rodziców, dobrze zarabiających prawników, stać było na mniej więcej tyle, co niemieckiego hydraulika. Ale już wkrótce miało być lepiej…

…to było 18 lat temu. Dziś Roman Giertych nie odmawia już na ulicach Warszawy różańca o ratunek przed brukselskim rozbiorem Polski, Leszek Miller nie wynajmuje CIA sal tortur na terenie Polski, a polscy rolnicy zamiast widłami dźgać brukselskiego okupanta, prędko przesiedli się z Zetorów i innych Biełarusiek na błyszczące Lamborghini czy znane z pisowskich wesel John Deere’y. Tak drodzy czytelnicy, w unijnych warunkach producent cementu może liczyć co najwyżej na przyłożenie podatków za emisję CO2, ale będący takim samym przedsiębiorcą producent ziemniaków z naszych podatków dostanie pomoc publiczną na zakup nowych maszyn. Potem tym ciągnikiem zablokuje Warszawę, bo mu cena skupu nie pasuje. Kali lubić wolny rynek tylko jak wolny rynek lubić Kali.

Ale… jedno się nie zmieniło. Choć jadąc za Odrę raczej nie zatrzyma nas gburowaty celnik, to wciąż poczujemy, że jesteśmy w innym świecie, nie tylko kraju. Wciąż czekać nas będzie wizyta w kantorze i koszty przewalutowania, wciąż przeżyjemy szok mentalny, że organy państwa przestrzegają prawa, a nie kierują się humorem partyjnego naczelnika. Głosując w 2003 roku za akcesją do UE, Polacy zdecydowali nie tylko w sprawie samego członkostwa – zdecydowali także w kilku kluczowych kwestiach traktatu akcesyjnego, w tym o przyjęciu wspólnej waluty euro. W traktacie z różnych przyczyn nie zamieszczono terminu. Poważni ludzie uznali, że traktują się poważnie i nowe kraje członkowskie wejdą do strefy euro w rozsądnym terminie. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz wolę suwerena politycy okazali się mieć w głębokim poważaniu.

 

Czy mogliśmy przyjąć euro od razu?

1 maja 2004 roku był ważną datą nie tylko dla historii Polski, przynosił także wielkie zmiany na bieżącej scenie politycznej – był to ostatni dzień Leszka Millera w roli premiera. Był to upadek pewnej epoki, zwiastujący nam trwające do dziś mroczne czasy POPiS-u. Nigdy potem nie mieliśmy już polityka, który wzbudzałby choćby naiwne nadzieje na bycie mężem stanu. Ale w tej trwającej nadal mrocznej epoce mieliśmy też momenty dobre – po 2 latach podpalania Polski przez obu Kaczyńskich do spółki z Lepperem i Giertychem upadł nie tylko rząd, ale i parlament. Ognia na dobre nie rozpalili, a przyspieszone wybory wygrała PO – znowu miało być nowocześnie, europejsko, z nadzieją – zamiast pisowskiej zaściankowości i nienawiści. Donald Tusk ogłosił, że w 2012 roku Polska przyjmie euro. Jaka ładna data – Euro na boiskach piłkarskich i w portfelu. Przynajmniej tak się wtedy wydawało.

1 maja 2022 minęło właśnie 18 lat od akcesji Polski do Unii. I co? I nico. Była to jedna z wielu niespełnionych obietnic PO, w portfelach dalej brzęczą nam coraz mniej warte złotówki. W sumie nie mam wiedzy, aby PO kiedykolwiek dotrzymała jakiejkolwiek obietnicy. Oczywiście w pierwszych latach od akcesji temat euro był abstrakcyjny. Obok samej woli koniecznym jest bowiem spełnienie warunków traktatu z Maastricht:

 

  1. inflacja nie wyższa niż 1,5 pkt proc. od średniej inflacji strefy euro,
  2. dług publiczny poniżej 60 proc. PKB,
  3. deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB,
  4. stopy procentowe nie wyższe niż 2 pkt proc. od strefy euro,
  5. kurs wymiany +/-15 proc. przez okres 2 lat.

Po pierwsze, spełnienie tych kryteriów jest nie tylko korzystne, ale powinno być dogmatem banku centralnego i rządu każdego państwa świata, niezależnie od planów zmiany waluty. To po prostu cechy stabilnych finansów oraz stabilnego i bezpiecznie zarządzanego państwa. O ile przez lata nie mieliśmy problemu z poziomem zadłużenia czy inflacją, to poziom deficytu czy stóp procentowych zdecydowanie odbiegał od eurolandu. Tylko że odbiegał na tyle niewiele, by było możliwe wytyczenie realnej i konsekwentnej ścieżki dojścia do zmiany waluty. Nie da się tego zaniechania wytłumaczyć kryzysem z lat 2007-2009. Tak, przeszkodziło to nam, co więcej wtedy złoty pomógł nam przejść przez ten kryzys względnie suchą stopą. Tyle że dziś jesteśmy w zupełnie innej sytuacji gospodarczej i złoty nam już nie pomoże. Gdyby wiele lat temu udało nam się zmienić walutę, dziś bylibyśmy dużo bezpieczniejsi. Powiodło się to się krajom bałtyckim, powiodło się Słowacji. Nam też by się udało, gdyby nie sabotowanie interesu Polski przez niektórych polityków. Gdzie dziś jesteśmy? Dalej tam, gdzie 20 lat temu. Grecki przypadek pokazuje, jak ważne jest trwałe spełnienie tych kryteriów. Sprzątanie bałaganu, jaki zgotował nam PiS, potrwa co najmniej dekadę i to tylko jeśli uwolnimy się od nich w najbliższych wyborach.

 

Po co nam w ogóle euro?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba mieć świadomość plusów i minusów posiadania własnej waluty. Plusem jest niewątpliwie możliwość relatywnie swobodnego kształtowania polityki pieniężnej. Relatywnie, bo nie jesteśmy samotną wyspą na oceanie i działalność NBP musi korespondować z tym co się dzieje dookoła nas. Pomińmy w tej ocenie Adama Glapińskiego i karykaturę banku centralnego, jaką uczynił z NBP. Poza tym haniebnym epizodem to zawsze była szanowana na świecie instytucja działająca zgodnie ze swym mandatem. W ograniczonym zakresie możemy także wpływać na kurs naszej waluty, choć ten miecz jest obosieczny. Powtarzane slogany o tym, jak taniejący złoty wspiera eksporterów, są zwyczajną bzdurą. Tani złoty wspiera faktycznie eksport – zboża, węgla, ziemniaków. Tego, co od początku do końca powstało w Polsce, a to w praktyce dotyczy tylko takich produktów. Cały prawdziwy przemysł działa na zasadzie produkcji komponentów w różnych częściach świata i ich finalnego montażu w kraju producenta. Czyli kupujemy części składowe za granicą i składamy u siebie. W oparciu o łańcuchy dostaw i kontrakty długoterminowe. W rezultacie szybka utrata wartości złotego może oznaczać dla eksportera dopłacanie do produktu, którego komponenty kupił za granicą po niekorzystnym kursie. Analogiczne kontrakty odbywają się także w przypadku importu. Choć tania złotówka czyni produkty importowane drogimi i wspiera w ten sposób produkcję krajową, to znowu uderza w produkty złożone oraz w importerów, zobowiązanych do dostarczenia towarów po cenie poniżej tej, po której je kupili.

Biznes nie potrzebuje złotówki ani taniej, ani drogiej – potrzebuje jej stabilnego kursu, jakikolwiek ten kurs by nie był. Tymczasem polski złoty jest i zawsze będzie zbyt małą walutą, aby być odpornym na zawirowania, co widzimy choćby po wojnie w Ukrainie. Kurs spadł o kilkanaście procent w kilka tygodni i nie byliśmy w stanie nic na to poradzić. Na takie wahania odporne są duże waluty dużych gospodarek, jaką jest euro. Większość naszego eksportu idzie do krajów Unii Europejskiej – posiadając tą samą walutę, co nasi kontrahenci, pozostajemy już całkowicie odporni na zmiany kursu waluty. Ponadto wspólna waluta ułatwia naszym sklepom sprzedaż zagraniczną, a nam jako klientom zakupy z zagranicy. Choć dziś istnieje wiele firm finansowych ułatwiających takie transakcje i obniżających koszty przewalutowania, to one wciąż istnieją i przeszkadzają.

Otwierając się na strefę euro, zyskujemy dostęp do europejskiego rynku finansowego i nieporównywalnie tańszych kredytów. Zarówno dla odbiorców indywidualnych, jak i dla firm. Duże i profesjonalne podmioty już dziś sobie z tym radzą, ale nie ukrywajmy – dla przeciętnego Kowalskiego to wciąż abstrakcja. Dostęp do kredytów to także rynek publiczny – choć własna waluta daje niewielkie korzyści w kontekście dywersyfikacji portfela zagranicznych kredytodawców, to wciąż pozostajemy egzotyką na mapie i te korzyści osiągamy tylko traktowani jako taka egzotyka. Dla maklera z Nowego Jorku, chcąc czy nie chcąc, jesteśmy czymś takim, czym dla nas jest Malezja albo Paragwaj. Niech każdy z nas się zastanowi, ile wie na temat tych krajów. Mniej więcej tyle będzie wiedzieć przeciętny mieszkaniec USA o Polsce. Tymczasem nie trzeba wiedzieć, gdzie leży Arizona – większości wystarcza informacja, że leży w USA i ludzie mają tam dolara, aby pozycjonować ten stan odpowiednio wyżej niż wspomniane wcześniej kraje. Dokładnie tak samo działa członkostwo w UE i strefie euro. Bilans korzyści i strat wynikających z posiadania złotego jest bardzo niekorzystny w porównaniu z euro.

Strefa euro to też unia w unii, od kilku lat z osobnym budżetem. Od dawna mówimy o Europie różnych prędkości i tu idealnie wpisujemy się w naszą narodową tradycję bycia zacofanym. Gdy Europa paliła czarownice, my szczyciliśmy się tolerancją, ale jak na zachodzie stosy pogasły, to u nas zapłonęły. Gdy Unia pogłębia integrację, my do spółki z Brytyjczykami robimy dywersję dumni, że u nas wciąż „biją murzynów”. Wiecie Państwo, kto jest naszym stałym przedstawicielem przy ONZ? Ten sam Krzysztof Szczerski, który chciał do paszportów wpisywać pacierze, a polskimi emigrantami rechrystianizować Europę.

Brytania z wozu, Europie lżej… a PiS brata się z Orbanem i tak w kółko. Ironią jest, że ten sam Mateusz Morawiecki, który kilka lat temu zastanawiał się co u nas jest nie tak i dlaczego nie weszliśmy w Oświecenie, dziś wraz z PiS-em wyprowadza nas z Europy.

Elementem pomijanym w debacie o euro jest także aspekt bezpieczeństwa, czysto wojskowego. Integracja ze strefą euro powoduje, że nasi zachodni sojusznicy, chcąc czy nie chcąc, będą zmuszeni nas bronić, choćby ze względu na wpływ naszej gospodarki na ich własną. Taka perspektywa byłaby wystarczająca, aby nikt nas nie zaatakował. Ale PiS woli powołać na drugą kadencję w NBP człowieka, który obiecuje, że nie dopuści do przyjęcia euro. Władimir Putin bardziej sprzyjających mu władz w Warszawie nie mógł sobie wymarzyć. PiS woli wydać miliardy na koreańskie samoloty nadające się do walki co najwyżej z piratami w Somalii niż pozwolić naszej gospodarce rozwinąć skrzydła. Koreańczycy kilka lat temu usunęli i skazali swoją ówczesną prezydent za korupcję. Andrzej Duda raz już ułaskawił twórcę nomen omen CBA. Szlaki są przetarte.

Złoty zrobił dla nas już wszystko, co mógł. Od kilku lat jest wyłącznie obciążeniem, czego skutki boleśnie odczuwamy dzisiaj przy szalejącej inflacji. Choć w większości jest to efekt pisowskiej polityki socjalnej, jej duża część to właśnie przyczyna utrata wartości przez złotego.

 

Gdzie zmierzasz, Polsko?

Czy euro to same plusy? Nie, absolutnie nie. Zmiana waluty (każda) to zawsze ryzyko podniesienia cen w sklepach, oddanie kontroli nad walutą do wspólnego banku centralnego, utrata pewnych korzyści z odrębnej waluty. Ale samych plusów nie ma też przynależność do Unii Europejskiej. Przecież to też pewne minusy i najmniejszym wymiarem kary są żarówki, ładowarki, prostowanie bananów czy pozostałe idiotyzmy wymyślane przez brukselskich urzędników. Pacjenci szpitala psychiatrycznego nie wymyślą takich głupot, jak urzędnik z nadmiarem wolnego czasu. Tylko czy po 18 latach mamy wątpliwości, że to się nam opłacało? Czy ktokolwiek poważnie wierzy, że gdybyśmy w 2004 roku nie weszli do UE, dziś żyłoby nam się lepiej? Historii alternatywnej nie trzeba sobie wyobrażać – można pojechać na Białoruś, do Ukrainy. Teraz pewnie łatwiej będzie do Mołdawii. Właśnie taka byłaby dziś Polska poza UE i nie tylko o zasobności portfela mowa.

Tak samo jest z euro – mimo oczywistych i obiektywnych jego minusów dziś, w 2022 roku, polska gospodarka nie ma większego obciążenia i hamulca dla rozwoju niż polski złoty. Im szybciej wymienimy złotówkę na euro, tym szybciej dogonimy Europę. Czy mamy na to szanse w najbliższym czasie? Mizerne… i to nie tylko kwestia woli politycznej. Dzięki katastrofalnym rządom PiS dziś nie spełniamy żadnego z kryteriów Maastricht. O ile zapisany w naszej konstytucji limit zadłużenia 60 proc. PKB jest obchodzony poprzez wyrzucenie części wydatków do PFR i BGK, tak już europejska statystyka liczy te kwoty tak, jak powinny być liczone. Choć, co prawda, grecki czy włoski przypadek pokazuje, że kryteria te nie są traktowane jako sztywne i absolutne, to w naszym najlepszym interesie jest nie robić wyjątku. Jeśli chcemy mieć te same stopy procentowe i politykę pieniężną, co strefa euro, to dla własnego dobra musimy stworzyć sobie te same warunki, jakie oni mają. Niestety jest to mało prawdopodobne w najbliższej dekadzie, dalej będziemy na peryferiach świata zachodniego, na co sami sobie ciężko zapracowaliśmy.

Kreatywni i utalentowani generują rozwój (o ile mają swobodę działania) :)

Według licznych i dobrze udokumentowanych świadectw, na poziom rozwoju danej wspólnoty decydujący wpływ mają warunki jakie stwarza ona swoim najbardziej utalentowanym i kreatywnym uczestnikom. Jak stwierdza badacz i teoretyk klasy kreatywnej Richard Florida, „kluczowym wymiarem konkurencyjności gospodarczej jest zdolność do przyciągania, kultywowania i mobilizowania tego bogactwa”, jakim są kreatywni ludzie. Zatem to nie przeciętny poziom IQ miałby wpływ na poziom bogactwa społeczności, lecz warunki, jakie stwarza ona tym, którzy pod względem IQ się wyróżniają.

Nazwy bywają zresztą różne: klasa kreatywna, klasa intelektualna, klasa kognitywna. Wnioski formułowane na podstawie analizy wpływu wywieranego na społeczeństwo i jego rozwój przez owe intelektualne elity skłaniają do wskazania ich roli jako kluczowej. Jak piszą Burhan i jego współpracownicy, „rozliczne badania potwierdzają, że IQ klasy kreatywnej jest silnie powiązany z narodowym poziomem socjoekonomicznych osiągnięć mierzonych przez dochód narodowy, rozwój technologiczny, jakość instytucji, a nawet spadek przestępczości na danym obszarze. Badania te świadczą, że klasa intelektualna składa się z topowych liderów i kreatywnych elit, które prowadzą kraj do socjoekonomicznych przemian wraz z biegiem czasu. W związku z tym IQ klasy intelektualnej ma bardziej znaczący wpływ na rozwój socjoekonomiczny niż innych klas”.

Pozytywne i prorozwojowe oddziaływanie klasy intelektualnej przejawia się na wiele sposobów. „Ekonomiczna wolność, reguły i instytucje umożliwiające wolną gospodarkę, także zależą od klasy intelektualnej. Wygląda na to, że nie tylko dobrobyt, lecz nawet [sam – J.A.M.] kapitalizm zależy od rozmiaru i kognitywnego poziomu najwyżej uzdolnionej grupy w społeczeństwie” – stwierdza Heiner Rindermann. Proklamuje więc „kognitywny kapitalizm” jako optymalny model systemu i rozwoju ekonomicznego.

W innym opracowaniu, stworzonym wraz ze współpracownikami, wykazuje on, że ów pozytywny wpływ grupy najwyżej uzdolnionych (klasy kognitywnej) zostaje wzmocniony w warunkach ekonomicznej wolności. Oddziaływanie owej elity intelektualnej (kognitywnej) wyraża się w skorelowanych wskaźnikach innowacyjności, osiągnięć naukowych, konkurencyjności i dobrobytu (PKB). Wniosek: „zdolności poznawcze stymulują ekonomiczną produktywność, ale efekt ten jest wzmacniany w warunkach ekonomicznej wolności”. Konstatacje te znajdują potwierdzenie w licznych badaniach empirycznych, które wykazują negatywny związek między regulacyjnymi restrykcjami a przedsiębiorczą aktywnością. „To znaczy, że przedsiębiorcza aktywność rozkwita tylko, gdy regulacyjne restrykcje są zminimalizowane” – podsumowują Burhan i współpracownicy.

Można to zinterpretować w ten sposób, że w warunkach wolności ekonomicznej zdolności mogą się ujawniać i przynosić efekty bardziej swobodnie i wielorako. Jeśli najbardziej uzdolnieni mają swobodę wykazywania swych talentów, przysparza to najwyższych korzyści wspólnocie, w której żyją. Ale da się też dopowiedzieć, że tłamszenie, tłumienie, niedopuszczanie talentów do efektywnej aktywności ekonomicznej, prowadzi do zubożenia zbiorowości o te efekty ich aktywności, które w warunkach wolności byłyby możliwe do uzyskania. Arnold Toynbee uważał, że zablokowanie lub tylko zahamowanie procesu twórczej inspiracji, dokonywanej przez kreatywną mniejszość, powoduje upadek cywilizacji. Przykład systemu komunistycznego, doktrynalnie uniemożliwiającego efektywną aktywność ekonomiczną osób do niej uzdolnionych i prowadzącego w rezultacie do ekonomicznego fiaska, jest pod tym względem szczególnie wymowny.

Jak piszą Clark i Lee „przedsiębiorczość nie wystarczy aby zapewnić ekonomiczny rozwój. Mężczyźni i kobiety we wszystkich krajach posiadają ducha przedsiębiorczości, ale w zbyt wielu z nich leży on odłogiem. Aby te ziarna przedsiębiorczości zakiełkowały i wydały plon, muszą być zasilone mieszanką wolności i świadomej dyscypliny, które są możliwe tylko w wolnorynkowej gospodarce. Ta wolność i odpowiedzialność wzmacniają produktywność każdej ekonomicznej aktywności, lecz są absolutnie niezbędne dla urzeczywistnienia ekonomicznego rozwoju, który ta przedsiębiorczość może wytworzyć”.

Istnieją badania wykazujące, że na rozwój przedsiębiorczości istotny wpływ mają czynniki określające zakres ekonomicznych wolności, mierzony takimi parametrami jak stopień administracyjnych regulacji, rozmiar sektora państwowego (wyłączającego pewne obszary spod indywidualnej aktywności ekonomicznej), stabilność praw własności (wolności dysponowania nią), poziom regulacji polityki kredytowej (swoboda dostępu do kredytów), swoboda wymiany handlowej (zasięg potencjalnie dostępnych rynków). Ponieważ istnieją mierniki poziomu przedsiębiorczości (GEDI – Global Entrepreneurship Development Index; GEM – Global Entrepreneurship Monitor; COMPENDIA – mierzący poziom samozatrudnienia), a także liczne mierniki poziomu wolności ekonomicznych, zatem da się wykazać stopień korelacji między zakresem wolności ekonomicznych a poziomem przedsiębiorczości, który z kolei jest silnie związany z poziomem i tempem rozwoju ekonomicznego. Otóż te korelacje są empirycznie wykrywalne i wykazywalne.

[…]

Uwolnienie i efektywne spożytkowanie potencjału przedsiębiorczości, tkwiącego wśród członków danej wspólnoty, wymaga nie tylko wolności działania, czyli podejmowania decyzji co do aktywności ekonomicznej i jej form, lecz także swobodnego dostępu do informacji, zwłaszcza dotyczących kosztów, cen i potencjalnych zysków. To zaś jest możliwe jedynie w warunkach rynkowych, tylko one dają bowiem niezafałszowany obraz cen i wartości różnych dóbr. Zatem zależność między rynkiem a wolnością jest dwustronna. Do funkcjonowania rynku potrzebna jest wolność, ale możliwość właściwego korzystania z wolności zależy od swobody dostępu do informacji dostarczanych przez rynek.

Jak podkreślali przedstawiciele austriackiej szkoły ekonomii, system i struktura cen odzwierciedlają rozmaite właściwości i relacje uczestników procesów gospodarczych, a zatem dostarczają im szerokiego zakresu informacji, w tym umożliwiającego szacowanie oczekiwanego rezultatu przyszłych działań, a więc motywującego do ich podejmowania. Mises konstatował, że gdyby nawet socjalizm zwyciężył na całym świecie, to i tak trzeba byłoby zostawić jakąś enklawę wolnego rynku, aby wiedzieć, co ile naprawdę kosztuje. Tylko w warunkach wolności dostępu do informacji możliwe jest zoptymalizowanie decyzji – od kontraktowych do kooperacyjnych – a w rezultacie optymalizowanie wykorzystania zasobów będących do dyspozycji w danej zbiorowości. Dlatego przywołani tu autorzy włączają taką wolność do kategorii dóbr publicznych, przynosi ona bowiem pożytek całej wspólnocie.

Przy tym – co trzeba zaznaczyć – wyraźnie wskazują, że chodzi o wolność w sensie negatywnym, czyli wynikającą z braku barier i ograniczeń, a nie pozytywną, opartą na jakichś specjalnych formach urzeczywistniania, proklamowanych i wspieranych metodami urzędowo-administracyjnymi. Dlatego to wolny rynek jest jej gwarantem, a nie państwowe regulacje. Przytaczając rozmaite, czasami spekulacyjne próby wyjaśnienia przewagi cywilizacyjnego rozwoju, osiągniętej przez Europę, David Landes konstatuje: „w ostatecznym rozrachunku podkreśliłbym jednak rolę rynku. Przedsiębiorczość w Europie była swobodna. Innowacyjność sprawdzała się i opłacała”.

[…]

Brak wolności aktywnego podejmowania działalności gospodarczej oraz rynku dostarczającego informacji o różnych parametrach pozwalających optymalizować formy tej działalności, był z kolei źródłem niewydolności i upadku gospodarki centralnie planowanej. Ustalanie i kontrolowanie cen uchodziło za prerogatywę władców zarówno w średniowiecznym systemie feudalnym, jak i w nowożytnym systemie komunistycznym. W obu przypadkach skutki były opłakane.

Informacyjno-bodźcowa funkcja ceny jest jednym z najważniejszych pełnionych przez nią zadań. Pozarynkowe wpływanie na wysokość cen jest więc zakłócaniem informacji i osłabianiem bodźców do efektywnej aktywności ekonomicznej. Dezinformacja w ten sposób wywoływana prowadzi także do błędnych i w rezultacie szkodliwych decyzji, zwłaszcza dotyczących inwestycji i alokacji zasobów.

Należy przy tej okazji odnotować, że także skomplikowany i oparty na arbitralnych interpretacjach system podatkowy może być źródłem poważnych zakłóceń przepływu i treści informacji rynkowych, zaburzając ich wpływ na decyzje i działania podejmowane przez podmioty działające na rynku. Stąd dość powszechne postulaty neutralności podatków w stosunku do procesów rynkowych.

Ale efektywne wykorzystanie zasobów kapitału ludzkiego wymaga nie tylko swobody działania kognitywnych czy kreatywnych elit, lecz także wszystkich osób utalentowanych. Wyniki badań i analiz porównawczych przeprowadzonych w kilkunastu krajach pokazują, że alokacja talentów znacząco wpływa na wyniki ekonomiczne. Opublikowane niedawno rezultaty badań i analiz dotyczących sytuacji w USA, a obejmujących okres półwiecza, wykazały że zlikwidowanie istniejących tam niegdyś barier rasowych i genderowych w dostępie do różnych obszarów aktywności ekonomicznej, a tym samym swobodna alokacja talentów, przyczyniły się w 40% do wzrostu PKB w tym okresie.

Wszystkie takie dane są szczególnie istotne i wymowne, jeśli – jak np. w austriackiej szkole ekonomii – kategorie przedsiębiorcy rozumie się szeroko, obejmując nią wszystkich aktywnych uczestników rynku. Albo uznaje się wszystkie talenty za potencjalnie zdolne powiększać ekonomiczny dobrobyt wspólnoty. Optymalna alokacja talentów oznacza optymalne wykorzystanie kapitału ludzkiego.

Zatem, jak stwierdza Jerzy Hausner, „zasadniczą kwestią jest przemiana społeczna polegająca na tym, że liczni członkowie danej społeczności (społeczeństwa w przypadku skali kraju) nie są już tylko konsumentami, beneficjentami rozwoju, lecz stają się jego animatorami i aktywnie w nim uczestniczą. Co służy szeroko rozumianej kreatywności, w tym przedsiębiorczości, dzięki czemu dana społeczność (społeczeństwo) jest innowacyjna”.

Baumol, Litan i Schramm wymieniają cztery instytucjonalne gwarancje prowadzenia aktywnej działalności ekonomicznej jako warunki rozwoju gospodarczego:

  • łatwość podejmowania działalności ekonomicznej i porzucania tych jej form, które się nie sprawdziły;
  • instytucjonalne gwarancje nagrody dla tych, którzy podejmują aktywność społecznie użyteczną i brak oczekiwań, by ryzykowali swój czas i pieniądze na przedsięwzięcia, które tego nie zapewniają;
  • instytucjonalna eliminacja patologicznych (kryminalnych) form aktywności ekonomicznej;
  • instytucjonalne gwarancje dla swobodnej aktywności, przez niedopuszczanie do wykorzystywania osiągniętej pozycji (np. monopolistycznej), a więc utrzymywanie swobodnej konkurencji rynkowej.

Spełnienie tych warunków jest konieczne do urzeczywistnienia modelu gospodarczego, który owi autorzy nazywają „dobrym kapitalizmem” – optymalnego z punktu widzenia efektów ekonomicznych.

Landes formułuje podobne warunki charakteryzujące „idealne społeczeństwo wzrostu i rozwoju”. Społeczeństwo takie:

  • zapewnia szanse dla indywidualnej i zbiorowej przedsiębiorczości;
  • pozwala cieszyć się obywatelom i korzystać z owoców ich przedsiębiorczości;
  • gwarantuje prawo do wolności osobistej, broniąc go zarówno przed zakusami tyranii, jak i przed przestępczością i korupcją;
  • zapewnia uczciwy rząd, tak by uczestnicy gry ekonomicznej nie szukali korzyści i przywilejów poza rynkiem.

Jak zaznacza dalej, „nie byłoby to społeczeństwo równych udziałów, bo talenty nie są równo rozmieszczone, ale zmierzałoby do sprawiedliwszej dystrybucji dochodów niż tam, gdzie występują przywileje i protekcja”. Ale zaznacza też, że w takim systemie „podatki są niskie, rząd nie rości sobie zbytnich praw do społecznej nadwyżki”.

Można te warunki potraktować jako konieczne, lecz niewystarczające. Ale ich negowanie to „instytucjonalizacja hamulców” wzrostu.

Nieco podobne warunki instytucjonalne formułuje Leszek Balcerowicz jako konieczne do funkcjonowania „dobrego systemu”, zapewniającego „wysoką jakość życia”, obejmującą nie tylko bogactwo materialne, ale także uwolnienie od lęku, szeroki zakres możliwości samorealizacji i równość szans. Wymogi te to wolności obywatelskie, rządy prawa i wolność ekonomiczna. Ich przeciwieństwo (owe „instytucjonalne hamulce wzrostu”, o jakich pisał Landes) to nierówna ochrona prawa własności, deformująca rynkową konkurencję, nierówne możliwości startu (nierówność szans), polityczne przywileje dla pewnych kategorii uczestników rynku, niedemokratyczny system podejmowania decyzji politycznych.

Wolność prowadzenia aktywnej działalności ekonomicznej oznacza prawo dokonywania (innowacyjnych) zmian. „Wzrost jest oczywiście formą zmiany i nie jest możliwy tam, gdzie zmiana jest niedopuszczalna. Pomyślne wprowadzenie zmiany wymaga jednak bardzo dużej wolności eksperymentowania. Przyznawanie tego rodzaju wolności odbywa się pewnym kosztem i osoby kierujące społeczeństwem tracą poczucie kontroli, przyznając jak gdyby innym prawo do kształtowania przyszłości społeczeństwa. Większość dawnych i współczesnych społeczeństw nie dopuściła jednak do powstania takiej sytuacji. Tym samym nigdy nie udało im się wyjść z ubóstwa” – stwierdzają Rosenberg i Birdzell.

Taka jest cena braku wolności narzucanego lub podtrzymywanego z lęku przed utratą kontroli nad procesami ekonomicznymi i społecznymi.

János Kornai zanalizował niemal setkę najważniejszych dla poprawy standardu życia w XX wieku wynalazków i innowacji, dokonanych od czasu powstania Związku Sowieckiego (aby uwzględnić ewentualny wkład gospodarki socjalistycznej) oraz ich technologiczne zastosowania. Wszystkie powstały w państwach i warunkach kapitalistycznych. Co więcej, okres ich adaptowania przez naśladowców był o wiele krótszy w gospodarkach kapitalistycznych. „System kapitalistyczny stworzył więc wszystkie przełomowe innowacje i był o wiele szybszy w pozostałych aspektach procesu technologicznego – doświadczenie historyczne dostarcza na to niepodważalnych dowodów” – podsumowuje.

Powyższe uwagi pochodzą z książki Janusz A. Majcherka „Źródła bogactwa i biedy ludzi i ich wspólnot na nowo zanalizowane”, opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo PWN.

 

Autor zdjęcia: Kvalifik

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Nowa umowa o liberalizm :)

O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

 

Dobić liberalizm

Kryzys to zjawisko, nad którym wszyscy deklaratywnie ubolewają. Trudno, aby było inaczej. W końcu pod pojęciem kryzysu kryje się czas, w którym położenie dużych grup ludzi się pogarsza, rosną obawy o przyszłość, ludzie tracą wiarę w siebie i optymizm, nastroje pikują, smutek i przygnębienie się upowszechniają. Od kilkunastu lat świat zachodni – w tym Europa – przeżywa nieustannie jakiś kryzys. Podobnie jak w przypadku pandemii koronawirusa (która sama w sobie stanowi oczywiście jedno z ogniw tego ciągnącego się bez końca łańcucha kryzysowego), wiara w to, że w końcu z kryzysów wyjdziemy i życie wróci do „normy”, dawno chyba przeminęła. O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

Teoretycznie wszyscy ubolewają, że dobre czasy za nami, może nawet bezpowrotnie. Jednak na stronie, gdy szersza publika nie słucha, różnie ze szczerością tego ubolewania bywa. Kryzys to bowiem ogień, na którym świetnie można upiec niejedną polityczną pieczeń. Wie to doskonale amerykańska prawica, która na kryzysie po 11 września 2001 upiekła „wojnę z terrorem”, świetne biznesy dla wielu swoich sponsorów oraz ustawy ograniczające prawa obywatelskie Amerykanów. Wie to nawet lepiej europejska skrajna prawica, która na kryzysie uchodźczym zbudowała swoją potęgę, zrealizowała brexit, a dzisiaj jest w niektórych krajach tzw. starej Unii o krok od przejęcia władzy (pomimo wszystkich zaklęć o rzekomo „ustabilizowanej i okrzepłej” tam demokracji). Na kryzysie rynków finansowych

2008 r. oraz późniejszym europejskim kryzysie zadłużenia w strefie euro pieczeń coraz skuteczniej piecze zaś młoda lewica, która ogłasza pokoleniową rewolucję potrzeb i wizji świata, w której królem w hierarchii wartości stanie się równość materialna ludzi.

Wspólnym mianownikiem wszystkich tych ideologicznych przemian niesionych przez poszczególne kryzysy jest oczywiście teza o upadku liberalizmu. W końcu świat sprzed tych kryzysów (to rzeczywiście raczej poza dyskusją) został oparty o aksjologiczny paradygmat liberalizmu. Nie był może światem całkowicie i pod każdym względem zaprojektowanym w zgodzie z liberalną doktryną, ale w swoich zasadniczych zrębach – co trafnie oddał Fukuyama, równocześnie popełniając tragiczny błąd w zakresie prognozowania dalszych tego świata losów – był światem liberalnym. Skoro więc popadł on w pętlę kryzysów, to musi oznaczać, że zawiódł liberalizm. Polityczna pieczeń, którą na tej tezie usiłują teraz piec konserwatyści, klerykałowie, populiści, nacjonaliści i socjaliści, zasadza się więc na marzeniu o dobiciu liberalizmu i przejęciu odeń ideologicznej hegemonii.

Odsłony liberalizmu

Ale liberałowie nie mogą w obliczu tych kryzysów oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Ich naturalną reakcją jest głowienie się nad tym, co dalej. Racjonalna analiza sytuacji i pragmatyczne podejście to sprawdzona droga reformowania i modyfikowania liberalizmu, stosowana wielokrotnie w jego, obejmującej już kilkaset lat, historii intelektualnej. Obecny nie jest bowiem pierwszym kryzysem, w jakim liberalizm się znalazł (aczkolwiek jest to pierwszy kryzys, który nastąpił w realiach istnienia ustanowionego już liberalnego paradygmatu i dominacji nad alternatywnymi nurtami myślenia o polityce, państwie i relacjach między jednostką ludzką a społeczeństwem). Tak więc, gdy formułowane przez różnych autorów koncepcje „nowego liberalizmu” dla pokolenia Y czy Z, zrywającego z boomerami i dziadersami, wyrastają jak grzyby po deszczu, ma to swoją tradycję. Różne epoki stawiały przed liberałami różne wyzwania, dlatego i liberalizm miał kilka odsłon.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą, a jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z „boskiego nadania”, koronowanych głów odpowiedzialnych wyłącznie przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa.

Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak teraz już z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został w pełni urzeczywistniony przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw.

Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, ale także radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym te wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (których owocem był protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo.

Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy (komunistów), na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), na generowane tak zagrożenie totalitaryzmem. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych udostępnianych szeroko przez administrację państwa.

W końcu, piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej ze stratą dla interesów konsumenta oraz nowo powstających przedsiębiorstw niosących nowe idee, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od roku 2008 zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Tak oto pojawia się więc przestrzeń dla projektów modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI wieku, w tym zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia. Ale ujawniają się też pułapki, polegające na skłonności do sięgania po proste zapożyczenia z arsenału ideowego przeciwników liberalizmu.

Wrogowie liberalizmu

Jak w większości przypadków w przeszłości, pożądaną byłaby refleksja nad taką modyfikacją i „uaktualnieniem” liberalnego przesłania, które jednak pozostałoby na gruncie jego fundamentalnych założeń ideowych (ochrona wolności jednostki i jej zdolność do ponoszenia indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny). To liberalne przesłanie skupiałoby się przede wszystkim na obiektywnych przeobrażeniach świata – związanych ze skutkami globalizacji, postępem technologicznym, zawinionymi przez działalność człowieka zmianami klimatu, migracjami posiadającymi przemiany demograficzne w tle, robotyzacją i jej wpływem na przyszłość rynku pracy, humanistycznym postępem w postaci np. uwrażliwienia na los zwierząt – a jednak mimo wszystko mniej na schlebianiu modom intelektualnym czy wywracaniu filarów doktryny do góry nogami w pościgu za przychylnością młodego pokolenia, którego ambicją numer jeden jest więcej czasu wolnego. W tym kontekście metoda „reformowania” liberalizmu polegająca na wyrzucaniu na śmietnik istotnych jego elementów i inkorporowania w ich miejsce postulatów pochodzących z innych, obecnie dzisiaj bardziej modnych, nurtów myśli politycznej, nie wydaje się najszczęśliwszą.

Zważyć należy przecież, które nurty są obecnie w natarciu, gdy liberalizm jest w defensywie. Są to niewątpliwie populizm, socjalizm oraz konserwatyzm (przy czym ten ostatni nie w swojej klasycznej formule – społeczeństwa zachodnie bez zmian nadal stają się stopniowo coraz mniej konserwatywne, a w sensie punktowym, związanym z potrzebą przynależności do wspólnoty narodowej, rozwoju tak skonstruowanej tożsamości, także kosztem wzmacniania jej ksenofobicznymi odruchami wobec „obcych”). Jest wysoce wątpliwe, czy liberalizm „zreformowany” do postaci hybrydy z którymkolwiek z tych sposobów politycznego myślenia byłby udanym nowym etapem w rozwoju jego myśli i – przede wszystkim – w zmaganiach o wolność człowieka.

Czy aby na pewno chcemy, aby liberalizm był bardziej populistyczny, wynajdywał i wskazywał wrogów (antyszczepionkowców? Rosję? ludzi źle korzystających z 500+? – na pewno i liberalizm byłby w stanie wyselekcjonować sobie kandydatów na wrogów publicznych i straszyć nimi resztę obywateli, łaknąc ich poklasku), aby był mniej technokratyczny, merytokratyczny, proceduralny i nudny „jak flaki z olejem”, a za to odnalazł swoją „polityczność” i odrobił „lekcję z Carla Schmitta”? Czy aby na pewno chcemy spajać liberalizm z nacjonalizmem i ryzykować wzięcie na zakładnika przez logikę zamykania się przed światem, zwłaszcza w obliczu pamięci o kilku ponurych wątkach z historii liberalizmu, gdy taki właśnie flirt prowadził dobrych liberałów na manowce? Czy aby na pewno – to pewnie najtrudniejsze pytanie, bo opory tutaj wydają się najmniejsze – chcemy uzupełniać liberalizm wątkami socjalistycznymi, wyrzec się całości dorobku liberalnej refleksji o gospodarce i stać się czymś na kształt umiarkowanej socjaldemokracji w czasach, gdy i ona (toczona podobnym kryzysem) oddaje pola lewicy radykalnej?

Tymczasem trzeba na serio wziąć pod uwagę hipotezę, że przyczyna kryzysu liberalizmu nie jest inherentna, nie wynika z jego wewnętrznej natury, aksjologii, z filozofii czy wizji człowieka, które liberalizm promuje. Może jest jednak tak, że przyczyna kryzysu liberalizmu leży w załamaniu się zaufania części ludzi w perspektywy ich przyszłości? Zaś praprzyczyną tego załamania jest strach.

Populizm wlewa strach w serca ludzi. To on jest kluczowy z tej triady wygrywających dzisiaj z liberalizmem wrogów. To on uwypukla złe wiadomości, fatalne prognozy, wskazuje śmiertelne niebezpieczeństwa, każe nam drżeć o fizyczny dobrostan i materialną przyszłość naszych rodzin. Gdy już jesteśmy przerażeni do szpiku kości, wówczas cała trójka zgłasza się nam ze swoimi receptami. Populizm stawia na proste rozwiązania bardzo skomplikowanych problemów. Treść jego recept w zasadzie nie ma znaczenia, istotna jest ich prostota w formie. Sprowadzają się one do oddania władzy tym, którzy najgłośniej krzyczą, najśmielej błaznują, najmocniej nienawidzą „establiszmentu” i instytucji, najgorliwiej chcą wszystko istniejące rozszarpać na strzępy. Nacjonalizm oczywiście proponuje etniczną homogeniczność, przegonienie lub zneutralizowanie „obcych”, dumę z historii i pochodzenia, życie w glorii dawno minionej chwały pokoleń przodków. Socjalizm oferuje wspólnotę solidarności, której ostoją nie jest jednak solidarność człowieka wobec człowieka, a instytucje państwa, które rozdzielą pieniądze bardziej równo, dadzą poczucie nie tylko siatki bezpieczeństwa socjalnego pod nami, ale i może pozwolą zostać w domu zamiast iść do pracy.

Przemiana potrzeb

W ten sposób odpowiada się na trzy autentyczne potrzeby ludzkie, które obecnie odpowiednio przedstawione w narracji politycznej jako niezaspokojone, nabrzmiałe i uwypuklone, stanowią bariery dla działań na rzecz podtrzymania dawnego liberalnego paradygmatu Zachodu. Pierwszą jest oczywiście potrzeba bezpieczeństwa, którą operuje najchętniej konserwatyzm (z zastrzeżeniem operowania potrzebą bezpieczeństwa socjalnego także przez lewicę). Drugim jest pragnienie równości, którym operują socjaliści. Elementem trzecim jest zapotrzebowanie człowieka na odczuwanie sprawczości, które staje się przeszkodą dla liberalizmu, gdy – w nakreślony powyżej sposób – operować nią poczynają siły populistyczne.

Podłożem współczesnej formuły internalizowania tych potrzeb stał się właśnie strach. Strach wzmaga potrzebę bezpieczeństwa, odziera nas z wiary w samych siebie i każe szukać złudnego poczucia spokoju we wsparciu instytucji. W tym samym czasie nie dostrzegamy, że ceną tego złudzenia są zagrożenia związane z wdzieraniem się instytucji władzy do naszej prywatnej sfery życia i z narzucaniem nam oficjalnej, urzędowej aksjologii. Strach skłania nas by żądać równości materialnej, bo – świadomi własnej słabości – liczymy na lepsze samopoczucie, gdy słabsi będą wszyscy wokół. Nie dostrzegamy zaś, że warunkiem powstania większej równości materialnej jest nierówne traktowanie przez władzę, a za takim kategoryzowaniem ludzi kryje się prawdziwa pogarda. Gdy nierówne traktowanie urośnie zaś do rangi zasady, to w połączeniu z jeżdżącą na pstrym koniu łaską rządzących, łatwo możemy sami znaleźć się w pozycji upośledzonej, miast uprzywilejowanej. W końcu strach stanowi impuls do uciekania się pod skrzydła silnej władzy i uzyskiwania poczucia sprawczości, gdy taką władzę w głosowaniu wybieramy. Chcemy czuć sprawczość, choć ona wtedy dawno już została delegowana w ręce tego czy innego przywódcy. A potem tzw. silna władza wkracza oczywiście w kolejne przedziały życia i odziera nas z realnej sprawczości, tej z naszego poletka, tej potrzebnej nam, gdy chcemy wychowywać dzieci, rozwijać karierę zawodową, prowadzić firmę, czy wydawać własne pieniądze.

Reformując się więc, liberalizm powinien skupić się na tym, aby jak największa część ludzi gdzie indziej zaczęła dostrzegać źródła zagrożenia, w inwigilacji przez własny rząd, w stanowieniu absurdalnego i niesprawiedliwego prawa, w utracie sojuszników międzynarodowych, we wdzieraniu się oficjalnej ideologii i jedynej prawomyślnej religii w prywatne życie i do szkół naszych dzieci. Aby jak najwięcej z nas wróciło do pojmowania pożądanej równości jako równości szans, czyli dobrych usług publicznych, wyśmienitej szkoły, skutecznej ochrony zdrowia, racjonalnego transportu publicznego, zamiast zrównywania redystrybucyjnego. Aby jak najwięcej z nas sprawczość rozumiało jako własną moc w zderzeniu z administracją rządową i samorządową, a nie jako moc rządu w zderzeniu z grupą współobywateli, których nie lubimy.

Tak jak strach jest wspólnym mianownikiem opacznie pojętych bezpieczeństwa, równości i sprawczości, tak kluczem do przezwyciężenia kryzysu liberalizmu i nadania tym trzem potrzebom bardziej liberalnego charakteru jest odwaga. I to ona jest najpierwszym zadaniem w procesie reformy liberalizmu na XXI wiek. Liberałowie wydają się potrzebować odwagi i obywatele wydają się jej potrzebować. Sami liberałowie potrzebują jej, aby z większą determinacją bronić własnych wartości przed nacjonalistami, socjalistami i populistami. Ale także potrzebują odzyskać zdolność wlewania w serca ludzi otuchy, odwagi i optymizmu.

Jeśli więc mówimy o nowej umowie społecznej dotyczącej liberalizmu przyszłości, to mówimy o wielkim ruchu wyzwolenia ludzi z niemocy i stuporu. Pesymizm generuje zrezygnowanie, ono potęguje marazm, a marazm rodzi pesymizm – to zaklęty krąg. Odwaga to zastrzyk optymizmu, aby wstać i się ruszyć. Tylko tędy wiedzie droga ku wyjściu poza łańcuch kryzysów.

Walka o pieniądze. Wojna o niepodległość. Narracje polskiej populistycznej prawicy o NGEU :)

Sposób, w jaki polska populistyczna prawica traktuje NextGenerationEU (NGEU) jest symboliczny i pokazuje jej podejście do integracji europejskiej. Sprowadza Unię Europejską do instytucji finansowej, której jedynym zadaniem jest zapewnienie funduszy na realizację obietnic wyborczych. Reszta jest bez znaczenia. Narracja polskiej partii rządzącej na temat NGEU jest niestabilna i niekonsekwentna, kreowana jedynie na potrzeby polityki krajowej, ocierając się nawet o groźbę Polexitu, kiedy zaszła taka potrzeba. Prawicowa propaganda przyrównuje Unię Europejską do wroga, który tylko czeka by zniszczyć polską suwerenność i pogrzebać wszystkie wspaniałe osiągnięcia dumnego narodu polskiego. Niestety unijni przywódcy nie stanęli na wysokości zadania – zabrakło im odwagi, aby skutecznie bronić fundamentalnych europejskich wartości. Konsekwencje wielomiesięcznych dyskusji o NGEU oraz kampanii (dez)informacji prowadzonej przez polskie władze będą długofalowe. I wcale nie pozytywne.

Wielki polski sukces

„To ogromny sukces, przede wszystkim ze względu na środki, jakie udało się uzyskać dla Polski”, skomentował Jarosław Kaczyński, przewodniczący prawicowej, populistycznej partii Prawo i Sprawiedliwość (PiS), po ogłoszeniu wyników szczytu UE w lipcu 2020. „To ogromny sukces Polski, uzyskaliśmy najwięcej jak było można”, dodał. Ponadto premier Morawiecki (PiS) podsumował porozumienie jako „bezprecedensowe” osiągnięcie Polski, podkreślając, że sam wynegocjował dodatkowe 600 mln euro „w tych ostatnich kilku godzinach”.

Rząd i prawicowe media świętowały to porozumienie. Morawiecki zorganizował w Brukseli konferencję prasową aby, wraz z węgierskim premierem Viktorem Orbánem, pochwalić się zwycięstwem. “Walczyliśmy i wygraliśmy”, powiedział Orbán. „Węgry i Polska nie tylko zapewniły sobie znaczne fundusze, obroniliśmy też dumę naszych krajów”, dodał[1].

Rzeczywiście polska koalicja rządząca była bardzo pozytywnie nastawiona do planu NextGenerationEU odkąd został ogłoszony przez Komisję Europejską. Już w maju Morawiecki i prezydent Andrzej Duda chwalili unijny plan odbudowy w oświadczeniu publicznym, podkreślając, że ten „wielomiliardowy zastrzyk inwestycyjny” zawdzięczamy „twardej polityce negocjacyjnej” Polski. Morawiecki podkreślił swoje osobiste zaangażowanie, przypisując sobie zasługi w tworzeniu tego „nowego Planu Marshalla dla Europy”, dodając że NGEU to „dowód, że głos Polski w Europie jest uwzględniany, słyszany i doceniany”. Duda, który walczył wtedy o reelekcję, również chcąc choć w części przypisać sobie ten sukces, wspomniał swój – nie mający większego znaczenia – kwietniowy list do europejskich przywódców, w którym apelował o stworzenie nowego funduszu inwestycyjnego[2].

Sumy prezentowane przez Morawieckiego i chętnie powtarzane przez rządowe media były rzeczywiście imponujące i łatwo można było wykorzystać je w propagandowej maszynie PiS-u. Zgodnie z porozumieniem, część budżetu przeznaczona dla Polski to 124 miliardy euro, a wraz z pożyczkami – 160 miliardów euro.

Ale istotniejszy nawet niż miliardy euro, był oficjalny przekaz o ochronie polskiej suwerenności. Najważniejszą bitwą tego szczytu – z perspektywy PiS – była kwestia mechanizmu praworządności[3]. Pierwotnie porozumienie EU27 odnosiło się do nowego systemu, który miał „rozwiązać przypadki uogólnionych braków w dobrych rządach państwa członkowskiego w zakresie zapewnienia praworządności, gdy to niezbędne aby chronić należyte wykonanie budżetu Unii, w tym NGEU oraz interesy finansowe Unii.”. I ten system był postrzegany przez dużą część prawicowej większości w Polsce jako pewne zagrożenie dla istnienia narodu. Takie opinie wyrażał przede wszystkim minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i jego otoczenie[4]. Ziobro, główny polityczny przeciwnik Morawieckiego w obozie rządzącym, publicznie apelował do premiera, by ten zawetował jakiekolwiek zależności między praworządnością, a budżetem.

Ostateczne, lipcowe porozumienie „podkreśla wagę ochrony interesów finansowych Unii” oraz praworządności, proponując wprowadzenie systemu warunkowości „w celu ochrony budżetu i NextGenerationEU”. Interpretacja tej warunkowości stała się kością niezgody pomiędzy osią Warszawa-Budapeszt, a resztą Unii. Europejscy przywódcy przedstawili te mechanizmy jako ogromny krok naprzód. Charles Michel stwierdził, że zależność między budżetem a praworządnością jest jasna. Ursula von der Leyen podkreśliła, że „po raz pierwszy w historii UE, przestrzeganie zasad praworządności będzie decydującym kryterium przy podziale budżetu”. Z drugiej strony Morawiecki i Orbán ogłosili, że „w porozumieniu nie ma bezpośredniego połączenia pomiędzy praworządnością, a zasobami budżetowymi”.

Ta różnica w interpretacji jest wynikiem braku porozumienia w kwestii tego, jak wydawać decyzje dotyczące mechanizmu praworządności i który organ lub organy będą za to odpowiedzialne (jednomyślność w Radzie Europejskiej czy głosowanie większością kwalifikowaną w Radzie)[5]. Unijni przywódcy nie sprzeciwiali się głośno i wyraźnie polsko-węgierskiej interpretacji, nie chcieli zepsuć radosnej atmosfery wywołanej porozumieniem i przygotowywali się do kolejnych starć o podstawowe zasady na gruncie prawnym.

Taka strategia UE pozwoliła PiS-owi, w kolejnych miesiącach, na kontynuację skutecznej propagandy. NGEU było przedstawiane jako wyjątkowa szansa na unowocześnienie Polski. Rząd roztaczał wizje przyszłego rozwoju i wyjścia z kryzysu spowodowanego COVID-19 bez większych poświęceń. W swojej kampanii, Andrzej Duda prezentował własny wielomiliardowy plan inwestycyjny dla Polski. Zawierał on wielkie projekty takie jak Centralny Port Komunikacyjny czy kanał przez Mierzeję Wiślaną, ale także inicjatywę założenia żłobka w każdej gminie. Odpowiadając na pytanie o źródło funduszy na spełnienie obietnic Dudy, wicerzecznik PiS powiedział: NextGenerationEU[6].

Różne ministerstwa rozpoczęły prace nad zaplanowaniem i wprowadzeniem Krajowego Planu Odbudowy[7](opartego bezpośrednio na NGEU). Wicepremier Jadwiga Emilewicz powiedziała, że „ma [on] być kompleksowym programem reform i projektów strategicznych, które pomogą polskiej gospodarce przechodzić zwycięsko przez kryzysy. Oznacza to, że przyjęte w nim działania mają doprowadzić do wzmocnienia naszej społecznej i gospodarczej odporności na wyzwania i kryzysy, które mogą się pojawić w przyszłości”[8]. Związki między Krajowym Planem Odbudowy, a NextGenerationEU z premedytacją nie były pokazywane, aby nie przyćmić oficjalnych zasług PiS-u. To PiS miał zbierać wszelkie pochwały.

Polska suwerenność kontra eurokraci, komuniści i oligarchowie

Powyższa narracja była wszechobecna w rządowej komunikacji aż do listopada. I wtedy nagle, 10 listopada Parlament UE i niemiecka prezydencja osiągnęły kompromis w kwestii tekstu rozporządzenia ustanawiającego mechanizm warunkowości oparty o praworządność w budżecie UE. Pozwalałby on na zawieszenie funduszy w przypadku naruszeń praworządności, które „bezpośrednio wpływają na budżet lub stanowią tego poważne zagrożenie”. Rządy Polski i Węgier ogarnęła wściekłość. Rozporządzenie zostało zatwierdzone kwalifikowaną większością głosów przez Komitet Stałych Przedstawicieli, ale podczas tego samego spotkania Polska i Węgry zawetowały decyzję o zasobach własnych (ORD)[9].

Warszawa i Budapeszt[10] wystosowały wspólne oświadczenie, w którym wnioskują o „zasadnicze zmiany” mechanizmu[11]. Podkreśliły, że wynik negocjacji pomiędzy Prezydencją Rady a Parlamentem Europejskim nie są zgodne z porozumieniem wypracowanym przez przywódców państw i rząd w lipcu. Oświadczenie spotkało się, oczywiście, z poparciem prawicowych mediów w Polsce[12].

Morawiecki wielokrotnie powtarzał, że ten mechanizm jest niezgodny z traktatami, np. w wywiadzie dla FAZ: „Mechanizm stwarza niebezpieczeństwo prawnej niepewności. Mądre prawo musi być uniwersalne, a nie partykularne, a ten mechanizm to wyraz partykularyzmu. Może zostać wykorzystany w niewłaściwych celach z fatalnymi skutkami dla UE. Gdy ta brama raz zostanie otwarta, to nikt już nie zdoła jej zamknąć”[13]. PiS krytykował mechanizm za jego niejasne definicje i niejednoznaczne zasady , brak precyzyjnych kryteriów dla sankcji i  istotnych gwarancji proceduralnych.

Z czasem język polskiego premiera stał się jeszcze ostrzejszy. Morawiecki powiedział, że termin „praworządność” to „propaganda”  przypominająca mu komunizm. Skierował swoją krytykę w stronę, tak nazywanej przez niego, europejskiej oligarchii. „Unia gdzie jest europejska oligarchia, karząca słabszych, to nie jest Unia, do której wchodziliśmy i to nie jest Unia, która ma przed sobą przyszłość”, powiedział. „To jest gra o suwerenność”, dodał przestrzegając, że tworzenie takich warunków jak praworządność może doprowadzić do upadku UE[14].

Kwestia suwerenności stała się podstawą krajowej narracji prawicowych populistów. PiS chciał prezentować się jako jedyny obrońca niepodległości Polski przed próbami poniżenia dumnego narodu przez eurokratów, a w szczególności Berlin i Paryż. Ale to nie wszystko. Rzeczniczka PiS Anita Czerwińska powiedziała: „Ta próba zabrania Polsce suwerenności – jest tylko być może początkiem i pierwotnym przykładem, że kolejne państwa zaczynają się obawiać i zadawać pytanie: dzisiaj Polska, a jutro które państwo może być następnym?”[15]. PiS sam siebie ogłosił obrońcą suwerenności wszystkich narodów Europy.

Morawiecki miał poparcie zarówno prezydenta, jak i parlamentu. Andrzej Duda wsparł rząd. „Zupełnie nieracjonalne jest założenie, że zgodzimy się na rozporządzenia, które pozwoli arbitralnie zdecydować czy środki unijne będą wypłacone, czy nie”, powiedział sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP, Paweł Mucha. „Taki mechanizm nie leży w interesie nie tylko Polski, ale też wszystkich innych krajów Unii Europejskiej”, powtarzał opinię Morawieckiego. Sejm odrzucił trzy projekty uchwał zgłoszone przez partie opozycyjne, wzywające premiera do porozumienia w kwestii NGEU[16], a zamiast tego, przyjął uchwałę stworzoną przez posłów PiS, która przewidywała  przyjęcie porozumienia tylko wówczas jeśli będzie w zgodzie z wynikami lipcowych negocjacji Rady Europejskiej[17]. Ponadto, Ministerstwo Spraw Zagranicznych odrzuciło propozycję Ursuli von der Leyen, według której Polska powinna skierować kwestionowany zapis o praworządności do Trybunału Sprawiedliwości UE. Według ministra Zbigniewa Rau postanowienia zawarte w regulacji są „niejasne, nieprecyzyjne i pozwalają urzędnikom Komisji na pełną uznaniowość”[18]. Jako przykład podał „zagrożenie dla niezależności wymiaru sprawiedliwości”, co według niego doprowadziłoby do sytuacji, w której Komisja podejmuje arbitralne decyzje, które mogą być „ideologizowane”.

„Ideologizacja” to jedna z ważniejszych idei w PiS-owskiej propagandzie. W przypadku negocjacji NGEU, po raz kolejny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro przejął inicjatywę w rozgrywaniu tej konkretnej karty. Wielokrotnie przestrzegał przed „rozporządzeniem warunkującym korzystanie z należnego Polsce budżetu Unii Europejskiej od arbitralnej, politycznej i ideologicznej oceny Komisji Europejskiej”. To właśnie partia Ziobry wraz z konserwatywnymi organizacjami i Kościołem głosiła, że mechanizm praworządności to pierwszy krok w stronę zmuszenia Polski do zaakceptowania takich kwestii, jak małżeństwa osób homoseksualnych i adopcje par jednopłciowych. Ziobro wielokrotnie domagał się weta w sprawie kompromisu i ogłosił, że każda inna decyzja będzie politycznym złożeniem broni.

Ale ta typowa PiS-owska retoryka opierała się na ultrakonserwatywnych wartościach i według niej ochrona narodowego interesu nie była wystarczająca. Rządowa narracja musiała zostać przyjęta ze wszystkim, co zostało dotychczas powiedziane o zbawiennym efekcie NGEU na polską gospodarkę[19]. Gdy okazało się, że Komisja Europejska rozpatruje możliwości obejścia weta, rozważając możliwość ustanowienia NGEU bez Węgier i Polski, polski rząd zaczął podważać finansową przydatność funduszu. „Polska gospodarka daje sobie radę bardzo dobrze, nawet w czasach COVID-19 i poradzimy sobie w przyszłym roku bez tej części środków, która będzie ograniczona ze względu na prowizorium”, stwierdził wicepremier Jarosław Gowin. Przedstawiciele rządu umniejszali znaczenie unijnego funduszu odbudowy, fałszywie twierdząc, że są to głównie pożyczki, których Polska nie potrzebuje, gdyż może otrzymać je taniej na rynkach finansowych[20]. Morawiecki zadeklarował, że Polska pracuje nad „planem B”. Dodał, że jego administracja jest w trakcie projektowania alternatywnego programu inwestycyjnego, który wesprze już rozpoczęte projekty antykryzysowe, „by one nie zostały zatrzymane – wsparcie dla tych projektów, które będą prowadzone z udziałem środków UE[21]”. Podkreślił również kluczową rolę Rządowych Funduszy Inwestycji Lokalnych[22].

Wspaniałe zwycięstwo

Okres, w którym odrzucano NextGenerationEU zakończył się nagle, 10 grudnia, kiedy unijni przywódcy doszli do porozumienia. Morawiecki ponownie zachwalał budżet i przedstawiał wynik negocjacji jako „podwójne zwycięstwo”. „Budżet UE może wejść w życie i Polska otrzyma z niego 770 mld zł. Pieniądze są bezpieczne, bo mechanizm warunkowości został ograniczony bardzo precyzyjnymi kryteriami”, podkreślił. „Mamy budżet razem z Funduszem Odbudowy, czyli duże środki inwestycyjne, duże środki na wsparcie rozwoju polskiej gospodarki, na jej innowacyjność, na wiele celów, które muszą być realizowane, zwłaszcza przy szybkim wychodzeniu z pandemii. Na tym nam zależy”, dodał. Po raz kolejny prawicowy rząd przedstawił NextGenerationEU jako główny element rządowej strategii odnowy po COVID-19 oraz osobisty sukces Morawieckiego i jego obozu politycznego.

PiS prezentował to jako sukces w ochronie suwerenności, a Polskę jako przykład poszanowania traktatów i praworządności na poziomie ponadnarodowym. „Nie ma takich pieniędzy, za które można by się pozbyć suwerenności”, powiedział Kaczyński broniąc porozumienia[23]. „Byliśmy i jesteśmy zdeterminowani w kwestii obrony naszej suwerenności”, dodał. „Nie będzie naszej zgody na narzucanie Polsce rozwiązań sprzecznych z naszą kulturą i tradycją, do podporządkowania naszego kraju głównym unijnym graczom. Nic się nie zmieniło i nie zmieni w tej sprawie. Dlatego twardo negocjowaliśmy i domagaliśmy się bardzo precyzyjnych zapisów chroniących naszą wolność” – w mediach kontrolowanych przez PiS przekazano te słowa Kaczyńskiego na komunikat, że zapis o praworządności będzie ograniczony do zapewnienia, że unijne fundusze są wykorzystywane zgodnie z precyzyjnymi kryteriami, a nie tyczy się kwestii społecznych, takich jak aborcja, LGBT+, czy polityka imigracyjna.

Konsekwencje populistycznych narracji

Historia NextGenerationEU doskonale pokazuje jak funkcjonują prawicowi populiści. Polska jest idealnym przykładem ich strategii politycznych i komunikacyjnych, zwłaszcza w kwestii integracji europejskiej. Po pierwsze, sposób w jaki PiS wykorzystało NGEU aby osiągnąć swoje krótkofalowe cele, pokazuje jak bardzo brakuje populistycznym narracjom logiki i spójności. Populiści zmieniają swoje zdanie i argumenty zarówno radykalnie, jak i natychmiastowo. Coś, co zostało zaprezentowane jako wielki sukces, w przeciągu nocy może zamienić się w przeszkodę, a kilka dni później być znów chwalone. Związki przyczynowe między wydarzeniami są ignorowane, a konsekwencja uznawana za słabość. Logikę chowa się pod narracjami pełnymi emocji. Poważne słowa jak „niepodległość”, „naród”, „ochrona interesów” zastępują bardziej wymagającą terminologię społeczno-ekonomiczną i są przeciwstawiane takim procesom jak „negocjacje” czy „kompromis”, uznawanym za oznaki słabości. Żonglerka znaczeniami zakrywa wszystkie porażki.

Polscy populiści są wyjątkowo skuteczni w takich strategiach, ponieważ mają świadomość, że kontrolują środki komunikacji między ich partią, a elektoratem. Zmiana TVP w organ partii rządzącej i ustanowienie medialnej sieci w pełni zależnej od rządu wytworzyło ogromne prawicowe echo. PiS-owscy lojaliści gorliwie powtarzają argumenty, które słyszą bez ustanku z tych źródeł. Ponieważ nie ma tu miejsca na pytania czy odrębne opinie, ogólne postrzeganie NextGenerationEU zmienia się tak szybko, jak narracja PiS-u.

Omawiana narracja wykorzystuje język unijnych instytucji do własnych celów. Jest to znacząca zmiana, która pozwoliła populistom wzbogacić swoje retoryczne potyczki i przenieść część z nich na poziom dotychczas zajmowany przez główny nurt europejski. Podczas debat nad NextGenerationEU, Morawiecki kreował się na obrońcę traktatów. „Mógłbym (…) zapytać w imię jakich wartości Komisja oraz Parlament Europejski w swym zachowaniu mogą doprowadzić do sytuacji obejścia zasad określonych w Traktatach? To trochę tak, jakby niemieckie ustawy były stawiane nad niemiecką konstytucją”, Morawiecki powiedział FAZ[24]. Sprytnie obrócił argumenty opozycji ze szczytu do góry nogami i pokazał się jako prawdziwy obrońca praworządności w Europie, z podejrzanego zmieniając się w oskarżyciela. Do swojej obrony zaprzągł analizy prawne stworzone przez unijne instytucje, ilustrując sposób w jaki populiści wybiórczo odnoszą się do ram prawnych wybranej przez nich instytucji i poddają je manipulacji dla swoich celów.

Należy podkreślić, że dwie zupełnie różne narracje są wykorzystywane przez PiS w kraju i w relacjach z unijnymi partnerami. W Polsce PiS prezentuje się jako partia eurosceptyczna, jedyna siła polityczna broniąca suwerenności Polski wobec Brukseli i jej potężnych stolic. Według Jarosława Kaczyńskiego żadna partia nie powinna być bardziej na prawo niż PiS, i to właśnie PiS ma dbać o głosujących, którzy uważają, że europejska integracja poszła za daleko i UE powinna się ograniczać do swoich celów gospodarczych. Ponieważ PiS ma teraz skrajnie prawicowego rywala, rząd jest jeszcze bardziej gorliwy w swojej krytyce Unii Europejskiej, jej przywódców i instrumentów, a groźby weta sypią się przed każdym szczytem. Z drugiej strony, premier Morawiecki nie ma w Europie przyjaciół ani sojuszników, więc jest w stanie wprowadzić w Brukseli jedynie lekkie zamieszanie. W kwestii decyzji fundamentalnych dla UE (dotyczących przyszłości całej Unii, nie samej Polski) zawsze ostatecznie przystaje na kompromis. Zyskuje czas na przeprowadzenie spektaklu przygotowanego dla krajowej publiczności, ale w końcu się poddaje. Tak zakończyła się groźba weta wobec NextGenerationEU, jak i celów klimatycznych. One również zostały po cichu przyjęte przez polski rząd. Ostatecznie chodzi o pieniądze – pieniądze, których populiści pokroju Morawieckiego czy Orbána potrzebują do sfinansowania swoich obietnic.

Unijni przywódcy rozumieją wykorzystywaną przez Warszawę i Budapeszt strategię „narzekania i opóźniania”. Przyzwyczaili się pozwalać populistom rozgrywać tę grę na potrzeby ich krajowych zamiarów. Niestety, takie zachowanie ma co najmniej dwa negatywne skutki.

Po pierwsze, nadeszła nowa fala polskiego eurosceptycyzmu. Jest to specyficzna fala, gdyż nie obejmuje obywateli o skrajnie lewicowych lub prawicowych poglądach, ale tych, którzy jeszcze nie tak dawno temu byli euroentuzjastami. Polacy, którzy najbardziej wierzyli w proces integracji i instytucje, nie postrzegają już UE jako aktywnego obrońcy ich fundamentalnych wartości. Zupełnie odwrotnie – uważają, że UE ogranicza demokrację i praworządność w Polsce dla korzyści gospodarczych. Innymi słowy, wielu Polaków chciało aby Unia ochroniła Polskę przed autorytarnymi reformami PiS-u i spotkali się oni z wielkim zawodem[25].

Po drugie, dyskusje o NGEU jedynie pogłębiły trwający proces, przez który patrzymy na Unię jak na dojną krowę. Przez wiele lat – a nawet dekad – UE była pokazywana przez polskie rządy głównie jako źródło pieniędzy na potrzebne inwestycje. Wszystkie pozostałe aspekty europejskiej integracji, zwłaszcza te dotyczące pokoju, bezpieczeństwa, demokracji, praworządności i ochrony liberalnych wartości były pomijane. Było to szczególnie widoczne w 2020, kiedy PiS zaczął dowodzić, że „w rzeczywistości nie odnosimy tak dużych korzyści z Unii, a kraje Europy Zachodniej pośrednio nas wykorzystują”[26]. Sprowadzenie roli UE do czysto finansowych mechanizmów jest skrajnie niebezpieczne i może w niedalekiej przyszłości – jako że pozycja Polski jako beneficjenta netto będzie mniej zauważalna – doprowadzić do antyeuropejskich tendencji i ogólnego poczucia, że „nie potrzebujemy już tej całej UE i sami możemy sobie lepiej radzić”.

Nie wolno nam też zapomnieć, że PiS bardzo stara się wpłynąć na opinię ludzi o UE. Jak napisał redaktor naczelny gazety Rzeczpospolita: „Polacy wciąż są euroentuzjastami. (…) Gdyby w sprawie ewentualnego opuszczenia Wspólnoty odbyło się referendum – 81,1 proc. rodaków zagłosowałaby za pozostaniem w Unii Europejskiej. Prawie jedna osoba na dziesięć – 11 procent respondentów – twierdzi, że zagłosowałaby przeciwko pozostaniu członkiem. (…) Obawiam się czegoś innego niż utraty funduszy: burzy medialnej, którą obecnie rozpętuje się w Polsce przeciwko Unii, ponieważ ta rzekomo napomina Polskę za używanie prawa weta. Jeśli wierzyć tym głosom, za kilka miesięcy podobne sondaże mogą przynieść zupełnie inne wyniki”. My, liberalni Europejczycy, musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby bronić europejskich wartości i przypominać ludziom czym naprawdę jest UE, aby w przyszłości nikt więcej jej nie opuścił.

 

[1] KPRP (21 lipca 2020), „Sukces na szczycie Rady Europejskiej – wynegocjowaliśmy ponad 750 mld zł z budżetu unijnego i Europejskiego Instrumentu na rzecz Odbudowy.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/premier/sukces-po-szczycie-rady-europejskiej–wynegocjowalismy-ponad-750-mld-zl-z-budzetu-unijnego-i-europejskiego-instrumentu-na-rzecz-odbudowy

[2] Pankowska, M. (29 maja 2020), „Morawiecki i Duda o pakiecie pomocowym UE: ‘Głos Polski nadaje ton i wytycza ścieżki’”, OKOpress. Dostępne:https://oko.press/morawiecki-i-duda-glos-polski-nadaje-ton-w-ue/

[3] Wydarzenia w Polsce dotyczące niezależności sądownictwa skłoniły Komisję Europejską w styczniu 2016 r. do rozpoczęcia dialogu z polskim rządem w oparciu o ramy na rzecz praworządności. Ze względu na brak postępów w zakresie ram na rzecz praworządności, w dniu 20 grudnia 2017 r. Komisja po raz pierwszy uruchomiła procedurę na podstawie art. 7 ust. 1. Ponadto w dniu 2 lipca 2018 r. Komisja wszczęła postępowanie w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego dotyczące polskiej ustawy o Sądzie Najwyższym. W dniu 24 września 2018 r. Komisja skierowała sprawę do Trybunału Sprawiedliwości UE.  W dniu 17 grudnia 2018 r. Trybunał Sprawiedliwości wydał ostateczne orzeczenie nakładające środki tymczasowe mające na celu wstrzymanie wdrażania polskiej ustawy o Sądzie Najwyższym. W dniu 29 lipca 2017 r. Komisja wszczęła postępowanie w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego dotyczące polskiej ustawy – Prawo o ustroju sądów powszechnych, ze względu na zawarte w niej przepisy emerytalne i ich wpływ na niezawisłość władzy sądowniczej. W dniu 20 grudnia 2017 r. Komisja skierowała sprawę do Trybunału Sprawiedliwości UE.

[4] W rzeczywistości PiS to koalicja trzech partii, oficjalnie nazywana Zjednoczoną Prawicą. PiS odgrywa główną rolę, ale liderzy obu partii satelickich, Solidarnej Polski i Polski Razem, należą do rządu.

[5] Hegedüs, D. (21 lipca 2020). „What EU leaders really decided on rule of law”, Politico. Dostępne: https://www.politico.eu/article/what-eu-leaders-really-decided-on-rule-of-law-budget-mff/

[6] „Skąd pieniądze na plan Dudy? Wicerzecznik PiS: z Unii” (8 czerwca 2020), Business Insider. Dostępne: https://businessinsider.com.pl/finanse/plan-dudy-finansowany-przez-ue-z-europejskiego-funduszu-odbudowy/s4q8fk3

[7] Gov.pl (23 września 2020), „The National Recovery and Resilience Plan amounts to approximately €60 billion for Poland.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/development-labour-technology/the-national-recovery-and-resilience-plan-amounts-to-approximately-60-billion-for-poland

[8] Ibid.

[9] W ORD określa się maksymalny poziom zasobów, które budżet UE może pobierać od państw członkowskich. Podniesienie tego limitu było konieczne, aby UE mogła wyemitować obligacje finansujące Instrument na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności.

[10] Premier Słowenii Janez Janša, bliski sojusznik Orbána, poparł Węgry i Polskę. Chociaż Słowenia nie zawetowała budżetu razem z Polską i Węgrami, Janša powiedział w swoim liście, że nie byłoby właściwe, aby organ polityczny orzekał w sporach dotyczących praworządności.

[11] Gov.pl (26 listopada 2020), „Joint Declaration of the Prime Minister of Poland and the Prime Minister of Hungary.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/eu/joint-declaration-of-the-prime-minister-of-poland-and-the-prime-minister-of-hungary

[12] Zależny od rządu portal wPolityce.pl pochwalił: „Najważniejsze jest przesłanie jedności i solidarności. (…) To deklaracja tak jednoznaczna, jak to tylko możliwe. To powiedzenie: nie podzielicie nas, nie rozegracie, nie wyizolujecie, nie przekupicie. (…) Bo skoro już zawetowaliśmy, to nie możemy zadowolić się kolejnym zwodem Berlina i Brukseli”.

[13] Gov.pl (13 grudnia 2020), „The interview in FAZ with PM Mateusz Morawiecki.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/denmark/the-interview-in-faz-with-pm-mateusz-morawiecki

[14] Odzwierciedla to postawę Budapesztu. Dla przykładu węgierska minister sprawiedliwości, Judit Varga, napisała: „Węgry szanują unijne traktaty. Oczekujemy, że unijne instytucje zrobią to samo. Nic nie jest uzgodnione, dopóki wszystko nie jest uzgodnione”. „Parlament Europejski ponownie stanowi część problemu zamiast rozwiązania. Jeśli nie może pomóc w walce przeciwko COVID i odnowie unijnej gospodarki, przynajmniej powinna zakończyć ten polityczny i ideologiczny szantaż państw członkowskich”, dodała (Twitter, @JuditVarga_EU, 2020, 5 listopada). Viktor Orbán nazwał ten mechanizm „polityczną i ideologiczną bronią”, zaprojektowaną aby „szantażować” i karać państwa, które odrzucają przymusową imigrację.

[15] „Poland will not withdraw from EU says ruling party spokesperson” (1 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/poland-will-not-withdraw-from-eu-says-ruling-party-spokesperson-18021

[16] Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL) zgłosiło wniosek o dodanie do Konstytucji zapisu o członkostwie Polski w Unii Europejskiej. A polskie samorządy przygotowały wspólne stanowisko w sprawie budżetu UE, krytykujące władze centralne. Patrz: „Polish local gov’ts preparing joint stance on EU budget – Warsaw mayor” (24 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/polish-local-govts-preparing-joint-stance-on-eu-budget—warsaw-mayor-17861

[17] „Poland’s lower house calls for return to talks on EU budget” (19 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/polands-lower-house-calls-for-return-to-talks-on-eu-budget-17736 Ale Senat wezwał do konieczności „poszanowania interesu narodowego i wycofania się ze sprzecznej z polską racją stanu groźby wetowania budżetu Unii Europejskiej”. „Senate calls on gov’t to approve EU budget” (25 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/senate-calls-on-govt-to-approve-eu-budget-17892

[18] „Poland rejects von der Leyen’s EU court challenge option – FM” (27 listopada 2020). Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/poland-rejects-von-der-leyens-eu-court-challenge-option—fm-17927

[19] W 2018 r. unijne dopłaty stanowiły 3,43% polskiego produktu narodowego brutto.

[20] Nie skomentowali kosztów takich pożyczek. Polska nie jest w strefie euro i ma wyższe koszty obsługi zadłużenia niż Unia Europejska i większość państw członkowskich.

[21] „Government preparing ‚plan b’ in case budget talks fail – PM” (4 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/government-preparing-plan-b-in-case-budget-talks-fail—pm-18130

[22] Rządowy program finansujący lokalne inwestycje, głównie w gminach zarządzanych przez PiS.

[23] Porozumienie było atakowane przez prawicowe partie należące do koalicji rządowej (Solidarna Polska) i opozycję (skrajnie prawicowa Konfederacja).

[24] „Rule of law clause violates rule of law, Polish PM tells German daily” (3 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/rule-of-law-clause-violates-rule-of-law-polish-pm-tells-german-daily-18079

[25] Kublik, A. (28 grudnia 2020), „Nowy eurosceptycyzm Polaków. To efekt rozczarowania Unią”, Gazeta Wyborcza. Dostępne: https://wyborcza.pl/7,75398,26641120,nowy-eurosceptycyzm.html

[26] W TVP systematycznie pojawiają się opinie, że kraje Europy Zachodniej, takie jak Niemcy czy Holandia, czerpią znacznie więcej korzyści ze wspólnego rynku niż Polska, np. „Niemcy zarabiają na polskim rynku” (7 grudnia 2020), Wiadomości TVP. Dostępne: https://wiadomosci.tvp.pl/51217663/niemcy-zarabiaja-na-polskim-rynku

 

Tekst jest tłumaczeniem artykułu, który ukazał się w języku angielskim w publikacji „Next Generation EU. A Southern-Northern Dialogue” (wyd. European Liberal Forum 2021). Tłumaczenie: Natalia Czekalska.

Autor zdjęcia: ALEXANDRE LALLEMAND

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Igrzyska Wolności 2020 – niedziela :)

Lepszy? Gorszy? Inny? Na zakończenie 7. Igrzysk Wolności  siedem niepewnych prognoz na przyszłość dla demokracji, gospodarki, kultury, edukacji, klimatu, miast i migracji.

Wieje grozą. I nie ma się czemu dziwić, bo rzecz dotyczy zdrowia i życia, a sytuacja jest nowa. Pandemia wpływa na wszystko, odbiera poczucie kontroli i budzi emocje. Te zaś prowadzą do błędnych decyzji. – Nie mam nadziei, że dyskusja o COVID-19 zostanie pozbawiona emocji, jednak próbujmy prowadzić ją na podstawie faktów – apelował Rafał Szymczak w serii wystąpień kończących imprezę.

Autor „Tygodnika Powszechnego” uważa, że nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że w Polsce nie zahamowaliśmy pandemii, a jednocześnie zniszczyliśmy gospodarkę. Rząd przecenił skalę zjawiska wiosną i  przespał wakacje. Na skuteczność jest za późno: spadkiem po rządach PiS będzie wzrost śmiertelności z powodu chorób innych niż COVID i kryzys ekonomiczny.

Co nam pozostaje? Według filozofów Piotra Augustyniaka i Tomasza Stawiszyńskiego w sytuacji, w której  pandemia wyciąga z ludzi szereg najgorszych cech: skłonność do populizmu, hipokryzję i  brak konsekwencji w działaniu, możemy tylko życzyć sobie zdrowia. Według ekonomisty Tomasza Kasprowicza: powinniśmy korzystać z nowych-starych szans na kultywowanie relacji w rodzinie i patrzeć na ręce państwom i korporacjom.

 

Demokracja

 

Dla autorytarnych przywódców, takich jak Viktor Orbán, od lat taktyką jest kreowanie wroga; Bruksela, migranci, George Soros – żeby wymienić najważniejszych. Pandemia postawiła ich w sytuacji, w której wróg jest prawdziwy, a do walki nie wystarczą finansowane przez państwo maszyny propagandowe. – Może to moment, w którym stanie się jasne, że przywódcy tacy jak premier Węgier dbają przede wszystkim o władzę, a nie o zdrowie i bezpieczeństwo ludzi? – pytała w finale Igrzysk Andrea Virág, dyrektorka ds. Strategii w Republikon Institute. Według politolożki zauważyli to już wyborcy w USA: postawili na kandydata, który szanuje konstytucję, praworządność i demokrację; jest zwolennikiem różnorodności i będzie słuchał naukowców, którzy walczą z pandemią zamiast ją lekceważyć.

Kiedy zrozumieją to wyborcy w Polsce? Wydaje się, że wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, który potwierdził ekstremalne upolitycznienie tego organu i został oprotestowany w największych demonstracjach od czasów transformacji ustrojowej, jest milowym krokiem w walce przeciwko demontażowi demokracji. O procesie, który dokonuje się nieprzerwanie od dojścia PiS do władzy, traktuje wydana przez Bibliotekę Liberté! najnowsza książka Wojciecha Sadurskiego „Polski kryzys konstytucyjny”. Autor rozmawiał na ten temat z pozostałymi uczestnikami panelu o perspektywach praworządności w Polsce.

– Wykorzystując kryzys wywołany pandemią, PiS kradnie nam demokrację – uważa Kamila Gasiuk-Pihowicz, przestrzegając jednocześnie przed próbą sięgania po bezprawne środki by uleczyć skutki bezprawia. Według Adama Bodnara to czas, kiedy wszyscy muszą się zaangażować: – Nie wystarczy zarabiać w kancelariach. Trzeba także wspierać tych, którzy walczą o praworządność.

 

Jaką rolę w tej walce odgrywają polskie media? Na pewno dziś cechują się zupełnie inną specyfiką niż media zagraniczne. Tak politycy, jak i obywatele, wybierają nośnik informacji adekwatny dla swojego sumienia, często bez porównywania informacji.

Tymczasem według Pauliny Kieszkowskiej-Knapik w telewizji publicznej pojawił się kult miernoty. Nie dotyczy to tylko tematu praworządności, ale w ogóle estetyki. A przecież to my płacimy podatki; my – podatnicy – jesteśmy właścicielami telewizji publicznej, która – według Michała Wawrykiewicza – nie może być przekazem rządowym, a jej rolą musi być rzetelne podawnie informacji.

Ale czy w erze cyfrowej, kiedy każdy może być dziennikarzem, a granica między informacją a dezinformacją zaciera się, treść przekazu ma jeszcze szansę pozostać neutralna? Mamy dziś do czynienia z całkowitą zmianą tworzenia i komunikowania informacji, która bez obiektywnych i bezstronnych mediów, wspieranych przez społeczeństwo obywatelskie, grozi pogrążeniem nas w konfabulacyjnej kakofonii.

Jak walczyć z dezinformacją? – Poprzez regulację i stworzenie ram prawnych. Traktując prawa człowieka jako podstawę” – mówił Peter Pomerantsev z London School of Economics.

 

Kultura

 

– Kultura w Polsce zachorowała na COVID – diagnozuje Olga Brzezińska. Nie ma złudzeń: przebieg choroby i ryzyko powikłań jest tym poważniejsze, im więcej pacjent ma tzw. chorób współistniejących. A ten jest mocno schorowany.

– Myśląc o kulturze po pandemii nie sposób zignorować chronicznych dolegliwości – mówiła Brzezińska. – Nie wystarczy leczenie objawowe – potrzeba holistycznego podejścia i systemowego leczenia, zmierzającego do uzdrowienia całego organizmu i zbudowania jego odporności.

Jak dziś czuje się pacjent? Według Aleksandry Szymańskiej z gdańskiego Instytutu Kultury Miejskiej – raczej zdemotywowany. – Praca to nie jest tylko odbieranie pensji. To jest poczucie sensu, które w instytucji kultury jest fundamentem działania.

Nie jest lekiem przeniesienie działań do Internetu – nie wszystkie dzieła można w nim zaprezentować, nie do wszystkich grup dotrzeć, a ministerialne programy wspierające kulturę w sieci – choć były realnym wsparciem finansowymi instytucji, według reżyserki Marty Miłoszewskiej doprowadziły też do „nadprodukcji gigabajtów, często kiepskiej jakości”.

Za kluczowe dla niedoprowadzenia do kulturalnej agonii, twórcy i zarządzający instytucjami i organizacjami uważają wydajne i sprawiedliwe systemowe wsparcie indywidualnych artystów; przecież – według Marty Miłoszewskiej – sprzedawcom chryzantem nikt nie kazał stawać do konkursów piękności, by otrzymać rekompensaty. Drugą najistotniejszą kwestią jest natomiast środowiskowa solidarność, przejawiająca się m.in. w tym, by ci, którzy sobie radzą, nie wyciągali ręki po publiczne pieniądze.

A na poziomie meta? Według Agnieszki Holland potrzebna jest opowieść, która nas – Europejki i Europejczyków – połączy. Zdaniem socjolożki Moniki Sassatelli ta opowieść powinna pojawić się oddolnie, a jej treść nie może być nadmiernie złożona – to było do tej pory główną słabością europejskich narracji. Proces zapominania musi być w niej równie ważny, jak pamiętania, a pielęgnowanie przeszłości tak samo cenne, jak planowanie wspólnej przyszłości.

 

Edukacja

 

Według Darii Hejwosz-Gromkowskiej, adiunktki na Wydziale Studiów Edukacyjnych UAM uczymy się nowego życia. E-życia. Ta nowa rzeczywistość do przedszkoli, szkół i uniwersytetów weszła bez zapowiedzi. Wiosenny lockdown był czasem intensywnego samokształcenia, opartego na metodzie prób i błędów. Praca z domu, a także godzenie ról zawodowych i rodzinnych, zdecydowanie pogorszyło dobrostan nauczycieli. Edukacja zdalna pokazała, że program nauczania w polskiej szkole jest przeładowany, dominują metody podające, encyklopedyzm, ‘nauczycielocentryzm’, a nade wszystko: ‘testoza’. W świecie po pandemii konieczna wydaje się zmiana sposobu myślenia o edukacji ze zorientowanej na pasywne przekazywanie i odtwarzanie wiedzy na rzecz wszechstronnego rozwoju, z uwzględnieniem krytycznego myślenia, rozbudzania ciekawości poznawczej i pasji odkrywania świata.

– Edukacja to relacja – mówiła pedagożka Marta Szymczyk. – Bez tej relacji pedagog nie jest w stanie udzielać wsparcia. Nadwerężenie, czy wręcz zanik relacji, to jedna z najpoważniejszych konsekwencji pandemii w szkolnictwie.

Relacja ma charakter trójstronny: nauczyciele-uczniowie-rodzice. Według Doroty Zawadzkiej ci ostatni – choć stali się dziś także nauczycielami – powinni większą uwagę poświęcać emocjom niż postępom w nauce. Bo dobrostan polskich uczniów pozostawia wiele do życzenia, a statystyki plasują nas powyżej średniej jeśli chodzi o problem samobójstw i zaburzeń psychicznych dzieci i młodzieży, i zdecydowanie poniżej, jeśli chodzi o dostęp do pomocy psychologicznej i psychiatrycznej.

Co na temat dzisiejszej edukacji sądzą sami uczniowie? Uczestnicy debaty młodych narzekali na wspomniany już brak łączności między uczniem a nauczycielem oraz brak poczucia, że edukacja na poziomie podstawowym i średnim ma zdefiniowany, konkretny cel. Szkoła nie zdaje egzaminu („Nauce zdalnej w naszym kraju nie wystawiłabym nawet 30%”) i jest wykorzystywana do wojny politycznej, co nie przekłada się na poprawę jakości kształcenia.

A media? Zdaniem dziennikarki Justyny Sucheckiej rolą mediów jest dziś mówienie o zdrowiu psychicznym młodzieży w kontekście sensacji, bo tylko tak można zwrócić uwagę opinii publicznej na ten problem. I edukować.

Co może robić my sami? Według Joanny Paduszyńskiej z fundacji Słonie na Balkonie: reagować na krzywdę. Utwierdzać dzieci w przekonaniu, że nie są same, a tym, którzy je krzywdzą, mówić: widzimy was!

 

Gospodarka

 

– Pandemia przeniosła nas w czasy, kiedy z rozrzewnieniem wspominamy niestabilności pierwszej dekady lat dwutysięcznych. Wszelkie próby przewidywania, jak się rozwinie i kiedy skończy, przypominają pisanie palcem po wodzie. W światowej gospodarce wyzwoliła narastające od lat napięcia – mówił w swoim wystąpieniu ekonomista Tomasz Kasprowicz.

Rządy podeszły do pandemii jak do chwilowego problemu, który należy przeczekać. Ale powrotu do starych dobrych czasów nie będzie. Pandemia uderza bowiem asymetrycznie: niektóre branże umierają, inne mają się świetnie.

Prawdziwym zwycięzcą będzie branża biotechnologiczna i informatyczna. Rozwój tej pierwszej przy okazji prac nad szczepionką i lekami to impuls, który pozwoli przełamać bariery stojące na drodze do stworzenia technologii mogących ocalić ludzkość przed skutkami katastrofy klimatycznej, a niewykluczone, że i przed samą katastrofą. Dla informatyki będzie to tylko jeden z kroków w wieloletnim pochodzie.

Epidemia rozerwała tradycyjne struktury społeczne w pracy, jednocześnie –  na dobre i na złe – przywracając te w rodzinach. Pokazała, że wiele korporacyjnych obrzędów nie ma racjonalnego uzasadnienia, a wiele spotkań można spokojnie zamienić na e-maile. Raz przełamany brak zaufania do efektywności  zdalnej pracy doprowadzi do trwałych zmian.

Wstrząsem dla wielu branż będzie rozwój technologii rozszerzonej rzeczywistości. Co będzie w stanie powstrzymać rodziców przed wybraniem dla dzieci najlepszych szkół na świecie, skoro mogą uczyć się zdalnie? A co, jeśli sztuczna inteligencja zastąpi radiologów, agregatorów informacji, tłumaczy, przewodników? Widmo bezrobocia technologicznego wisi nad nami od lat – kto wie, czy pandemia nie będzie ostatecznym ciosem?

Obciążenie ludzi pracujących znajdzie się na bezprecedensowym poziomie. Młodzi nie dadzą rady sami: opieka nad dziećmi i opieka nad rodzicami; obciążenia podatkowe, by państwo było w stanie wypłacać choćby najniższe emerytury; obciążona służba zdrowia. Bez rewolucji technologicznej dotychczasowy sposób życia nie będzie możliwy do utrzymania.

Pandemia pokazała nam również, że nasza konsumpcja była być może przesadzona. Wiele potrzeb okazało się wydumanych i wykreowanych. Lockdown przyniósł oddech dla przyrody. Jest nadzieja, że wymuszona powściągliwość przerodzi się w nowe – korzystniejsze dla planety i nas samych – nawyki.

Pandemia to dla gospodarki czas bolesnej transformacji. Świat będzie jeszcze bardziej zależny od techniki i zdehumanizowany, za to da nam więcej czasu na kultywowanie związków z najbliższymi. Wyzwaniem jest to, by kontrola nad tą machiną nie została przejęta przez państwa czy korporacje, które z łatwością mogą jej użyć, by odebrać nam wolność. Naszą nadzieją jest wymyślenie technokracji demokratycznej i liberalnej – w przeciwnym razie zmielą nas żarna technologii obróconej przeciwko wolności.

 

Miasta

 

Pandemia COVID-19, która być może jest zwiastunem „ery wirusów”, doprowadzi w miastach do trzech transformacji: cyfrowej (która już się dzieje), zielonej (którą chcielibyśmy zobaczyć) i społecznej, w postaci wzrostu nierówności (tej chcemy uniknąć) – zapowiedział w swoim finałowym wystąpieniu Tomasz Kamiński.

Pandemia odebrała sens wielogeneracyjnym przestrzeniom, napędzającym wspólnotowość, a otworzy drogę dla rozwiązań wspierających dystans. Przesunęła myślenie o mieście wiele lat do przodu.

Maria Parysz – przedsiębiorczyni AI i data scientist, prognozuje wzrost znaczenia sztucznej inteligencji w postaci wszechobecnych kamer i dronów, które będą zbierać dane na temat obywateli. Wskazuje też na konieczność analizy – jak wykorzystywać ją w sposób zrównoważony i sprawiedliwy – a także na potrzebę edukacji społecznej w tym zakresie.

Według Marty Żakowskiej z „Magazynu Miasta” projektowanie przestrzeni miejskiej powinno natomiast odbywać się mimo wszystko z myślą o lokalnych wspólnotach, interakcjach międzyludzkich i zrównoważeniu z naturą. Podkreślała konieczność odejścia od deweloperskiego myślenia o infrastrukturze, gdzie poziom rozwoju mierzy się kilometrami nowych dróg i wielkością inwestycji.

Agnieszka Labus, urbanistka z Fundacji LAB 60+, alarmowała o potrzebie projektowania przestrzeni z myślą o starzejącym się społeczeństwie. Filip Springer zwrócił uwagę na kontekst katastrofy klimatycznej; jego zdaniem infrastruktura przyszłości będzie próbą odwrócenia skutków tego, co w przestrzeni zniszczyliśmy.

 

Klimat

 

– Dziś nie ulega wątpliwości nie tylko to, że jesteśmy w kryzysie klimatycznym, ale także to, że stoimy na skraju katastrofy – mówiła Weronika Michalak, dyrektorka polskiego oddziału międzynarodowej organizacji Health and Environment Alliance. Doprowadziliśmy nasze ekosystemy na skraj wytrzymałości i degradacji i musimy podjąć wszelkie wysiłki, by jak najszybciej działać i naprawić to, co zniszczyliśmy. Potrzebna jest do tego wola i współdziałanie, bo narzędzia i wiedzę niezbędną do podjęcia inicjatyw już mamy.

Od polskiego rządu musimy natomiast oczekiwać zdecydowanych działań w kwestii redukcji emisji gazów cieplarnianych, działań adaptacyjnych i mitygacyjnych.

Goście Igrzysk mówili o niepotrzebnej budowie niektórych dróg ekspresowych, braku koordynacji inwestycji samorządowych sąsiadujących ze sobą województw, powiatów i gmin: urwanych ścieżkach rowerowych czy nieskomunikowaniu sąsiadujących miast leżących w granicach dwóch województw, o zamykaniu lokalnych portów lotniczych i braku świadomości tego, że transport publiczny może być tak samo komfortowy, jak transport indywidualny.

Sięgając znów do warstwy meta: z początku wydawało się, że nieuchronny kryzys ekonomiczny, wywołany przez pandemię, zmusi globalnych graczy do uwzględnienia kwestii klimatycznych w działaniach na rzecz ratowania gospodarek. Tak się jednak nie stało. Wygrana Joego Bidena może tę sytuację zmienić. – USA mają szansę stać się liderem zmiany technologicznej i klimatycznej – uważa Edwin Bendyk, gość panelu „Antropocen dla początkujących, spojrzenie w przyszłość dla zaawansowanych”. Punktem wyjścia do dyskusji była najnowsza książka Dawida Juraszczyka „Antropocen dla początkujących”, która w tym roku ukazała się nakładem Biblioteki Liberté!

 

Migracje

 

Pandemia okazała się istotnym czynnikiem zakłócającym swobodę przemieszczania się. Lotniska, granice i porty morskie zostały zamknięte, a nasza zdolność podróżowania ogromnie spadła z powodu wprowadzonych obostrzeń. Jednocześnie wszyscy jesteśmy świadomi trwającego kryzysu uchodźczego i działań, jakie w tej sprawie podjęły poszczególne państwa. Pomimo ograniczeń związanych z pandemią, migranci nadal uciekają z regionów niebezpiecznych, a niepokój i niesprawiedliwość społeczna nie ustają. Dlatego dziś – mówiła Šárka Prát, dyrektorka Instytutu Polityki i Społeczeństwa w Pradze – bardziej niż kiedykolwiek musimy zjednoczyć się i podjąć działania na rzecz tych, którzy potrzebują pomocy.

Największy kryzys humanitarny na świecie rozgrywa się obecnie w Jemenie, jednak media światowe o nim milczą. Jedną z obecnych na miejscu organizacji pomocowych jest Polska Akcja Humanitarna. Aleksandra K. Wiśniewska, szefowa Yemen Mission, w rozmowie z Robertem Kozielskim postawiła sprawę jasno: przeciętny Jemeńczyk w wypadku zachorowania na COVID nie zastanawia się, do którego szpitala trafi, tylko w którym kącie swojego domu umrze, a o myciu rąk nie ma mowy w sytuacji, kiedy brakuje jej do picia. Dostęp do służby zdrowia praktycznie nie istnieje.

– [To, że] flaga PAH zawisła w Jemenie; że w miejscu, gdzie dzieci umierają zaraz po porodzie, my utrzymujemy je przy życiu, jest dla mnie symbolem jakiejś takiej dobrej polskości – mówiła Wiśniewska, dodając, że jednocześnie w naszym własnym kraju „widzimy politykę, która jest psychopatologiczna, wyrachowana i która działa na krzywdę drugiego człowieka. Widzimy ludzi, którzy mylą pewne pojęcia: faszyzm z patriotyzmem, nienawiść z obroną polskości, dewocjonalną religijność z prawdziwą wiarą”.

 

***

Tegoroczne Igrzyska Wolności odbyły się wyłącznie w formule online. Blisko 60 wystąpień, spotkań i dyskusji panelowych, ponad 220 prelegentów i tysiące widzów przed ekranami – także tych, którzy wcześniej nie mieli możliwości uczestniczyć w imprezie ze względu na jej stacjonarny charakter.

 

Co dalej? Technologie już z nami zostaną, ale wspaniale byłoby spotkać się w rozmowie twarzą w twarz. Dużo zdrowia, wolności, równości i demokracji! Do zobaczenia za rok!

Igrzyska Wolności 2020 – sobota :)

Światowa obsada debat; wachlarz tematów; wolny dostęp i szybkie wymiany argumentów; drugi dzień Igrzysk Wolności przyniósł wiele pytań i równie dużo odpowiedzi.

Czym jest patriotyzm dla Borysa Budki?

– To lekarze walczący na pierwszej linii z pandemią; ci, którzy płacą podatki, którzy uczą dzieci. Dziś patriotą jest każdy, kto dokłada swoją cegiełkę do budowy państwa. A ono musi być silne siłą obywateli, a nie siłą aparatu represji – mówił przewodniczący Platformy Obywatelskiej. Budka negatywnie ocenia działania władzy w odniesieniu do obywateli manifestujących swoje niezadowolenie obecną sytuacją: – W czasach kryzysu władza pokazuje siłę państwa stosując przemoc, zamiast skupić się na sprawności instytucji.

Co Martin Kuldorff myśli o lockdownie?

Współautor Wielkiej Deklaracji z Barrington uważa, że kluczowym działaniem państwa w czasie epidemii powinna być ochrona osób z grup największego ryzyka. Pozostała część społeczeństwa musi żyć normalnie, by możliwie najszybciej uzyskać odporność stadną, która powstrzyma szybki rozwój pandemii. Tymczasem lockdown przedłuża okres ochrony najsłabszych; przekłada problem na przyszłość, nie rozwiązując go.

 Czy jest sprawiedliwość dla kobiet?

– Polska nie jest krajem sprawiedliwym, a ta niesprawiedliwość dotyka głównie kobiet i dzieci – Justyna Kopińska jest stanowcza w swoich reporterskich obserwacjach i dodaje, że w sądach, gdzie należałoby sprawiedliwości szukać, mężczyzna z ugruntowaną pozycją społeczną jest najbardziej wiarygodnym świadkiem, kobieta – zdecydowanie mniej, a dzieciom się z założenia nie wierzy wcale. Na sprawiedliwość nie mogą też liczyć osoby niezamożne, niemające dostępu do prawników, nieznające dziennikarzy.

 Dlaczego mężczyźni muszą brać urlopy?

Zmiana musi zachodzić zarówno na poziomie regulacji prawnych, jak i w warstwie kulturowej. O ile jednak obecna władza zrobiła dużo dla osób biedniejszych, pod względem kultury i rozwoju cywilizacyjnego cofamy się. W WIG-20 aż do wczoraj nie było żadnej prezeski; wśród wszystkich spółek giełdowych zaledwie dwie są zarządzane przez kobiety; na wyższych uczelniach jest zaledwie 10% profesorek; partycypacja kobiet w rynku pracy jest jedną z najniższych w Europie, a te nierówności są pogłębiane przez pandemię. Według Andrzeja Domańskiego z Instytutu Obywatelskiego drogą do zmiany tego stanu rzeczy jest nacisk na transparentność (obecnie tylko dwie giełdowe spółki raportują wynagrodzenia w podziale na płeć) i obowiązkowy urlop rodzicielski dla mężczyzn, a także zwiększenie dostępu do opieki nad najmłodszymi dziećmi. Agnieszka ChłońDomińczak dodała do tego jeszcze zrównanie wieku emerytalnego, który w Europie jest różny dla kobiet i mężczyzn jedynie w Polsce i Rumunii; Justyna Kopińska: wychowanie dzieci w duchu równości w domu i w szkole.

Co zamiatamy pod polski dywan?

Zdaniem Jarosława Gugały najwięcej miejsca zajmują tam Żydzi, kobiety i osoby LGBT.

Według uczestników prowadzonego przez niego panelu problemem nie jest to, że antysemityzm rośnie – badania wskazują, że utrzymuje się na podobnym poziomie od lat. Ludzie głoszący antysemickie poglądy mają jednak współcześnie większe przyzwolenie na otwarte dzielenie się nimi. Zdaniem Antoniego Dudka, członka Rady Instytutu Pamięci Narodowej, zmiana ekipy rządzącej nie jest drogą do prawdziwej zmiany, której istotą powinno być stałe podnoszenie poziomu nauczania w szkołach i budowanie świadomości od najmłodszych lat.

Czy to dobrze, że ekipa Rafała Trzaskowskiego odradziła mu podejmowanie tematu osób LGBT w kampanii wyborczej?

Według Pauliny Górskiej z Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW politycy są bardziej konserwatywni, niż ich wyborcy. Badania wskazują bowiem, że postawy homofobiczne zaostrzają się w środowiskach konserwatywnych i ulegają ograniczeniu w grupach liberalnych.

Według Mirosławy Makuchowskiej, wiceprezeski Kampanii przeciwko Homofobii, ogólna nieufność względem osób nieheteronormatywnych jest kwestią tego, że w ogóle nie rozmawiamy o seksualności. Fundamentem poważnej rozmowy jest jednak równość jej uczestników.

Czy seksizm może być życzliwy?

Największa przepaść światopoglądowa dzieli dziś starszych konserwatywnych mężczyzn od młodych liberalnych kobiet. Według Pauliny Górskiej mamy także do czynienia ze swego rodzaju kryzysem męskości, która dziś opiera się na dwóch zaprzeczeniach: nie jestem kobietą, nie jestem osobą LGBT. Gorset oczekiwań społecznych wobec mężczyzn jest ciasny; obecne tendencje nie mieszczą się w nim. Poczucie zagrożenia, pojawiające się w sytuacjach kryzysowych, skłania do ograniczania praw tych, którzy emancypują się zbyt silnie. Współcześnie ta tendencja przejawia się dwoma rodzajami seksizmu: wrogim i życzliwym, zdecydowanie bardziej niebezpiecznym dla emancypacji kobiet. Postawy powierzchownie pozytywne, jak przepuszczanie kobiet w drzwiach, czynią więcej szkody niż pożytku, odwracając uwagę od sedna sprawy.

Co zostanie kobietom z pandemii?

– Zauważyłam, że zaczynamy rozumieć, czym jest siostrzeństwo. Że to nie jest puste słowo. Mam nadzieję, że ta wiedza z nami zostanie po pandemii, po wszystkich złych doświadczeniach, które się nam przytrafiają – Aleksandra Dulas z Fundacji SPUNK. Rozmowa o kobietach w pandemii odbyła się pod matronatem Łódzkiego Szlaku Kobiet.

Jak rozmawiać o aborcji?

Według Anny DziewitMeller w Polsce od pięciu lat doznajemy nieustającego szoku i jesteśmy pozbawiani coraz większego pakietu spraw, na które mamy wpływ.

Wyrok Trybunału postawił kobiety pod ścianą. I wywołał efekt, którego nie udało się osiągnąć wcześniej. – To trzy tygodnie absolutnego rekordu – mówiła Natalia Broniarczyk z Aborcyjnego Dream Teamu. – Odbierałyśmy po trzysta telefonów dziennie. Pierwszy raz media i ulica zaczęły mówić o pomaganiu w aborcji. Ono stało się potrzebą. Temat wykroczył poza ramy dyskusji politycznej. O aborcji trzeba rozmawiać jak o czymś, co może nam się przytrafić. Nam albo naszej bliskiej osobie. Tak, jakby rozmawiało się z przyjaciółką.

Dlaczego sekspraca wymaga legalizacji?

Pandemia mocno uderzyła w pracowników branży seksualnej. Wymuszona przez prawo działalność w szarej strefie pozostawia ich bez zabezpieczenia socjalnego. Przebranżowienie się też jest trudne – nawet w przypadku próby przejścia do Internetu. Używanie portali takich jak Onlyfans wymaga wielu umiejętności i często zatrudnienia dodatkowych osób. Wymaga też dobrej promocji w social media, które co do zasady są negatywnie nastawione do kobiecej seksualności.

Branża cierpi na zalew „zbawców”, którzy chcą ratować pracowników branży. A pracowników nikt nie słucha. Odbiera się im podmiotowość i zakłada, że nie biorą odpowiedzialności za swoje wybory życiowe. W ostatnim czasie obok zbawców coraz więcej jest osób wprost wrogich, obciążających pracowników seksualnych swoimi własnymi traumami. Tymczasem ci chcą tylko dekryminalizacji ich pracy, co ma pomóc także w ograniczeniu patologii takich jak handel ludźmi.

Czy doczekaliśmy końca globalizacji i dlaczego nie?

 Pandemia jest dzieckiem globalizacji, a jednocześnie ją nasili. Za globalizacją stoją wielkie korporacje; to one zainicjowały zmiany – często katastrofalne w skutkach – szukając okazji do obniżenia kosztów. To także one dają dziś nadzieję na zwalczenie pandemii. A zatem to globalizacja pozwoli zwalczyć pandemię – ten kompaktowy zestaw wniosków popłynął z panelu „Koniec globalizacji?”.

Według Henryki Bochniarz, Bogusława Chraboty i Jana Krzysztofa Bieleckiego pandemia pomoże odnaleźć nowe rozwiązania dla globalnych problemów; to będzie rekompensata dla ogromnej ceny, jaką płaci za nią świat.

Procesy globalizacyjne nie potoczą się jednak dalej bez udziału Chin. To Chiny napędzają dziś światową gospodarkę i to właśnie one są beneficjentem największego transferu kompetencji, na których gospodarka się opiera. Europa ma szanse wygrać tylko wtedy, jeśli zachowa kompetencje przy sobie. Niestety – budowanie gospodarki kompetencji nie jest udziałem Polski. Drogą do tego jest poprawa warunków zatrudnienia, tworzenie nowych miejsc pracy, wspieranie sektora prywatnego, czego obecne władze nie robią w wystarczającym stopniu.

Dlaczego chmury uratowały świat przed zapaścią?

Pandemia przyniosła umasowienie cyfrowych rozwiązań: powszechne wprowadzenie zdalnej edukacji i pracy, upowszechnienie telemedycyny. Firmy zmuszone do ekspresowej digitalizacji były zdolne do szybkiego wdrożenia telepracy głównie dzięki temu, że obecnie większość danych przechowywana jest w chmurze. Galopujący rozwój technologii wyprzedził legislację – ale takie jest prawo technologii.

Nie wszystko jednak da się nią zastąpić. – Mimo że jestem praktykiem cyfrowym, uważam za absolutnie fundamentalną wartość (…) bezpośredni kontakt – mówił Mirosław Sopek z MakoLab. Gwałtowna cyfryzacja rodzi zagrożenia dla bezpieczeństwa; część firm na niej skorzysta, część zniknie z rynku; wzmocni dysproporcje, szczególnie w sferze edukacji. Dlatego celem musi być wolność, a technologia: jedynie narzędziem do jej osiągnięcia.

Jak Polska powinna układać swoje relacje z USA?

 Wybór dokonany przez Amerykanów to według Tomasza Lisa wiele dobrego dla Polski i wiele złego dla polskiego rządu.

Wygrana Bidena jest szansą na odnowienie demokracji w USA – kolejnych pięciu lat pod rządami Trumpa mogłaby nie wytrzymać. Biden należy do odchodzącego pokolenia, które pamięta jeszcze Zimną Wojnę i dla Polski będzie to krótki oddech wytchnienia; nowe pokolenie może nie odczuwać już tak mocno potrzeby sojuszu z Europą.

Joe Biden odnowi sojusz z UE nawet jeśli część krajów i ich zachowań może Amerykanów drażnić. Będzie chciał, by Polska i Wielka Brytania jak najlepiej wpasowały się w tę układankę. Jednak współpraca wojskowa i gospodarcza jest obu stronom potrzebna ze względu na rosnącą rolę Chin.

Polski rząd obstawiał triumf Trumpa i utrzymanie „specjalnego sojuszu” ponad UE. Teraz dla Bidena Polska będzie znaczyła tyle, co jej pozycja w UE.

Ile Polska znaczy dla Chin?

 Tyle samo, ile dla USA. Dlatego polityka Polski wobec Azji musi być wielopoziomowa i uwzględniać fakt, że Azja to nie tylko Chiny. Pierwszy poziom to właśnie poziom europejski; drugi – wzajemne relacje między państwami; trzeci: poziom miast i regionów, który dziś jest zdecydowanie najlepiej zagospodarowany. Rolą rządu powinno być zmapowanie zasobów w oparciu o doświadczenia na poziomie regionalnym, relacje biznesowe czy społeczność polską w Azji i koordynacja tych trzech poziomów w kraju, a także zabieganie o koordynację polityki UE z USA.

Skąd brać energię dla Europy?

 Z odnawialnych źródeł! Według byłego premiera i przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka bardzo ważne jest zaangażowanie Polski w europejską strategię osiągnięcia Zielonego Ładu. Opieranie gospodarki na energii ze źródeł nieodnawialnych jest nieopłacalne,  Europejski Zielony Ład jest szansą na głębszą integrację, a potencjalne odwrócenie się Polski od porozumienia klimatycznego będzie oznaczało dla naszego kraju straty na wielu szczeblach, przede wszystkim: finansowym.

Fakt, że żyjemy w czasach gigantycznej zmiany klimatycznej oznacza, że politycy powinni wziąć na siebie nie tylko wprowadzanie legislacyjnych zmian, ale również dokonywanie procesu edukowania społeczeństwa. Jest konieczne, aby młodzi ludzie byli rzetelnie kształceni w kwestii zmian klimatycznych, ponieważ to oni edukują w tym zakresie swoich bliskich i środowisko, w którym funkcjonują.

Czego – poza klimatem – brakuje polskiej edukacji?

Według rozmówczyń Sławomira Drelicha w panelu „Nauka Obywatela”: nowoczesnych technologii, kształcenia umiejętności potrzebnych na rynku pracy i w życiu społecznym. Jej siłą bez wątpienia są natomiast liczni aktywni nauczyciele i młodzież otwarta na nowe inicjatywy.

Co dalej z Białorusią?

Odkąd Białorusini wyszli na ulice, dyktator drastycznie zwiększył skalę represji, które szczególnie mocno dotknęły mieszkańców małych miejscowości. Mimo to opór obywatelski nie słabnie, ale stale zmieniają się jego formy. Obecnie ludzie spotykają się, aby razem pić herbatę, na co władza na razie nie reaguje. Mimo, że media państwowe są w pełni zdominowane przez propagandę rządową, Białorusini czerpią wiedzę na temat aktualnej sytuacji w kraju dzięki niezależnym platformom informacyjnym działającym w Internecie.

Dlaczego według Adama Gopnika nosorożec jest lepszy od jednorożca?

Nosorożec jest brzydki, pozbawiony wdzięku, ale silny i konsekwentny. Jednorożec jest piękny i budzi podziw, ale jest tylko wytworem wyobraźni. W teorii Gopnika nosorożcem jest liberalizm, jednorożcami zaś: wielkie idee i utopie.

Jak bronić liberalizmu przed prawicą, która uważa, że niesłusznie wywyższa rozum ponad prawo naturalne i jest zagrożeniem dla religii i identyfikacji narodowej? Liberalne społeczeństwo pozwala religiom kwitnąć tak długo, jak długo wyznawcy nie uznają jej za jedyną i słuszną. Jest w nim miejsce na porządek rodzinny, tradycje i zwyczaje.

Lewica z kolei wierzy w siłę rewolucji i uważa, że zmiany powinny następować gwałtownie. Liberałowie wolą reformy.

Jak rozmawiać o śmierci?

Pandemiczna śmierć wymaga nowych narzędzi, sposobów opowiadania – i te sposoby powstają, ale jest to coś nowego i globalnego zarazem – mówiła filozofka Mira Marcinów. W momencie, kiedy proces tabuizacji śmierci uderza ze zdwojoną mocą, jej książka „Bezmatek” (Wyd. Czarne) stanowi próbę oswojenia tego zjawiska i nieodżegnywania się od towarzyszącej mu fizyczności.

Czy kulturę da się uratować?

Obecna sytuacja źle wpływa na kulturę i sztukę, którą należy pielęgnować i ratować. Temat kultury powinien się częściej pojawiać w mainstreamowych mediach, aby społeczeństwo znało sytuację. Trzeba też zadbać o dofinansowania dla aktorów.

Dlaczego Andrzej rysuje?

Bo pasjonował się piłką nożną! Swoja karierę zaczął od karykatur piłkarzy.

Rysowanie to dla niego przede wszystkim czytanie informacji, książek, gazet, esejów. Pierwszą rzeczą, która prowokuje go do rysunku, jest emocja. Zazwyczaj nieparlamentarna. Myśli tekstami, nie obrazkiem. Bo rysunek może być najbrzydszy na świecie, ale pomysł musi się obronić.

Satyra jest dla niego balansowaniem na granicy tego, co ludzie są w stanie zaakceptować, a czarny humor jest najlepszym sposobem odreagowania rzeczywistości.

To praca jego marzeń.

Co oglądać w niedzielę?

W niedzielę znów sporo o równości: Feministyczny Międzynarodowy Power Panel z emigrantkami, które walczą o prawa kobiet w kraju, oraz spotkanie dotyczące praw osób LGBT+ z Moniką Rosą, Bartem Staszewskim i Patrykiem Chilewiczem; o klimacie z różnych perspektyw, bo o antropocenie, o łowiectwie i o przyszłości transportu; nieustająco dużo o gospodarce, technologiach i polityce: światowym wyścigu technologicznym, walce z cyfrową dezinformacją, roli Internetu w kampaniach politycznych, cyfrowej suwerenności, praworządności, mediach i infrastrukturze przyszłości. Spotkamy się z naczelnym epidemiologiem Szwecji Andersem Tegnellem, pisarkami: Sabiną Baral i Dominiką Słowik, filozofami: Piotrem Augustyniakiem i Tomaszem Stawiszyńskim, humanitarystką, która w ubiegłym roku wycisnęła uczestnikom Igrzysk łzy z oczu: Aleksandrą K. Wisniewską. Na zakończenie: osiem power speeches o świecie po pandemii.

Dlaczego przegrywamy demokrację liberalną? :)

PiS wygrywa kolejne wybory i  niezmiennie prowadzi w sondażach, chociaż ma nonszalancki stosunek do prawa, stopniowo wyprowadza Polskę z Unii Europejskiej, ogranicza wszystko, co jest od tej partii niezależne i konfliktuje społeczeństwo. Wydawałoby się, że działania PiS-owskiej władzy powinny być znakomitym paliwem dla partii opozycyjnych. Tymczasem nie są. Warto więc zastanowić się nad przyczynami tego stanu rzeczy i ocenić możliwości jego zmiany.

Można wyróżnić trzy główne przyczyny słabości opozycji demokratycznej w Polsce. Są to: brak zaufania społecznego do partii sprawujących wcześniej władzę, brak jednolitej narracji demokratyczno-liberalnej oraz niemożność zjednoczenia się opozycji.

  1. Brak zaufania społecznego

Początki zmiany ustrojowej przebiegały pod hasłem integracji z cywilizacją zachodnią. Przejście od komunistycznego autorytaryzmu, zwanego realnym socjalizmem, do demokracji liberalnej wydawało się czymś oczywistym i niekwestionowanym. Podobnie, jak przejście od systemu nakazowo-rozdzielczego w gospodarce do gospodarki rynkowej. Niestety, nie wykorzystano przy tym potencjału społecznego, który ujawnił się w czasach pierwszej „Solidarności”. Nie tylko go nie wykorzystano, ale wręcz o nim zapomniano, uważając, że w nowych warunkach ustrojowych należy w pełni zaufać mechanizmom rynkowym i wspierać przede wszystkim indywidualne inicjatywy ludzi przedsiębiorczych. Ludziom masowo zwalnianym z upadających przedsiębiorstw oferowano zasiłki i zupy Kuronia, ale nie przedstawiano żadnych alternatywnych form zatrudnienia. Podobnie postąpiono z pracownikami PGR-ów, którzy z chwilą likwidacji tych gospodarstw znaleźli się w społecznej i gospodarczej próżni. „Radźcie sobie sami” – tyle pozostało z dawnej dumnej i szlachetnej solidarności. Tak więc pojawiły się ofiary transformacji – ludzie, którym w czasach komuny żyło się lepiej. Wśród nich nierzadko ludzie zasłużeni w walce z komuną, jak robotnicy z wielkich zakładów przemysłowych, które teraz padały jeden po drugim. Do tego wszystkiego państwo słabo sobie radziło z przestępczością zorganizowaną, z korupcją, z wykrywaniem rozmaitych afer i przekrętów. Wielu ludzi, z trudem zarabiających na swoje utrzymanie, mogło jednocześnie obserwować jak szybko rosną fortuny beneficjentów zmian, niekoniecznie tylko tych najbardziej zdolnych i pracowitych. Czarę goryczy przelała afera Rywina, w wyniku której prawica zaczęła zyskiwać przewagę, jako siła sprzeciwiająca się zachodniej wizji rozwoju.

Nic więc dziwnego, że w tych warunkach tworzył się potencjalny elektorat partii antysystemowej. Tym bardziej, że poprawa następowała powoli i wciąż wielu ludzi skazanych było na zasiłki i pracę na umowach śmieciowych. PiS doszedł do władzy w okresie największego ożywienia gospodarczego, przy braku bezrobocia i inflacji. I oczywiście natychmiast to wykorzystał, stosując obfite transfery socjalne, zwłaszcza w okresach przedwyborczych. Ludzie czujący się pokrzywdzonymi w wyniku transformacji ustrojowej, mogli się wreszcie poczuć usatysfakcjonowani. Dlatego łatwo było im uwierzyć w zapewnienia polityków PiS-u, że wszelkie niedogodności i braki, jakich wciąż doświadczają, są w całości zawinione przez poprzednie rządy, a zwłaszcza rząd PO-PSL.

  1. Brak jednolitej narracji

Głęboka zmiana ustrojowa zapoczątkowana w 1989 r. wymaga odpowiedniego wsparcia kulturowego i intelektualnego u większości obywateli, aby jej oczekiwane skutki mogły realnie zaistnieć w przestrzeni społecznej. W końcu lat 80. większość Polaków niewątpliwie tęskniła za tzw. wolnym światem, reprezentowanym przez kraje demokracji liberalnej, za wolnością słowa, swobodą zrzeszania się i zgromadzeń; za normalnością życia, wolną od natrętnej indoktrynacji i propagandy. Ta tęsknota nie oznaczała jednak równoczesnego przyswojenia wzorów kulturowych charakterystycznych dla obywateli „wolnego świata”, ani posiadania wiedzy na temat szczegółowych praktyk i zasad funkcjonowania demokracji liberalnej jako systemu politycznego. Stare, mocno utrwalone wzory myślenia i zachowania funkcjonowały zatem nadal, zderzając się z wymaganiami nowego porządku społecznego i politycznego. Wysuwanie na plan pierwszy praw człowieka jako jednostki, kłóciło się z wpajanym od lat przekonaniem o potrzebie służby państwu i narodowi. O wolności mówiło się u nas najczęściej w kontekście suwerenności państwa, tak bardzo ograniczonej w czasach komuny, a nie o wolności osobistej, którą mylnie traktowano jako zależną od tej pierwszej. Pluralizm w życiu społecznym ograniczał się do tolerancji dla nietypowych stylów życia, związanych z wyborami światopoglądowymi czy orientacją seksualną, pod warunkiem wszakże, że nie są one publicznie demonstrowane. Przywiązanie do kultury patriarchalnej nie pozwalało na więcej. Tymczasem w kulturze zachodniej pluralizm społeczny oznacza równość praw dla różnych środowisk i grup społecznych, łącznie z prawem do otwartego manifestowania swoich przekonań i obyczajów.

Żyjąc w kraju, który formalnie jest państwem o ustroju demokracji liberalnej, większość obywateli nie rozumie istoty tego ustroju; nie wie, co oznacza trójpodział władzy i do czego jest on potrzebny, jakie są najważniejsze instytucje demokracji i jakie spełniają funkcje, czym jest społeczeństwo obywatelskie i dlaczego jest ono w tym ustroju niezbędne, w czym się wyraża praworządność. Dla wielu ludzi są to zagadnienia abstrakcyjne i zupełnie nie związane z ich codziennym życiem, które od życia w komunie różni się tylko bogactwem rynku i lękiem przed bezrobociem. Poza tym, tak wtedy, tak i teraz jest jakaś władza, która o wszystkim decyduje i robi co chce. Trudno więc dostrzec im różnicę, jeśli chodzi o ich własny wpływ na bieg spraw, nie tylko w kraju, ale choćby w swoim najbliższym otoczeniu. W tych warunkach trudno mówić o rozwiniętych formach społecznej samorządności i kontroli władzy, co jest istotą demokracji.

Za ten kulturowy chaos i polityczny analfabetyzm odpowiedzialność ponoszą wszystkie kolejne rządy po 1989 roku, deklarujące przywiązanie do demokratycznych wartości. Nie starano się bowiem tych wartości upowszechniać w szerokich kręgach społecznych, ani uczynić je ważnym przedmiotem nauczania w szkolnych programach. Być może to zaniechanie wynikało z niechęci do ideologicznej indoktrynacji, tak bardzo rozpowszechnionej i wyśmiewanej w czasach komuny. Być może uważano, że sama praktyka funkcjonowania demokratycznego państwa będzie niejako wymuszać wzory myślenia i zachowania podobne do tych, które funkcjonują na Zachodzie, bez potrzeby odgórnie inspirowanych działań edukacyjnych i wychowawczych.

Być może tak by było z biegiem czasu, gdyby nie zamieszanie ideologiczne po upadku komunizmu. Nie wszystkie środowiska polityczne w Polsce były bowiem zwolennikami radykalnej zmiany kulturowej. Zupełnie inną wizją Polski po upadku komunizmu kierowali się przedstawiciele ugrupowań konserwatywnych i narodowych, którzy akceptując gospodarkę rynkową, jednocześnie sprzeciwiali się liberalnym zmianom obyczajowym. Postulowali oni wzmocnienie patriarchatu, ograniczenie praw mniejszości i oparcie życia społecznego na etyce katolickiej. W tych środowiskach prawa człowieka podporządkowano enigmatycznym interesom narodu, co pozwalało na ostrą krytykę i sprzeciw wobec Europejskiej Karty Praw Podstawowych, projektów ustaw równościowych i przeciwko przemocy w rodzinie czy liberalizacji prawa do aborcji. Rygoryzm obyczajowy i skłonność do silnej, scentralizowanej władzy państwowej wykluczały w tych środowiskach poparcie dla demokracji liberalnej. Tendencje te spotkały się z silnym poparciem Kościoła katolickiego, obawiającego się, że krzewienie wzorów kultury zachodniej przyspieszy proces sekularyzacji społeczeństwa polskiego.

Sprzeciw wobec zmian kulturowych, warunkujących rozwój cywilizacyjny kraju, nasilił się zwłaszcza po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Okazało się bowiem, że korzyści związane z pozycją Polski w Unii wymagają akceptacji i zrozumienia podstawowych wartości europejskich. Aby tak było, adaptacja kulturowa społeczeństwa jest niezbędnym warunkiem pełnoprawnego uczestnictwa Polski we wspólnocie europejskiej. Silny opór Kościoła i środowisk narodowych i konserwatywnych przeciwko tej adaptacji zyskał poparcie większości Polaków, zwłaszcza tych żyjących w oddaleniu od większych centrów nauki i kultury, a tym samym bardziej poddanych wpływom środowisk przeciwnych demokracji w stylu zachodnim. Ludzi obawiających się zmian i przywykłych do tradycyjnych wzorów myślenia i zachowania łatwo było przekonać, że inwazja kultury „zgniłego” Zachodu jest zagrożeniem dla polskości, dla naszej wiary i moralności. Dlatego opór przeciwko tej inwazji, wyrażający się w haśle „wstawania z kolan”, uznano za patriotyczny wyraz narodowej godności. Jakże to wielkie i szlachetne w porównaniu z narracją odwołującą się do godności człowieka, bez względu na jego narodowość.

Opozycja demokratyczna nie jest w stanie stworzyć jednolitej narracji w obronie demokracji liberalnej, bo w sprawach ideologicznych i obyczajowych jest niespójna. Ta niespójność jest wynikiem zróżnicowanej zależności poszczególnych partii od Kościoła i od zróżnicowanego stopnia konserwatyzmu ich elektoratów. Wszyscy w tej opozycji mówią o potrzebie równości, wolności i tolerancji, ale co innego te wartości znaczą dla progresywnej lewicy, co innego dla umiarkowanej Koalicji Obywatelskiej i co innego dla tradycjonalistycznego PSL-u.

  1. Niemożność zjednoczenia się opozycji

Przy całym swoim sprzeciwie wobec destrukcyjnych dla demokracji poczynań PiS-u, partie opozycyjne i ich liderzy wciąż zdają się nie dostrzegać w nich skali zagrożenia dla losów kraju. Tu już nie chodzi o samą zmianę ustroju demokratycznego na półdyktaturę, ale o długofalowe konsekwencje cywilizacyjne. Rezygnacja z dziejowej szansy, jaką daje uczestnictwo w Unii Europejskiej, skazuje nasz kraj na wegetację w relacjach międzynarodowych i coraz większe opóźnienie cywilizacyjne. Wcześniej czy później oznaczać to będzie znalezienie się w orbicie wpływów Rosji. Liczenie na to, że znajdować się będziemy pod kuratelą Stanów Zjednoczonych jest wyjątkowo naiwne. Jakąkolwiek wspólnotę interesów polskich i amerykańskich można sobie wyobrazić tylko wtedy, gdy Polska będzie częścią zjednoczonej Europy. Gdyby liderzy partii opozycyjnych byli w pełni świadomi tych konsekwencji i czuli się rzeczywiście odpowiedzialni za cywilizacyjny rozwój Polski, mieliby jeden wspólny cel, jakim jest odsunięcie PiS-u od władzy. Potrafiliby przeciwstawić się tezie podsuwanej przez pisowską propagandę, iż samo odsunięcie tej partii od władzy jest celem niewystarczającym dla pozyskania szerokiego poparcia. Byłoby to słuszne, gdyby walka polityczna była prowadzona według reguł demokratycznych. Tymczasem PiS bezczelnie łamie wszelkie reguły, na co opozycja reaguje bezradnością, bo jej oburzenie i protesty nie mają znaczenia dopóki PiS ma poparcie swojego żelaznego elektoratu. Nie potrzeba zatem szczególnej lotności umysłu, aby się zorientować, że jedyną możliwością pokonania PiS-u w demokratycznych wyborach (dopóki one są) jest zjednoczenie całej opozycji demokratycznej. Utworzenie z partii opozycyjnych trzech bloków wyborczych okazało się bowiem niewystarczające.

Niestety, słabością opozycji demokratycznej jest partykularyzm partyjny, który sprawia, że interes partii stawiany jest wyżej od interesu kraju. Działacze partyjni zajęci są przede wszystkim zdobywaniem i rozdziałem intratnych stanowisk w aparacie państwa i państwowych korporacji. Wszak utarło się, że w ten sposób zdobywa się lojalność i poparcie wpływowych osób, a nie przez dochowanie wierności określonym wartościom. Ten sposób myślenia otworzył drogę do politycznej korupcji, którą dzisiaj uważa się za zjawisko niemal naturalne. Dlatego nie tyle ważne staje się zwycięstwo w wyborach, tylko ile korzyści uda się osiągnąć startując w nich. I to właśnie jest głównym przedmiotem negocjacji przy próbach tworzenia koalicji wyborczych. Partykularyzm partyjny sprawia, że opozycja nie była w stanie wystawić wspólnego kandydata w wyborach prezydenckich. Pogodzono się widać ze zwycięstwem Andrzeja Dudy, a szczytem marzeń stało się uzyskanie przywództwa w opozycji. Machanie partyjnymi szabelkami i bojowe okrzyki to za mało, żeby odsunąć PiS od władzy. Do tego potrzebny jest jeden silny kandydat całej opozycji.

To, co jest przyczyną podziału opozycji demokratycznej, zarówno jeśli chodzi o partie, jak i ich elektoraty, to ahistoryzm, przywiązanie do dawnych podziałów i konfliktów. Stąd niemożność zaakceptowania we własnych szeregach byłych komunistów lub byłych nacjonalistów. Niedostrzeganie kontekstu historycznego lub prawa człowieka do ewolucji swoich poglądów bynajmniej nie świadczy o wyższości moralnej, ale o bezmyślnym zacietrzewieniu. Jeśli do tych resentymentów dodać liczne animozje osobiste, to trudno się dziwić żałosnemu stanowi opozycji. Wyraźnie daje też o sobie znać negatywna selekcja do zawodu polityka. Od lat nie ma w Polsce nikogo, może poza Donaldem Tuskiem, kto choć trochę zbliżałby się do formatu osobowościowego tak wybitnych postaci, jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jan Nowak-Jeziorański czy Władysław Bartoszewski.

W tej sytuacji demokrację liberalną w Polsce uratować może tylko spadek zaufania społecznego do PiS-u, czego ta partia obawia się w związku z nadchodzącym kryzysem gospodarczym. Nie znaczy to jednak wcale, że wzrośnie dzięki temu zaufanie do którejś z partii opozycyjnych. Konieczne jest bowiem pojawienie się na scenie politycznej nowego ugrupowania, które wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i lękom większości Polaków będzie w stanie zjednoczyć rozproszony elektorat demokratycznej opozycji.

W Polsce, czyli wszędzie :)

 „Świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy” – powtórzmy zdanie, jakim Olga Tokarczuk rozpoczęła swój noblowski wykład. Czy to tylko literacka metafora dramatyzująca opowieść o kryzysie literatury? Czym w takim razie są słowa Antoniego Guterresa, sekretarza generalnego ONZ, który podczas Forum Ekonomicznego w Davos w styczniu 2020 r. mówił: „Ludzkość wypowiedziała wojnę naturze, i natura odpowiedziała gwałtownym kontratakiem. Zmiany klimatu nie zniszczą planety, zagrożone jest jednak przetrwanie ludzkości”. Dzień wcześniej Guterres w wystąpieniu przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ bez wahania używał języka apokalipsy, przekonując, że nad światem krążą jej Czterej Jeźdźcy.

To właśnie jednym z nich jest kryzys klimatyczny, ujawniający brutalnie, że gatunek ludzki funkcjonujący w dotychczasowym modelu rozwoju zbliżył się do fizycznych granic egzystencji. Pozostałych jeźdźców przedstawimy dalej, teraz oddajmy głos najlepszemu specjaliście od apokalipsy, antropologowi René Girardowi. Prezentując ostatnią swą książkę, pisał we wstępie: „Jej przedmiotem jest możliwość końca Europy, świata Zachodu i świata jako całości. Ta możliwość stała się dziś realna. Jest to więc książka apokaliptyczna”.

„Apokalipsa tu i teraz” ukazała się po polsku w 2018 r., już po śmierci uczonego, oryginał został jednak opublikowany w 2007 r. I wtedy to, wiele lat przed ostrzeżeniami Mariana Turskiego, Grety Thunberg, Olgi Tokarczuk czy Antonio Guterresa, Girard pisał: „W dzisiejszych czasach przemoc zostałarozpętana na skalę globalną, doprowadzając do tego, co przewidziały apokaliptyczne teksty: do zatarcia różnicy między katastrofami spowodowanymi przez naturę i wywołanymi przez ludzi, między naturą a wytworem człowieka: globalne ocieplenie i podniesienie poziomu wód nie są już metaforami. Przemoc, która stworzyła sacrum, nie tworzy już niczego – prócz siebie samej”.

Wobec tych wszystkich diagnoz pytanie o Polskę w 2030 r. wydaje się nieistotne, wręcz naiwne i nie na miejscu. Bo, jak by powiedzieli aktywiści klimatyczni, na martwej planecie nie będzie Polski, i nie zmieni tego nawet Jarosław Kaczyński podczas nocnego głosowania w kontrolowanym przezeń Sejmie. Czy w takim razie ma w ogóle znaczenie to, co w Polsce się dziś dzieje? Skoro Ziemia, nasz dom, płonie, kogo mogą obchodzić lokalne spory o sądownictwo, demokrację, państwo prawa i nadużycia władzy?

Kraj króla Ubu

Wszak w Polsce, czyli nigdzie, jak to sformułował Alfred Jarry, autor sztuki „Ubu król czyli Polacy”, nie może się dziać nic ważnego, niezależnie od tego, jak gromko aktualny Ubu pokrzykuje na świat dziarskim „Grówno!”. Ubu, postać tak straszna, że aż śmieszna; i tak śmieszna, że przerażenie ogarnia, objawił się światu 9 grudnia 1896 r. w paryskim Thèâtre de l’Oeuvre. To wtedy rozpoczął się w sztuce, zdaniem Jana Gondowicza, wiek XX. Ubu okazał się typem idealnym na czasy, kiedy zatarła się granica między sceną teatru a sceną polityki. Postać występująca głównie w spektaklach szybko zaczęła się urywać spod reżyserskiej kontroli, by wychylić głowę z parlamentarnej mównicy lub prezydenckiego pałacu w roli wodza, naczelnika, conducătora, prezesa.

Ubu stał się wzorem doskonałym dla tyraniąt i tyraniątek produkowanych masowo w XX w. przez schorowane wyobraźnie ludów zamieszkujących wschodnie rubieże Europy. Do Ubu lubią odwoływać się zwłaszcza komentatorzy francuscy. Gdy tylko mają problem ze zrozumieniem tego, co dzieje się w Polsce, na Węgrzech lub gdzie indziej w Europie Środkowej, przywołują określenie ubuesque – „ubiczny”, znaczący tyle, co groteskowy, absurdalny, ponad miarę. To w Polsce, czyli nigdzie, Ubu miał się narodzić i widocznie tu też zyskał nieśmiertelność.

W odniesieniu do naszej rzeczywistości określenie „ubiczny” oznacza jakiś rodzaj normy, podpowiada, że groteska jest w Europie Środkowej i Wschodniej standardem, a nie dewiacją. Nienormalnie jest wówczas, gdy wydaje się, że zaczyna być normalnie. Gdy już z kranów leci ciepła woda, gdy już pociągi przestają się spóźniać, gdy już najważniejsze miasta łączą autostrady i co sto kilometrów stoi nowa filharmonia, z przerażeniem zrywamy się z kolan, by zaistnieć w historii. I wybieramy sobie Ubu, żeby rządził wcielony w postać Viktora Viktatora Orbána czy Jarosława Naczelnika Kaczyńskiego.

Określenie „ubiczny” pojawia się także w odniesieniu do zjawisk występujących na Zachodzie. Wtedy jednak ma ono inne znaczenie. Owszem, pokazuje absurdalność, monstrualną wręcz groteskowość sytuacji z jasnym przesłaniem, że wydarzyła się niezgodna z normą patologia. Po to jednak, żeby odetchnąć z ulgą – przez wykrycie odstępstwa, jakkolwiek szokującego, norma nie została zagrożona. We Francji Ubu nie może rządzić, w Polsce Ubu nie może nie rządzić.

Ubizm jako normalność i ubizm jako od normalności odstępstwo opisują dwa różne światy, które mocą historycznych wyroków, choć wydają się do siebie podobne, to jednak jest to podobieństwo powierzchowne, dotyczące fasad, infrastruktury, używanych smartfonów. Pod tą wspólną powierzchnią hardware’u, użyjmy informatycznego porównania, kryją się odmienne systemy operacyjne pisane przez setki lat odmiennej historii.

Wystarczy zresztą przeczytać wywiad, jakiego udzielił tuż przed śmiercią Michel Rocard francuskiemu tygodnikowi „Le Point” (23 czerwca 2016 r.). Wielka postać francuskiej lewicy, erudyta, premier za prezydentury François Mitterranda, kreśli w swych odpowiedziach na dziennikarskie pytania niezwykle ciekawy, subtelny i bogaty w detale obraz świata i polityki we wszystkich jej wymiarach, od francuskiego po globalny. Poddaje się, gdy dochodzi do kwestii związanych z Europą Środkową i Wschodnią. Tworzące ten region państwa jawią mu się jako jakieś monstrualne twory. Nie interesują się zupełnie międzynarodową dyplomacją, Unię Europejską traktują jak bankomat, rządzą nimi jakieś anachroniczne elity infiltrowane przez różne obce służby. Zupełne Nigdzie włączone do Europy, jakieś Gdzieś zaczyna się dopiero w Rosji.

Globalizacja Ubu

W tym samym jednak 2016 r. coś zaczęło w tym prostym schemacie pękać. Oto najpierw kampania referendalna w Wielkiej Brytanii w sprawie brexitu. Wiadomo było, że wyniesie do góry lokalnych Ubu w stylu Nigela Farage’a z partii UKIP, ale zgodnie z opisaną zasadą, że wyniesienie to będzie wyrazem patologii, a nie normy. Nikt normalny nie zakładał możliwości brexitu, nie po to przecież David Cameron rozpoczynał całą awanturę z referendum, żeby ryzykować wyjście Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej. Kto oglądał relacje telewizyjne z nocy 23 na 24 czerwca, pamięta emocje i narastające zdumienie. Z minuty na minutę, wraz z kolejnymi raportami z lokali wyborczych kształtowała się nowa rzeczywistość, niewyobrażalne się materializowało. Elektorat najbardziej ugruntowanej demokracji świata zbiesił się i wykrzyczał swym elitom „Grówno!”. Michel Rocard zmarł 2 lipca i nie zdążył już skomentować nowej sytuacji.

Czym jednak jest brexit wobec wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych? Znowu, kto oglądał przekazy medialne z nocy powyborczej, pamięta, jak pewne zwycięstwo Hillary Clinton przekształciło się w spektakularną klęskę. Amerykański elektorat oddał władzę w najpotężniejszym ciągle mocarstwie świata Donaldowi Trumpowi. Bruno Latour, francuski socjolog i filozof, skomentował ten wybór krótko: do Białego Domu wprowadził się król Ubu. Ekspresja, maniery (lub raczej ich brak), sposób mówienia i słownictwo czynią zeń niemal doskonałe wcielenie oryginału. Tylko że już nie można powiedzieć: „w Polsce, czyli nigdzie”. Jeśli już, to w Polsce, czyli wszędzie. Świat zalewa grówno, niosąc ze sobą cuchnące miazmaty postprawdy, mowy nienawiści, ksenofobii, mizoginii, rasizmu, bigoterii.

„Meksykanie to gwałciciele”, „uchodźcy są nosicielami pasożytów” – takie argumenty otwierają dziś drogę do władzy i w Stanach Zjednoczonych, i w Polsce. Wszystko zdaje się dzielić Donalda Trumpa i Jarosława Kaczyńskiego, ale obaj chcą jednego: podnieść Amerykę/Polskę z kolan, uczynić je ponownie wielkimi, w czym przeszkadzają zblatowane elity, skorumpowany establishment, polityczna poprawność niepozwalająca nazywać rzeczy i zagrożeń po imieniu. Suweren przejrzał jednak w końcu na oczy i podjął właściwe decyzje, powierzając władzę tym, którzy najgłośniej obiecywali, że przywrócą swoim narodom dumę i bezpieczeństwo.

Świat umiera

Skoro więc w Polsce, czyli wszędzie, to także w Polsce nie możemy być obojętni ani też nie możemy się wyrzec odpowiedzialności za przyszłość. A skoro Ubu pretenduje do uniwersalności i chce rządzić wszędzie, to najprawdopodobniej nie mamy do czynienia z wysypem lokalnych kryzysów demokracji, tylko kryzysem powszechnym. A kłopoty z demokracją nie tyle są problemem, ile symptomem schorzenia znacznie poważniejszego. Nie dostrzegając go, koncentrując się tylko na symptomach, nie zauważamy, że świat umiera.

Tak, świat, jaki znaliśmy, umiera bezpowrotnie, a kto twierdzi, że można go przywrócić do życia, wystarczy tylko odsunąć jednego lub drugiego Ubu od władzy, jedynie pogłębia patologię. Bo alternatywą nie jest powrót do starego świata, który ową patologię i jej symptomy wyhodował, tylko wypracowanie adekwatnej i politycznie przekonującej odpowiedzi na pytanie, jak uniknąć apokalipsy. Lub w mniej eschatologicznym języku, jak przygotować się do klifu Seneki. Został on zdefiniowany w poprzednim rozdziale jako biofizyczna granica dla dalszego rozwoju cywilizacji w kształcie, jaki znamy.

Choć klif ciągle jest za horyzontem, mnożą się symptomy nadciągającego upadku i składają się razem na chaos interregnum, czasu bezkrólewia. Pojęcie to przywołał pod koniec życia filozof i socjolog Zygmunt Bauman, by opisać sytuację, w której stary ład i jego instytucje tracą moc, nawet jeśli jeszcze istnieje siłą przyzwyczajenia lub podtrzymywany jest przemocą (tak jak przemoc przeciągała agonię PRL). Nowe jednak jeszcze się nie narodziło, nikt nie wie, jak będzie wyglądała przyszłość, więc wobec niepewności, jakie niesie, jest ona źródłem lęków i niepokojów przekładających się na polityczny chaos.

To sytuacja niebezpieczna i bardzo obiecująca zarazem. By ją zrozumieć, warto odwołać się do historycznej analogii i cofnąć do XVII w. Już raz tam byliśmy, pokazując, jak szybko upadło jedno z największych wówczas mocarstw, Rzeczpospolita Obojga Narodów. W XVII w., podobnie jak obecnie, suma różnych czynników: zmiana klimatyczna, rewolucja technologiczna i kulturowa, wstrząsy gospodarcze, epidemie, konflikty polityczne, doprowadziła do załamania cywilizacji feudalnej w Europie, apokalipsy i zagłady ludności rdzennej w Amerykach, rewolucji politycznej w Chinach. Koszty tego upadku były ogromne i dotknęły nawet jedną trzecią ludności zamieszkującej Ziemię.

Na gruzach starego wyłoniły się jednak zalążki nowego ładu opartego na towarowej gospodarce kapitalistycznej i na nowej formie organizacji politycznej, jaką stało się państwo narodowe. Nowy system socjopolityczny okazał się bardziej funkcjonalnie zróżnicowany i tym samym bardziej złożony od poprzedniego, a obsługa tej złożoności sprzyjała rozwojowi nauki, nowych technologii i innowacji we wszystkich wymiarach życia. Z chaosu XVII w. wyłoniły się zalążki świata, w którym żyliśmy i który właśnie dobiega końca. Co wyłoni się z obecnego chaosu?

Odpowiedź będzie wynikiem indywidualnych i zbiorowych decyzji, a także zaniechań. Przy kształtowaniu się lub rekonstrukcji systemu złożonego kluczowe stają się tipping points, punkty przełomu, kiedy pojedyncze oddziaływania zaczynają tworzyć sprzężenie i proces przyspiesza oraz nabiera konkretnego kierunku. Pojęcie „punktów przełomu” ma swój złowieszczy wymiar w dyskusji o zmianach klimatycznych, co jasno opisali autorzy głośnego artykułu z tygodnika naukowego „Nature” opublikowanego w listopadzie 2019 r. Ich zdaniem nie można wykluczyć, że pewne punkty przełomu w rozwoju systemu klimatu zostały już przekroczone i niekorzystne zmiany nabierają tempa.

Topnienie wiecznej zmarzliny oznacza uwalnianie ukrytych w niej gazów cieplarnianych, dwutlenku węgla i metanu, co przyspiesza proces ocieplania atmosfery, a więc przyczynia się do dalszego rozmarzania zmarzliny i roztapiania pokrywy lodowej Arktyki. Słodka woda dostająca się do oceanów ma wpływ na ich zasolenie, co z kolei przekłada się na zmiany gęstości wody, a w konsekwencji na jej cyrkulację i przenoszenie ciepła. To tylko kilka potencjalnych sprzężeń, które na dodatek mogą oddziaływać na siebie i wzmacniać konsekwencje, popychając świat w kierunku sztormu doskonałego.

Dobrą ilustracją tego, na czym polega dynamika rozwoju procesów po przekroczeniu punktu przełomu, są epidemie, a zwłaszcza takie pandemie, jak COVID-19. Lokalne, wydawałoby się, ograniczone do chińskiego Wuhan zagrożenie epidemiczne rozlało się błyskawicznie na cały świat dzięki różnorodnym systemowym wzmocnieniom sprzyjającym propagacji fali zarażenia.

 

Podobnie działają systemy społeczne. Trudno przewidzieć rewolucje, tak jak trudno było przewidzieć, że samotna inicjatywa Grety Thunberg wywoła taki rezonans. Czy jej sukces oznacza już punkt przełomu, czy jest tylko rodzajem mody, która wygaśnie, gdy licealiści ruszą na studia? Spójrzmy jednak na to, co wydarzyło się w ciągu niespełna dwóch lat od momentu, kiedy Thunberg rozpoczęła w sierpniu 2018 r. swój strajk. Chwilę później Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu ONZ (IPCC) opublikował raport specjalny „Global Warming 1,5 st. C”. To pierwszy dokument naukowy, który przyciągnął szeroką uwagę mediów i publiczności, uświadamiając, że czas na podjęcie działań szybko się wyczerpuje. Systematyczne emisje gazów cieplarnianych powodują, że kończy się tzw. budżet węglowy, czyli ilość dwutlenku węgla oraz innych gazów, jaką można jeszcze wprowadzić do atmosfery, by móc zatrzymać wzrost jej temperatury na poziomie 1,5 st. C.

W ciągu kilku tygodni raport IPCC stał się punktem odniesienia nie tylko dla mediów, ale także artystów – pojawił się m.in. w teatrze w spektaklu „Jak ocalić świat na małej scenie” w reż. Pawła Łysaka (Teatr Powszechny w Warszawie). Greta Thunberg z samotnej buntowniczki stała się ikoną globalnego ruchu na rzecz klimatu. Rok 2019 to już kaskada wydarzeń: zaczyna się od 49. szczytu w Davos z udziałem Grety Thunberg, marcowego pierwszego globalnego strajku dla Ziemi, wyborów do Parlamentu Europejskiego, gdzie zamiast brunatnej – jak się obawiano – wdarła się zielona fala. W rezultacie Unia Europejska przyspieszyła prace nad Europejskim Zielonym Ładem.

Stary świat umiera, ulegając siłom entropii. W starciu z termodynamiką polityka jest bezradna, jednak tylko polityka może zmienić świat, ratując lub doprowadzając cywilizację do upadku. Wiele symptomów wskazuje, że szybko zbliżamy się do klifu. Nie wiemy, czy spadniemy w przepaść, czy też zdołamy uruchomić strategię Seneki. Przesądzą konkretne decyzje, a kształtowanie nowego ładu potrwa długo. Projekty i programy, takie jak Europejski Zielony Ład, industrializacja 4.0, dekarbonizacja, kapitalizm interesariuszy, demokracja ekologiczna – to tylko etykiety dla prób rekonstrukcji złożoności systemowej i ratowania cywilizacji. Do jakiego stopnia są jeszcze aktualne i adekwatne? Szukając odpowiedzi, pamiętajmy jednak, że nikt nie jest zbyt mały, by nie mieć wpływu.

 

Copyright © by POLITYKA Sp. z o.o. SKA
Książka już w przedsprzedaży na sklep.polityka.pl w cenie 39,99 zł.  
Uwaga: koszty wysyłki do poniedziałku, 27 kwietnia włącznie pokrywa wydawca.
 
Książka będzie również w sprzedaży kioskowej przez dwa tygodnie z częścią nakładu majowej POLITYKI – od wtorku, 28 kwietnia do wtorku, 12 maja. Cena: 39,99 zł.
 
E-book już dostępny na publio.pl w cenie 39,99 zł.  
Wkrótce w innych sklepach i księgarniach internetowych oferujących e-booki.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję