Monitorowanie i ochrona demokracji z Davidem Koranyim [PODCAST] :)

Czy Węgry można uznać za kraj demokratyczny? Jakie wyzwania dla demokracji stwarza potencjalne zwycięstwo Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych? Jaki jest cel działalności Action for Democracy? Leszek Jazdzewski (Liberte!) rozmawia z Davidem Korányi, prezesem organizacji Action for Democracy.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czym jest Action for Democracy? Opowiedz nam nieco więcej o historii organizacji?

David Korányi (DK): Action for Democracy (A4D) jest instytucją stosunkowo nową – założyliśmy ją w styczniu 2022 r. Pierwotną inspiracją była sytuacja na Węgrzech. Sam jestem Węgrem i od ponad dziesięciu lat obserwuję upadek demokracji w moim kraju. Chcieliśmy powołać do życia instytucję, która w sposób bezpartyjny i postępowy pozyskiwałaby poparcie dla sił demokratycznych. Chcieliśmy wesprzeć Węgry z zewnątrz tak, jak tylko mogliśmy – głównie jako Węgrzy na emigracji – aby wyrównać szanse w węgierskim kontekście politycznym.

Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że jest to instytucja, która może wykorzystać szersze nastroje globalne i sprostać szerszemu globalnemu wyzwaniu – regresowi demokracji także w wielu innych krajach. Zdaliśmy sobie również sprawę, że Action for Democracy ma potencjał, aby stać się instytucją globalną, która wygeneruje wsparcie innych, podobnie myślących demokratów. Próbujemy stworzyć globalną sieć solidarności, z której mogliby korzystać demokraci, aby pomagać sobie nawzajem w walce o swoje demokracje.


European Liberal Forum · Monitoring and Safeguarding Democracy with David Koranyi

LJ: Czego nauczyłeś się od momentu stworzenia Action for Democracy? Czy są jakieś wyzwania lub zagrożenia, o których nie wiedziałeś przed założeniem tej organizacji?

DK: Właściwie jest ich kilka. To przygoda, która sprawia, że jestem bardzo podekscytowany, ale i pełen pokory. Jednym z głównych wyzwań, przed którymi stoimy, jest ogromne zapotrzebowanie na tego typu działania. Jest wiele tak zwanych „państw będących polami bitewnymi” – coś na kształt Polski czy Brazylii, ale w kontekście światowym. Otrzymaliśmy pozytywne opinie i prośby o wsparcie (w sposób bezstronny) organizacji społeczeństwa obywatelskiego, które toczą walkę w słusznej sprawie.

Wyzwanie polega na tym, jak robić to w spójny i skuteczny sposób oraz dokonywać wyborów w mądry i strategiczny sposób, tak aby pomóc we wspieraniu celów w miejscach, w których możemy naprawdę coś zmienić. To jest pierwsza kwestia.

Wyzwanie numer dwa to trudność w budowaniu społeczności i wspieraniu zrównoważonej społeczności w dzisiejszych czasach. Wszystko w zasadzie kręci się wokół nowych cykli, a czas skupienia uwagi skraca się. Jak zatem w tym kontekście założyć organizację, wokół której zbudowana zostanie trwała społeczność? Celowo chcieliśmy działać powoli i już na początku odnieśliśmy bardzo zachęcające sukcesy w zbieraniu funduszy i budowaniu społeczności.

To bieg długodystansowy i naprawdę staramy się zbudować instytucję, która byłaby odpowiednikiem Lekarzy bez Granic w przestrzeni demokratycznej – globalną organizację charytatywną, której możesz jako osoba fizyczna pomóc wesprzeć kraje w kryzysie demokratycznym i stawić czoła regresowi demokracji. Zbudowanie odpowiedzialnej i zrównoważonej społeczności wokół jakiegoś problemu jest wyzwaniem, niezależnie od tego, jak powszechny i ​​ważny jest ten problem, ponieważ istnieje wiele konkurencyjnych wyzwań.

Problem numer trzy – i z tej perspektywy będzie to rok przełomowy – polega na tym, że skupiamy się na amerykańskich i europejskich odbiorcach. To będzie niezwykle ważny rok zarówno dla Stanów Zjednoczonych, jak i Europy z punktu widzenia demokracji – w Europie odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego i kilka innych kluczowych wyborów (jak, na przykład, w Austrii) oraz, oczywiście, wybory w USA w listopadzie. Z tego powodu moje obawy i problem, którym staramy się zająć bezpośrednio, dotyczą bardziej izolacjonistycznych i skierowanych do wewnątrz Stanów Zjednoczonych. Jak udowodnić, że walka o demokrację – nie tylko tutaj, w Stanach Zjednoczonych, ale także na całym świecie – będzie niezwykle ważna także dla demokracji w USA? To jest trzeci element tej układanki.

LJ: Dlaczego zostałeś niejako uznany za persona non grata na Węgrzech, w swoim rodzinnym kraju?

DK: Od zawsze wyznaję credo Winstona Churchilla, który powiedział, że fakt, że masz wrogów, oznacza, że ​​coś osiągnąłeś. Jestem więc bardzo dumny, że Viktor Orban umieścił mnie na samym szczycie listy swoich wrogów. Oznacza to, że trafiliśmy w czuły punkt i robimy coś, co może być zagrożeniem dla tych ludzi. To dobrze i uważam to za potwierdzenie słuszności naszych działań. Pod wieloma względami w krótkim czasie staliśmy się wpływową i ważną organizacją.

Szczerze mówiąc, to bardzo przewrotne – zwłaszcza te wszystkie ataki osobiste. Jednak główną linią ataku na Węgrzech są interwencje w sprawy wewnętrzne z zagranicy – co można uznać za czwarte wyzwanie na naszej liście. Naprawdę wierzę, że utworzenie międzynarodowej sieci solidarności nie jest niczym niezwykłym – jest to coś, co instytucje międzynarodowe, fundacje robią od lat, wspierając demokratyczne, bezpartyjne sprawy i organizacje społeczeństwa obywatelskiego.

Tym, co na Węgrzech mogło wywołać niechęć aktorów rządowych, jest fakt, że byliśmy bardziej jednoznacznie krytyczni wobec sił autorytarnych i przywódców, takich jak Viktor Orban na Węgrzech czy Bolsonaro w Brazylii. Wymienialiśmy te nazwiska otwarcie i głośno wypowiadaliśmy się krytycznie, mówiąc, co jest prawdziwą stawką i jak powinniśmy walczyć.

Kolejnym aspektem jest sama wielkość wsparcia i fakt, że udało nam się w dużej mierze zmobilizować węgierską diasporę wokół konkretnych spraw. Z politycznego punktu widzenia była to społeczność w dużej mierze uśpiona. W większości była oderwana od węgierskich realiów politycznych. To, co staramy się robić (i do czego dąży Action for Democracy), to być instytucją, która może pozyskać wsparcie diaspor i skierować je do ich krajów ojczystych. To nie tylko diaspora węgierska, ale także polska, brazylijska, kambodżańska czy wenezuelska.

Wszystkie te diaspory są bardzo świadome tego, co dzieje się w krajach, z których pochodzą i są zaniepokojone tym, co widzą z perspektywy autorytarnego rozwoju politycznego, mają jednak trudności ze znalezieniem sensownych sposobów interwencji (w najlepszym tego słowa znaczeniu). I mają do tych działań pełne prawo, bo są obywatelami kraju, członkami wspólnoty politycznej i bardzo często chodzą na wybory, do czego też bardzo zachęcamy. Nie wspierali jednak żadnych konkretnych celów – dlatego też staramy się im zaoferować łatwy dostęp do organizacji lub kampanii społeczeństwa obywatelskiego, pokazując, że powinni je wspierać, ponieważ będzie to miało wpływ w terenie.

Wracając do węgierskich ataków, w większości przypadków ewidentnie poruszyliśmy drażliwy temat obecnego reżimu, więc jeśli z czasem uda nam się zmobilizować diasporę i stale gromadzić znaczące kwoty, może to stanowić problem dla reżimu Węgier.

LJ: Czy Węgry przekroczyły już punkt, z którego nie ma odwrotu? Czy nadal możemy nazywać Węgry demokracją?

DK: To trudne pytanie. Pojawiało się już wiele różnych określeń i etykiet na ten ustrój – w tym ze strony Parlamentu Europejskiego i innych instytucji. Niekoniecznie chciałbym wchodzić w tę dyskusję. Nadal mocno wierzę w węgierskie społeczeństwo obywatelskie i uważam, że jest szansa na zmiany. Jednak w miarę upływu czasu coraz trudniej jest to zrobić przy urnach wyborczych, ze względu na wszystkie działania, jakie rząd podejmuje w zakresie demontażu niezależnych instytucji, praworządności, mechanizmów kontroli i równowagi oraz niezależności sądownictwa (choć w tej dziedzinie nastąpił niewielki postęp ze względu na naciski ze strony Unii Europejskiej).

Krótko mówiąc, będzie to niezwykle trudne. Zawsze powtarzam, że tego typu reżimy autorytarne wydają się być bardzo stabilne aż do momentu ich upadku. Może to zająć dwa lub dziesięć lat – miejmy nadzieję, że trochę wcześniej – ale w miarę upływu czasu coraz trudniej jest to zrobić przy urnie wyborczej ze względu na niezwykle nierówne warunki działania – z perspektywy mediów, instytucji i finansów. Więc, tak, będzie ciężko.

LJ: Jakie były kluczowe wydarzenia, które wpłynęły na obecną sytuację na Węgrzech? I, ogólnie rzecz biorąc, na co inne kraje powinny zwracać uwagę i czego powinny być świadome w kontaktach z populistami?

DK: Jest kilka takich kwestii. Bardzo trudno wskazać jeden konkretny przypadek w ciągu ostatnich czternastu lat na Węgrzech jako moment, który można było powstrzymać. Niestety Viktor Orban po mistrzowsku stopniowo gotuje wodę, tak aby żaba nie wyskoczyła i nie zorientowała się, że jest zabijana.

Wszystko zaczęło się od zmiany konstytucji, zmian w ordynacji wyborczej na ostatnią chwilę przed wyborami, ataku na sądownictwo (począwszy od Trybunału Konstytucyjnego na Węgrzech). To wszystko były sygnały ostrzegawcze. Wyzwanie polega na tym, że wszystkie te elementy składały się na wielką układankę, która wydaje się możliwa do ułożenia w poszczególnych fragmentach, ale niestety wszystkie te części razem tworzą autorytarną fortecę, którą bardzo trudno będzie zburzyć.

Lata 2018 i 2022 (rok wyborczy) to dwa takie krytyczne momenty. Powstał system wyborczy, który premier Orban stworzył w przewrotny sposób – z pozoru wydaje się on demokratyczny, ale ze względu na strukturę polityczną na Węgrzech, nawet jeśli opozycja się zjednoczy (jak to miało miejsce w 2022 r.), wówczas i tak przegra z powodu wszelkich wewnętrznych podziałów, jakie wciąż tkwią w umysłach wyborców. Jeśli opozycja się nie zjednoczy i zamiast tego wystartuje na osobnych listach wyborczych (jak to miało miejsce w 2018 r.), to także przegra ze względu na system wyborczy, w którym dominujące znaczenie mają poszczególne okręgi wyborcze. Zmiana zasad systemu wyborczego i ich dostosowanie do własnych potrzeb, manipulowanie przebiegiem granic okręgów wyborczych (tzw. gerrymandering) i szereg innych podjętych kroków to zdecydowanie sygnały ostrzegawcze, które umieściłbym na szczycie listy.

LJ: Jeśli chodzi o wybory europejskie, w jakim stopniu będą one kształtować przyszłość krajów europejskich? Czy fakt, że najprawdopodobniej populiści zdobędą więcej mandatów, będzie stanowić zagrożenie dla projektu europejskiego? Czy w tę sprawę także włączy się Action for Democracy, czy może są inne, ważniejsze pola bitwy?

DK: Zdecydowanie chcemy się w to zaangażować. Nie wspieramy jednak kampanii politycznych ani indywidualnych kandydatów. Staramy się zwiększać partycypację demokratyczną – to właśnie zrobiliśmy w Polsce, wspierając wiele kampanii, szczególnie skupiających się na głosach kobiet i młodzieży, co będzie absolutnie kluczowe dla przetrwania demokracji w tych krajach. Chcemy więc, aby zaangażowani w wybory do Parlamentu Europejskiego również starali się zwiększyć frekwencję.

Wspomniałem także o etosie i tożsamości diaspory Action for Democracy. To, na co zwracamy uwagę i co staramy się zrobić w kontekście wyborów do PE, to skupienie się na obywatelach UE mieszkających i pracujących w innych krajach. To bardzo duża grupa wyborców (ok. 11 mln obywateli) z prawem głosu – Polacy w Holandii, Rumuni we Włoszech, Węgrzy w krajach Beneluksu itd. Jest to społeczność w dużej mierze niedoceniana, bardzo dumna z Europy, bardzo proeuropejska i przychylna integracji, ponieważ ich źródła utrzymania od tego zależą pod wieloma względami. Dlatego postaramy się pomóc w ich mobilizacji.

Wracając do dużo ważniejszej kwestii, jest ona trudna, ponieważ wybory do Parlamentu Europejskiego działają w podobny sposób jak wybory lokalne, mimo że w debacie zawsze poruszane są kwestie europejskie. Jednak ogólnie rzecz biorąc, wybory do PE to 27 różnych wyborów w różnych krajach, dlatego też krajowe kwestie polityczne są w nich bardzo mocno akcentowane. Nie da się tego uniknąć, trzeba będzie rozwiązać te problemy.

Ogólne pytanie dotyczące tego, czy centrum się utrzyma i czy zachowa się prointegracyjny sojusz partii umiarkowanych, składający się z czterech głównych partii w Europie, jest pytaniem krytycznym dla przetrwania projektu europejskiego. Co pięć lat mówimy o odradzeniu się nacjonalistycznego populizmu. Mam jednak szczerą nadzieję, że centrum się utrzyma.

Ostatecznie musimy stawić czoła bardzo trudnym kwestiom politycznym, które w efekcie podsycają kłamstwa tych nacjonalistycznych partii populistycznych – od Holandii po Węgry. Oczywiście imigracja jest jedną z nich, na którą często jako proeuropejskie siły polityczne nie mamy dobrych odpowiedzi. Czekanie, aż problem rozwiąże się sam nie wchodzi już w grę, ponieważ nie można uciec przed konsekwencjami własnych działań. Dlatego właśnie zajęcie się tymi trudnymi kwestiami politycznymi i przedstawienie sensownych decyzji politycznych będzie absolutnie kluczowe, aby zapewnić utrzymanie centrum w dłuższej perspektywie.

LJ: Kolejne ważne wybory odbędą się w Stanach Zjednoczonych. Jaką rolę powinno odegrać społeczeństwo obywatelskie w tym ogromnym wysiłku, jakim są wybory w USA? Czy powinniśmy się przyzwyczaić do myśli, że Donald Trump wygra? A jeśli wygra, co to będzie oznaczać dla demokracji na świecie?

DK: To pytanie za milion dolarów. Społeczeństwo obywatelskie w Stanach Zjednoczonych już teraz się mobilizuje, jako że zagrożenie staje się coraz bardziej oczywiste. Istnieje realna możliwość, że Trump zostanie ponownie wybrany i podejmie kroki, które rzeczywiście będą mieć wpływ na stabilność amerykańskiej demokracji – w przeciwieństwie do pierwszych czterech lat swojej kadencji, kiedy prawdopodobnie nie był jeszcze zbyt zaznajomiony z potęgą swojego urzędu. Istnieje więc realne niebezpieczeństwo. Im bliżej listopadowych wyborów, tym będzie ono większe.

Pokładam duże nadzieje w demokratycznym systemie odpornościowym Stanów Zjednoczonych – w tym także w społeczeństwie obywatelskim. Ale niebezpieczeństwo jest realne i bardzo mnie to martwi. Będzie to miało absolutnie kluczowe znaczenie również dla Europy. W stolicach europejskich opracowano już wiele planów awaryjnych na wypadek wyboru Donalda Trumpa. Będzie to szkodliwe dla czasami kontrowersyjnej, ale zawsze kluczowej roli, jaką Stany Zjednoczone odegrały w promowaniu demokracji za granicą. Jeśli Trump rzeczywiście zostanie kolejnym prezydentem USA, cel ten zostanie poważnie podkopany.

Będzie to miało ogromne konsekwencje dla naszych działań jako Action for Democracy. Jednakże będziemy kontynuować bez względu na wszystko. Pod wieloma względami, jeśli Stany Zjednoczone przestaną być ostoją demokracji przynajmniej na cztery lata, nasze zadanie będzie prawdopodobnie jeszcze ważniejsze, jeśli chodzi o wsparcie, jakie możemy zmobilizować i w jaki sposób możemy je skierować do państw na polach bitwy na całym świecie.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Skruszyć beton :)

Po wyborach mamy w Polsce do czynienia z sytuacją, której po zwycięstwie koalicji demokratycznej należało się spodziewać. Tymczasem okazuje się, że nikt nie był na nią przygotowany. Prawo i Sprawiedliwość doznało szoku, bo nie spodziewało się przegranej. Koalicję 15 października zaskoczył z kolei opór dotychczas rządzących, którzy postanowili nie uznawać nowej władzy, traktując ją jako przypadkowe obce ciało, zakłócające normalne funkcjonowanie państwa. Jest to sytuacja w demokracji niedopuszczalna, ale przecież Zjednoczona Prawica przez cały okres swoich rządów dokonywała pełzającego zamachu stanu, dążąc do przekształcenia demokracji liberalnej w autorytaryzm elekcyjny, w którym rezygnuje się z trójpodziału władzy, a na wybory można sobie pozwolić, nie dając opozycji równych szans w prowadzeniu kampanii.

Kaczyński i jego akolici jednak nie tylko po to łamali konstytucję, ale także po to, aby w wypadku przegranej w wyborach zapewnić sobie nadal wpływ na funkcjonowanie państwa. Następowało więc stopniowe betonowanie systemu prawnego poprzez niekonstytucyjne ustawy i wprowadzanie nominatów partyjnych do Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego, którzy arogancko i bezczelnie podejmowali decyzje wbrew konstytucji i obowiązującego w Polsce unijnego prawa, ale za to oczekiwane przez pisowską władzę. W sądach powszechnych taką rolę mieli do spełnienia neo-sędziowie powoływani przez upolitycznioną KRS i pisowskiego prezydenta. Prokuraturę zabetonowano przez utworzenie instytucji prokuratora krajowego, którego powołuje prezydent na sześcioletnią kadencję. Uprawnienia prokuratora krajowego są większe niż jego przełożonego, którym jest minister sprawiedliwości – prokurator generalny. Tego ostatniego powołuje jednak większość parlamentarna, którą w wypadku przegranych wyborów mogą stanowić przeciwnicy Zjednoczonej Prawicy, co właśnie się stało. Żeby się jeszcze lepiej zabezpieczyć rządząca prawica przyjęła ustawę, zgodnie z którą zastępców ministra-prokuratora generalnego też powołuje prezydent, co jest administracyjnym kuriozum.

Zabetonowano również media publiczne, będące propagandowym orężem Prawa i Sprawiedliwości, na skutek utworzenia pozakonstytucyjnej Rady Mediów Narodowych, która, jako jedyna, ma uprawnienia dokonywania zmian w zarządach spółek medialnych, jakimi są TVP, Polskie Radio i PAP.

Tak więc rząd Koalicji 15 października został praktycznie pozbawiony możliwości rekonstrukcji ustroju demokracji liberalnej, przynajmniej do końca kadencji partyjnego prezydenta Dudy, który ma zadanie wetować wszystkie ustawy nowego Sejmu zmierzające do rozbicia prawnego betonu. Zgoda nowego rządu na taką sytuację i bierne oczekiwanie aż Duda opuści na zawsze pałac prezydencki, byłoby politycznym samobójstwem. Trzeba zatem szukać wszelkich sposobów, aby stopniowo, ale tak szybko, jak to możliwe, wyzwalać się z niewoli niekonstytucyjnych przepisów.

Polscy prawnicy mają z tym trudny orzech do zgryzienia. Generalnie można ich podzielić na dwie grupy: legalistów i pragmatyków. Ci pierwsi uważają, że trzeba się trzymać aktualnie obowiązujących przepisów, które można zmienić tylko drogą ustawową. Na uwagę, że w takim razie pożądane zmiany są niemożliwe, bo prezydent je zawetuje, wzruszają ramionami i powiadają: „dura lex sed lex”. Pragmatycy, szukając kruczków prawnych, aby kruszyć beton prawny, mogą się z kolei wydawać podobni do pisowskich prawników, swobodnie w swoim czasie interpretujących ustawę zasadniczą. W ten sposób pragmatycy narażają się na krytykę zarówno ze strony legalistów, jak i symetrystów.

Ale przecież w sytuacji podstępnej zmiany ustrojowej, której dopuściła się Zjednoczona Prawica, a której legaliści i symetryści zdają się nie dostrzegać, celem nadrzędnym Koalicji 15 października jest powrót i to jak najszybszy do ustroju demnokracji liberalnej. Na to oczekują jej wyborcy i Unia Europejska, która od tego uzależnia wypłatę pieniędzy z KPO. Nie pora zatem na oportunistyczne dzielenie włosa na czworo ku satysfakcji pisowskich „betoniarzy”’

Co właściwie znaczy postępowanie zgodne z prawem? Czy znaczy to, że trzeba przestrzegać ustaw niezgodnych z konstytucją? Że decyzje Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej i Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego są obowiązujące mimo ich skrajnego upolitycznienia? Że neo-sędziowie są sędziami i powinni orzekać? Czy bezprawie Zjednoczonej Prawicy jest prawem obowiązującym dopóty dopóki nie zostanie zmienione zgodnie z przyjętą procedurą?

Jak można zamykać oczy na polityczny powód zabetonowania państwa? Prof. Piotrowski jest przeciwny sposobowi przejęcia mediów publicznych przez ministra Sienkiewicza. Na pytanie dziennikarki czy zgodne z prawem jest funkcjonowanie mediów, które nie realizują swojej ustawowej misji, kłamią i uprawiają haniebną propagandę na rzecz Zjednoczonej Prawicy, Profesor odpowiada, że to nie jest kwestia prawna tylko reakcji odbiorców tych mediów. Czy Profesor przez osiem lat był zahibernowany? Litera prawa ma być tu ważniejsza od jego ducha? To przecież zupełnie tak, jakby złodziejowi nie można było odebrać jego łupu, bo z chwilą dokonania kradzieży stał się on jego właścicielem.

Symetryści z kolei zadają pytanie pod adresem obecnego rządu: „Czym wy różnicie się od Zjednoczonej Prawicy, skoro tak jak oni dążycie do realizacji swoich celów łamiąc prawo?” Na to pytanie odpowiedź jest prosta – prawo ustanowione pod rządami Zjednoczonej Prawicy jest bezprawiem, co jednoznacznie stwierdził Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejski Trybunał Praw Człowieka. Dlatego władza Koalicji 15 października w żadnym wypadku nie powinna uznawać wyroków obecnego Trybunału Konstytucyjnego i Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN. Nie powinna również respektować wadliwych ustaw. Powinna się natomiast opierać wyłącznie na postanowieniach konstytucji interpretowanych w duchu tej ustawy zasadniczej. Jakiekolwiek ustępstwa na rzecz prawicowo-populistycznej opozycji będą nas oddalać od ustroju demokracji liberalnej.

Ktoś może powiedzieć, że jest to przejaw stosowania niemoralnej zasady „cel uświęca środki”. Otóż nie zawsze jest to zasada niemoralna. Środki, które przeciwdziałają złu, choć mogą budzić wątpliwości prawne, trzeba stosować. Czas powrotu do demokracji liberalnej, to nie pora na ocenę nowej władzy i porównywanie jej z poprzednią. Dopiero po usunięciu wszystkich złogów Zjednoczonej Prawicy przyjdzie czas na ocenę rządów Koalicji 15 października, czy nie próbuje ona powtarzać błędów swoich poprzedników.

Trzeba przyznać, że Koalicja 15 października, w czasie zaledwie miesiąca od objęcia władzy, zrobiła już wiele w dziele naprawy państwa. Spowodowało to wściekłą reakcję polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy systematycznie zakłócają posiedzenia Sejmu i publicznie głoszą insynuacje pod adresem nowej władzy i Donalda Tuska, znane z kampanii wyborczej. Reakcją na posunięcia rządu jest powtarzanie haseł, którymi do niedawna posługiwała się opozycja demokratyczna. Politycy Zjednoczonej Prawicy wraz z prezydentem występują dziś w obronie konstytucji i wolnych mediów, a więc w obronie tego, co przez osiem lat skutecznie niszczyli.

Można się z tego śmiać, ale nie wolno tej narracji lekceważyć. Prawo i Sprawiedliwość po stracie władzy stara się budować nowy mit założycielski. Jej przedstawiciele ubierają się w szaty obrońców Polski, jakoby skrzywdzonych niekorzystnym wynikiem wyborów przez ludzi oszukanych propagandą Tuska i Unii Europejskiej. Odsunięcie ich od władzy oznaczać ma zakończenie dynamicznego rozwoju kraju i utratę suwerenności. Działania obecnego rządu, niezgodne z dotychczasową linią polityczną, prowadzić mają do chaosu, pogwałcenia konstytucji i zniszczenia pluralizmu mediów. To oni, PiS, są bowiem prawdziwymi obrońcami demokracji.

PiS wykorzystuje prawomocny wyrok sądu skazujący na dwa lata więzienia prominentnych dygnitarzy PiS-u: Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Mit założycielski partii, który ma poruszać ludzi, potrzebuje męczenników. I oto są, ludzie – jak twierdzi prezydent Duda – kryształowo uczciwi, oddani sprawie ścigania przestępstwa korupcji, a w dodatku już przez niego ułaskawieni w 2015 roku, choć niezgodnie z prawem, co wytknął Sąd Najwyższy. Ci ludzie, zatrzymani przez policję w Pałacu Prezydenckim i uwięzieni, są zdaniem prezydenta więźniami politycznymi, niesłusznie przy tym pozbawieni mandatów poselskich. Szum, a raczej wrzask propagandowy wokół tych dwóch panów ma na celu wykreowanie w społeczeństwie przekonania o reżimie Koalicji rządowej, mszczącej się na niewinnych ludziach tylko dlatego, że zasłużyli się dla polskiego państwa. Prezydent Duda, załamujący ręce nad ich losem, mógłby ich ponownie, tym razem zgodnie z prawem ułaskawić. Zamiast tego, co spowodowałoby natychmiastowe ich zwolnienie z odbywania kary, podjął zawiłą procedurę ułaskawieniową, przerzucając na ministra Bodnara decyzję o zwolnieniu osadzonych na czas przebiegu procedury. Duda rozpoczął procedurę ułaskawieniową bynajmniej nie z powodu przyznania się do błędu przedwczesnego ich ułaskawienia w 2015 roku, jak uważają niektórzy publicyści. Jego ego nigdy na to nie pozwoli. Dlatego oczekuje od ministra Bodnara zwolnienia skazanych z odbywania kary. Kiedy to się stanie i Kamiński z Wąsikiem już znajdą się na wolności, procedura będzie sobie trwać i trwać, a prezydent nie będzie już musiał ponownie ich ułaskawiać. Uwolnienie więźniów przez Bodnara ma dla prezydenta jeszcze jedną zaletę, a mianowicie byłoby to jakby przyznanie przez przedstawiciela obecnego rządu, że wyrok sądu w sprawie pisowskich dygnitarzy nie był sprawiedliwy.

Tymczasem wina Kamińskiego i Wąsika jest bezsporna, potwierdzona dwoma procesami sądowymi. Zaangażowanie polityków PiS-u w ich obronę, z seansami czuwania pod bramami więzień, ma na celu tworzenie mitu o cierpieniu za Polskę. Jest jeszcze inny powód tej krucjaty, a mianowicie lęk, że za nimi pójdą do więzień także inni niedawni dygnitarze pisowscy, których winy odkrywać będą kolejne komisje śledcze.

Koalicja 15 października musi reagować na działania prawicowej opozycji, które mają na celu utrudnienie działań naprawczych i wywoływanie chaosu w rządzeniu państwem. Nie wystarczy robić swoje i nie przeszkadzać PiS-owi w snuciu żałosnych przekazów propagandowych, licząc na doświadczenie i dojrzałość polityczną większości Polaków. Niestety, pamięć wyborców jest na ogół krótka i komunikaty wygłaszane często i na najwyższym diapazonie emocjonalnym mogą dość łatwo trafiać do przekonania. Nie chcąc do tego dopuścić, konieczne jest natychmiastowe i wyczerpujące wyjaśnianie wszystkich fałszywych oskarżeń ze strony pisowskiego prezydenta i innych polityków tej formacji. Wypowiadając się w sprawie Kamińskiego i Wąsika, nie wystarczy mówić o aferze gruntowej i przestępstwie polegającym na nadużyciu władzy i urzędniczych fałszerstwach. Trzeba przede wszystkim mówić o konsekwencjach ich czynów w postaci ofiar ludzi przez nich skrzywdzonych. To znacznie bardziej trafia do ludzi, żeby przypomnieć efekt wyborczy płaczącej posłanki Sawickiej w2007 roku, będącej także ofiarą tych panów i agenta Tomka. Przy tych wyjaśnieniach dobrze byłoby zasadniczo różnić się od działaczy Zjednoczonej Prawicy, rezygnując z prostackiego hejtu, którym się oni posługują, i pozostając przy wyczerpującej i trafiającej do przekonania argumentacji. Pod tym względem liderzy rządzącej koalicji są zresztą zdecydowanie lepsi od swoich zacietrzewionych przeciwników.

Nowy rząd musi przede wszystkim walczyć z partykularyzmem prawnym, który niszczy system wymiaru sprawiedliwości, sprowadzając prawo i wyroki sądów do oceny zgodności z własnym interesem. Zdaniem środowiska Zjednoczonej Prawicy sąd jest dobry, gdy wydaje wyroki, które im się podobają i jest zły, gdy te wyroki są sprzeczne z ich oczekiwaniami. Potrzeba  zatem kategorycznego stosowania uniwersalnych kryteriów oceny czynów, zdarzeń i sytuacji, które winny być wyprowadzone z podstawowych wartości ustrojowych państwa. Jak wiadomo, zbiorem tych kryteriów jest konstytucja. Interpretacja przepisów konstytucyjnych musi więc zawsze mieć na uwadze wartości ustrojowe, nie może prowadzić do wniosków z nimi sprzecznych. Ogólność przepisów konstytucyjnych i nie zawsze ich jednoznaczność pozwalają nieraz na interpretację zgodną z partykularnym interesem władzy, ale niezgodną z przyjętymi wartościami ustrojowymi, czyli tzw. duchem ustawy zasadniczej.

Dlatego nie ma żadnego dualizmu prawnego, będącego skutkiem odmiennych interpretacji przepisów, jak się u nas często sądzi i – co gorsza – uważa za równoprawne. Tylko ta interpretacja jest bowiem słuszna, która wychodzi naprzeciw wartościom ustrojowym. Prawicowi interpretatorzy konstytucji, przyczyniając się do zmiany ustrojowej w Polsce, łamali konstytucję i tworzyli system bezprawia. Dlatego niezwykle ważne jest aksjologiczne uzasadnianie dokonywanych przez Koalicję 15 października zmian i proponowanych ustaw. Każda zmiana elementów bezprawia w systemie sprawiedliwości musi być wyraźnie związana z powrotem do wartości demokracji liberalnej.

Tak więc nowej władzy nie wolno się cofnąć choćby o krok. Jej działania mogą być powstrzymywane tylko przez niezawisły, pozbawiony neo-sędziów sąd. Obowiązuje ją tylko konstytucja prawidłowo interpretowana i traktaty unijne, a nie histerie Dudy i jego towarzyszy partyjnych oraz decyzje zwasalizowanych partyjnie instytucji, które kiedyś były demokratyczne. Nie ma mowy, aby – jak chcą symetryści – prowadzić z opozycją jakikolwiek dialog i szukać porozumienia. Ziobro z Dudą, pod kuratelą Kaczyńskiego, dopuścili się zamachu stanu, za co muszą ponieść odpowiedzialność, podobnie jak ich polityczni pomocnicy. O ich winie i karze zadecyduje Trybunał Stanu i niezależne sądy. Z ludźmi, którzy dopuścili się tak poważnych przestępstw, nie prowadzi się dialogu.

Fot. Arno Mikkor (EU2017EE) (CC)

Wybory 2023: Inscenizacje i realia :)

Jak w każdej tragedii, los musi zostać dopełniony. No i jest oczywiście uosobienie tego losu, czyli Prezes, przez lata prawdziwy deus ex machina, który tak przywykł do tej roli, że wciąż w niej pozostaje, mimo że gra już w innej sztuce. Scenariusz jest już modernistyczny. Bohaterowie wygłaszają swoje podniosłe kwestie, choć i oni sami i wszyscy dokoła wiedzą, że nie mają one już mocy sprawczej, a są jedynie elementem konwencji. 

W minionych słusznie czasach Stefan Kisielewski opisywał fenomen zmiany władzy w PRL-u. Odsunięci od stołków byli prominenci pojawili się w warszawskich kawiarniach z przesłaniem „Co oni teraz wyprawiają. Jak tak można. Doprowadzą wszystko do ruiny”. Minione czasy są minione, ale nawyki pozostały. Prawicowe pisma są pełne kasandrycznych przepowiedni, co do przyszłości Polski oraz narzekań na despotyzm nowej władzy w Sejmie i Senacie. Za wzór stawiane są niesłusznie minione czasy pełnej demokracji i wierności każdej literze i duchowi Konstytucji. Żeby odwrócenie ról było pełne, zdarzają się już głosy, że należy zorganizować demonstracje uliczne w obronie demokratycznych procedur. Nie ma jeszcze odwołań do zagranicy (ulica i zagranica), ale są już pomruki, że Amerykanie nie zniosą takiego otwartego ulegania Unii Europejskiej, czyli czytaj: Niemcom. 

Problemem dla prawicy jest jednak to, że nowa władza nie do końca jest nowa. Na tle greckiego chóru narzekań i zapowiedzi fatalnego zwrotu losu, rozstawiane są dekoracje (przynajmniej w momencie, w którym to piszę) do tragifarsy pt. „Premier Morawiecki formuje nowy rząd”. Obiecuje się zupełnie nowy czy znacznie zmieniony skład, ale też nowe idee, które tym rządem będą kierować. Niejasne obietnice zdobycia większości powoli zanikają, ale jest determinacja, żeby doprowadzić sprawę do wotum (braku) zaufania. Jak w każdej tragedii, los musi zostać dopełniony. No i jest oczywiście uosobienie tego losu, czyli Prezes, przez lata prawdziwy deus ex machina, który tak przywykł do tej roli, że wciąż w niej pozostaje, mimo że gra już w innej sztuce. Scenariusz jest już modernistyczny. Bohaterowie wygłaszają swoje podniosłe kwestie, choć i oni sami i wszyscy dokoła wiedzą, że nie mają one już mocy sprawczej, a są jedynie elementem konwencji. 

Modernizm, a może wręcz postmodernizm sytuacji politycznej w Polsce wyraża się też w ekscesywnym użyciu sceny obrotowej. Idzie to tak daleko, że trudno się zorientować, kto właściwie rządzi, a kto jest w opozycji. Opozycja, która wygrała zdecydowanie wybory, przejęła Sejm i Senat, ale nie rządzi, bo trwa wciąż zmiana dekoracji, której przedłużenie zafundował nam Prezydent Andrzej Duda. Eksperyment teatralny posunął się tak dalece, że odbywają się dwa, a właściwie trzy równoległe przedstawienia: wybór składu władz Sejmu i Senatu, rząd Morawieckiego i rząd Tuska. W tle występują chóry, ale zgodnie z (post)modernistycznymi zasadami rozdzielają się one na sprzeczne głosy; oprócz narzekań prawicy słychać polifonię opozycji, a czasem przebijają się solowe występy prezydenta. 

Choć polityka w pewnym sensie jest jednak teatrem, to nie jest nim do końca. W chwilach przełomu okazuje się, że zawodzą sztuczki pijarowe i trzeba się skonfrontować z realnością. Oczywiście realność domagać się będzie nowych inscenizacji. Teraz właśnie mamy do czynienia z taką sytuacją i co więcej, poprzez ten moment zawieszenia, przedłużonej zmiany dekoracji, widzieć możemy cały proces, obserwować go jak pod szkłem powiększającym. Trudno odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie, co uruchomiło tę całą karuzelę zmian, ale możemy przyjąć, że ich oczywistym początkiem jest przegrana PiS-u. Odsyła nas to jednak do pytania o przyczyny tej porażki, o to, co chcieli wyborcy wyrazić w zdecydowanym głosowaniu przeciw PiS-owi, mimo rozkręconej maszyny propagandowej tej partii.

Jak zwykle w polityce nie ma to pytanie jasnej odpowiedzi, nałożyły się na tę porażkę zarówno elementy programowe, jak też błędy taktyczne. Zaczynając od tych ostatnich, można chyba powiedzieć, że ważnym czynnikiem była niezdolność tej partii do w miarę sprawnego administrowania krajem. W jakimś sensie był to odwrócony obraz wyborów z 2015 roku. Wtedy PO przegrała, bo przez lata wierzyła, że wystarczy samo sprawne działanie maszyny państwowej. Stworzyła nawet z tego rodzaj ideologii, wyrażonej lapidarnie w słynnych słowach Tuska o „ciepłej wodzie w kranie” jako ostatecznym kryterium oceny rządu.

PiS wygrał w 2015 roku, dzięki niezwykle sprzyjającemu splotowi okoliczności – jak zawsze w polityce, szczęście jest niezwykle istotnym i na ogół niedoszacowanym czynnikiem, ale też dzięki temu, że był w stanie bezwzględnie wykorzystać błędy konkurencji i przedstawić program, który mógł się wydawać atrakcyjny dla wielu grup społecznych, nie tylko tych, które tradycyjnie tej partii sprzyjały. Konserwatyzm społeczny połączony z obietnicą transferów socjalnych i cofnięcia niepopularnej decyzji o podniesieniu wieku emerytalnego spowodowało efekt, który można by nazwać obrotowymi drzwiami, przez których segmenty przechodziły coraz to nowe transze wyborców. 

Myślę, że jednak już wtedy można było wychwycić problemy, które wcześniej czy później musiały się pojawić. Ideologia odtworzenia wspólnoty narodowej po latach jej komunistycznej i liberalnej korupcji, przenikała wszystkie działania tej partii. Idea, że państwo, używając właściwych mu narzędzi, jest w stanie odbudować wspólnotę, jak sądzę, jest skazana na niepowodzenie od samego początku z dwóch zasadniczych względów. Po pierwsze, państwo może być emanacją wspólnoty, co zresztą niesie za sobą dobrze znane niebezpieczeństwa. Nie działa to jednak w drugą stronę – niemożliwe jest powołanie dekretami i poprzez administrację wspólnoty. Próba taka musi się skończyć skrajnym etatyzmem, który prowadzi do kontroli coraz większych obszarów życia społecznego. Transfery socjalne, które odegrały pewną rolę w zmniejszeniu obszarów drastycznej biedy, zostały jednak pomyślane tak, by wiązać duże grupy bezpośrednio z rządem, a co więcej, prowadzone pod hasłem solidarności społecznej prowadziły do znanego paradoksu, że dostawali je wszyscy bez uwzględnienia progu dochodów. Z taką ogólną postawą ideologiczną wiążą się wszystkie wiadome niedogodności: ideologiczne rekomendacje stają się ważniejsze niż kompetencje, nadmierna kontrola rodzi coraz więcej problemów, które trzeba rozwiązywać, a to z kolei sprawia, że powstają wciąż nowe wąskie gardła administracji i tak koło się zamyka. 

Po drugie, trudno było ożywić klasyczną ideologię narodową czy wręcz narodowo-religijną w zmieniającym się gwałtownie świecie. Oczywiście, polityka i ideologia PiS wpasowują się częściowo w tendencje, żeby powrócić do narodowej perspektywy, ale raczej nie występują one w tak totalnej formie (oczywistym wyjątkiem są tu Węgry). Kontrrewolucja kulturalna miałaby dotyczyć wszystkich sfer rzeczywistości społecznej i oczywiście znajdować swoje odbicie w sztuce. Konsekwencją takiego totalizmu ideologicznego było zjawisko dobrze opisane kiedyś przez Pierre’a Bourdieu, czyli podział na dogmatyków, którzy trzymają się ideologii i heretyków, którzy, w imię zdobycia większych wpływów wśród wyborców, gotowi są rozluźnić ideologiczny gorset. Wydaje się, że w PiS zwyciężyła zdecydowanie ta pierwsza tendencja, co nieuchronnie prowadziło do alienacji coraz to większych grup potencjalnych sojuszników, a co może i ważniejsze, zniechęcała do głosowania na PiS nowych wyborców. Tendencja ta została dość dokładnie pokazana w wielu analizach socjologicznych i politologicznych przesunięć elektoratu tej partii. Oczywiście PiS utrzymał swój żelazny zasób wyborczy, ale nie był on na tyle duży, żeby powstrzymać jego klęskę. 

Strajki Kobiet były niewątpliwie punktem przełomowym w całej rozgrywce wyborczej. Najważniejszy był oczywiście ich bezpośredni powód, decyzja zdominowanego i manipulowanego przez PiS Trybunału Konstytucyjnego, która, będąc radykalnie niesprawiedliwą i nieusprawiedliwioną, pozbawiała kobiety należnych im praw. Decyzja ta jednak, jak i cała postawa władz w tym okresie, ujawniła w całej pełni ideologicznie antymodernistyczny charakter tej partii gotowej dla tych abstrakcji narazić na cierpienia kobiety. Mimo więc, że w kategoriach krótkoterminowych zakończyły się one porażką, to skutkowały znaczącą, przynajmniej w kategoriach wyborczych, zmianą nastrojów społecznych. Utworzony został, używając języka Ernesto Laclaua, łańcuch ekwiwalencji, w którym walka o prawa kobiet została połączona z obroną przynależności do Unii Europejskiej, walką o rządy prawa czy obroną wolności ekspresji artystycznej. 

Ten łańcuch żądań przejęty został przez opozycję demokratyczną z wyraźnie hegemoniczną rolą w niej KO. Niewątpliwie wiodącą rolę w stworzeniu takiej konfiguracji politycznej odegrał Donald Tusk, który wrócił do polskiej polityki po długim okresie pobytu w Brukseli. Powroty w polityce są zawsze trudne i muszę przyznać, że sam byłem sceptyczny wobec jego szans, tym bardziej, że miał on i zresztą wciąż ma, spory elektorat negatywny. Okazało się jednak, że na planie intelektualnym był on w stanie spiąć różne żądania i wystąpić jako reprezentant całej prawie opozycji. Dokonało się to poprzez poszerzanie pola politycznego, jakie tradycyjnie zajmowało PO, czyli sporo kwestii od lewicy światopoglądowej, ale też roszczeń socjalnych, a w końcowym okresie kampanii wyborczej pojawiły się też odniesienia do narodu. Tusk podkreślił, że nowoczesny naród jako wspólnota jest skontrastowany z konserwatywną ideologią narodową PiS. Co więcej, Tusk potrafił umiejętnie zagrać na emocjach wyborców, odwołując się do wszystkich nieprawości rządów PiS, które traciło coraz bardziej parasol ochronny, jaki przez wiele lat zdawał się tę partię chronić przed skutkami licznych afer ujawnianych przez środki masowego przekazu.

Uderzenia w PiS przyśpieszyły erozję tej partii, która pozostawiła wolne pole dla ugrupowania Trzecia Droga, której udało się przekonać do siebie tę część wyborców, dla których KO było zbyt liberalna czy lewicowa. W tym rozstawieniu sceny politycznej, najtrudniej było odnaleźć się Nowej Lewicy, której wynik z tego względu można uznać za sukces, niezależnie od tego, jak względny by on był. 

Przedstawiona powyżej genealogia obecnej sytuacji politycznej pozwala przewidzieć problemy, które będą nas czekać w najbliższej przyszłości. Dla koalicji, która wygrała wybory, to oczywiście kwestie dogadania się w sprawach spornych. Można być optymistą co do wyniku tych dyskusji, choć na pewno łatwe nie będą. Ważne jest jednak, że po ośmiu latach monologu czy kilku monologów, wracamy znów do dialogu, do wzajemnego rozumienia i budowania kruchego kompromisu, który jednak daje siłę systemowi demokratycznemu. Problem jednak polega na tym, że demokratycznie debatująca koalicja stać będzie w obliczu formacji, która raczej niechętnie odwołuje się do dialogu. To, jak to starcie zostanie rozegrane, może być decydujące nie tylko dla wyników kolejnych wyborów, ale na dłuższą metę dla kształtu czy wręcz przetrwania demokracji w naszym kraju. 

Na koniec wróćmy do otwierającej ten tekst metafory dramatu, czy raczej performance’u awangardowego. Dwa zespoły na jednej scenie, z których każdy ma przypisane i już zarysowane role. Co więcej, każdy z nich gra swój tekst. Reguły są jednak takie, że po interludium, rozgrywanym przy otwartej kurtynie w trakcie zmiany dekoracji, jeden z nich powinien zejść z głównej sceny. Nie chce tego jednak zrobić, aktorzy upierają się, że mają jeszcze tyle kwestii do wypowiedzenia, tyle niedokończonych monologów… „dajcie nam jeszcze trochę czasu”, proszą, „a zobaczycie wspaniały spektakl, choćby przez chwilę”. W tym momencie trzeba zatrzymać metaforę. Polityka jest teatrem, ale nie do końca… na szczęście. 

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Myślenie życzeniowe czy podkładanie świni? :)

Gdyby deficyt budżetu państwa obliczony był rzetelnie, sięgnąłby prawie 277 mld zł (a nie 164,8, jak wskazuje projekt budżetu na 2024 r.). Podobną analizę wykonaliśmy w stosunku do ustawy budżetowej na 2023. Gdy zbliżamy się do końca tego roku, widzimy, że nasze prognozy były trafne. 

Analizując projekt na 2024 r. wykorzystaliśmy ogólnodostępne dane Ministerstwa Finansów, m.in. zawarte w Strategii zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2024-2027 oraz w projekcie ustawy budżetowej na 2024 r. Dokonaliśmy reklasyfikacji danych MF, aby były zgodne z zapisami art. 219 Konstytucji i art. 109 Ustawy o finansach publicznych. Ponadto uaktualniliśmy prognozę makroekonomiczną i prognozę dochodów podatkowych. Wnioski niestety nie są pozytywne.

Kwoty życzeniowe vs kwoty realistyczne

Projekt ustawy budżetowej przyjęty przez rząd Mateusza Morawieckiego przewiduje, że dochody budżetu państwa wyniosą 684,5 mld zł, a wydatki 849,3 mld zł. Oznacza to deficyt wysokości 164,8 mld zł. Tymczasem analiza wykonana przez doświadczony zespół – w tym dwóch byłych ministrów finansów – wskazuje, że należałoby te kwoty skorygować w następujący sposób:

  • dochody: 652,9 mld zł;
  • wydatki: 929,7 mld zł;
  • deficyt: 276,8 mld zł.

Skąd bierze się ta odmienna opinia? Przede wszystkim, za tymi danymi stoi makroekonomiczny scenariusz, który wydaje się nam dużo bardziej prawdopodobny niż ten będący podstawą konstruowania budżetu państwa na przyszły rok. Naszym zdaniem należy założyć w szczególności niższy wzrost gospodarczy w roku bieżącym (0%) i przyszłym (2%), co jest spójne z aktualnymi prognozami instytucji międzynarodowych dla Polski. Niższa niż zakładana przez Ministerstwo Finansów aktywność gospodarcza może przyczynić się co prawda do realizacji prognozy inflacji zakładanej w projekcie ustawy budżetowej, choć tu wskazać należy na kilka czynników ryzyka: losy cen paliw w najbliższych miesiącach, tarczy antyinflacyjnej (obniżony VAT na żywność) i w końcu ceny taryfowe nośników energii. Główne ryzyka dla prognozy makroekonomicznej to: większe spowolnienie w najbliższym otoczeniu gospodarczym Polski, eskalacja działań wojennych w Ukrainie, problemy ze sfinansowaniem rekordowo wysokich potrzeb pożyczkowych sektora finansów publicznych, gwałtowna i znacząca deprecjacja złotego, zahamowanie dezinflacji w Polsce na wyższym niż zakładany poziome i powrót do podwyżek stóp procentowych. Bilans ryzyk dla scenariusza makroekonomicznego, w szczególności będącego podstawą projektu ustawy budżetowej na 2023 r., ale także będącego podstawą tego opracowania, jest niestety jednoznacznie negatywny.

Jeśli chodzi o dochody państwa, to przede wszystkim przeszacowany jest punkt wyjścia na 2024 r., czyli dochody w roku bieżącym. Mniejsze niż planowano będą zwłaszcza wpływy z podatku VAT. W przypadku podatku CIT prognoza Ministerstwa Finansów też prawdopodobnie się nie zrealizuje. Szacujemy, że łącznie dochody podatkowe będą w roku bieżącym mniejsze (…) o 14,7 mld zł od zaktualizowanej prognozy resortu finansów, która była punktem startowym do ustawy budżetowej na 2024 r. A to oznacza, że planowane w projekcie ustawy budżetowej łączne dochody podatkowe budżetu państwa w przyszłym roku są przeszacowane na kwotę ok. 31,7 mld zł.

Niewidzialny deficyt

Kolejnym powodem wyraźnie zaburzającym prawdziwy obraz finansów publicznych w projekcie ustawy budżetowej jest fakt, że ponownie nie umieszczono w nim planu wydatków funduszy działających przy Banku Gospodarstwa Krajowego, przede wszystkim Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych i Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. Te wydatki w dużej mierze są realizowane na kredyt, więc powiększają deficyt. To, że nie ma ich w ustawie budżetowej nie sprawia, że deficyt znika. To tylko zaciemnia obraz finansów państwa w oczach opinii publicznej. 

Nie jest publicznie znany plan finansowy Funduszu COVID–19 na rok 2024 (podobnie jak nie były znane plany finansowe tego Funduszu za lata poprzednie). Nie są również znane publicznie plany finansowe pozostałych prowadzonych w BGK funduszy. Ale korzystając z dostępnych danych, np. opracowanej przez Ministerstwo Finansów „Strategii zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2024-2027” oszacowaliśmy, że może to być kwota około 78,9 mld zł. 

Ale ten zabieg, czyli zaniżanie deficytu nie oszuka urzędników Komisji Europejskiej. KE wymaga raportowania pełnych danych o deficycie – również tym, który nie jest uwzględniony w ustawie budżetowej. Według metodologii europejskiej deficyt już w 2023 r. wyniesie 6% PKB, a w 2024 r. 5,1-5,4% PKB, czyli znacznie powyżej wartości referencyjnej 3%. Fakt przekroczenia przez Polskę dopuszczalnego deficytu był już prognozowany przez Komisję Europejską. Dlatego nie ma wątpliwości, że po 8 latach Polska znajdzie się ponownie w procedurze nadmiernego deficytu (EDP). 

Co z tym zrobi nowy rząd?

Ze względu na procedurę EDP polityka budżetowa w kraju będzie prowadzona w dodatkowych rygorach. Dwa razy w roku nowy rząd będzie musiał raportować, jakie podejmuje działania w celu zredukowania deficytu i rozliczać się z efektów tych działań. W tej procedurze nie ma miejsca na rozluźnianie pasa. Można jedynie prowadzić dialog i uzgodnić wiarygodną, realistyczną i akceptowalną przez unijne procedury ścieżkę redukcji deficytu. 

Ustępujący rząd Premiera Mateusza Morawieckiego zostawia następnej ekipie wyzwanie, z którym sam w czasie swoich rządów nie musiał się mierzyć. Prawdopodobnie nie jest to zamierzona złośliwość wymierzona w konkurentów politycznych. W podobny nierealistyczny sposób ten gabinet konstruował ustawy budżetowe, które sam realizował. Podobnie „podwójną księgowość” przedstawiał w przypudrowanej wersji na rynek krajowy, a pełne – wymagane przepisami – dane wysyłał do Komisji Europejskiej. Poza tym projekt trafił do Sejmu we wrześniu, kiedy jeszcze rozstrzygnięcie wyborcze nie było znane. 

Nowy rząd stanie przed nie lada łamigłówką i wiele przed nim trudnych decyzji. Ale jedno jest pewne i domagają się tego zgodnie środowiska ekonomiczne i prawnicze. Trzeba skończyć z naganną, niekonstytucyjną praktyką wyprowadzania wydatków poza budżet. 

Nie ma zgody na łamanie Konstytucji 

Konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej wymaga, aby to ustawa budżetowa była podstawowym planem finansowym państwa. Art. 219 Konstytucji jest w tym zakresie jednoznaczny i stanowi: „Sejm uchwala budżet państwa na rok budżetowy w formie ustawy budżetowej”. A precyzuje to Art. 109 Ustawy o finansach publicznych: „Ustawa budżetowa jest podstawą gospodarki finansowej państwa w danym roku budżetowym”. Tymczasem rząd Premiera Mateusza Morawieckiego na legendarną skalę stworzył de facto prywatny system funduszy, którym rząd mógł rozporządzać dowolnie i bez oglądania się na procedury. Najwyższy czas z tym skończyć.

Konstytucja jest w tym zakresie precyzyjna. Stwierdzenie „w formie ustawy budżetowej” zamyka wszelkie dywagacje. Wysyłanie rzekomo pełnych danych budżetowych do Eurostatu nie spełnia zapisu „w formie ustawy budżetowej”. Prezentowanie danych w biuletynach statystycznych na stronach internetowych resortu finansów czy GUS także nie spełnia zapisu „w formie ustawy budżetowej”.

W ostatnich latach w sposób rażący były łamane zasady, ramy i granice, które organy publicznie powinny uwzględniać podczas planowania, a potem uchwalania i realizowania budżetu. Znajdowało to odzwierciedlenie w opiniach NIK już w 2022 r.: „Zasadne jest przywrócenie budżetowi państwa odpowiedniej rangi związanej z jego szczególnym charakterem oraz centralną pozycją w systemie finansów publicznych” oraz „Efektywna kontrola społeczna i prawo opinii publicznej do wiedzy na temat państwowej kasy są zakłócone, kiedy rząd osłabia przejrzystość finansów publicznych. Przeprowadzona przez NIK analiza wykonania budżetu państwa wykazała, że w zeszłym roku rząd zastosował bezprecedensowe mechanizmy służące wypychaniu wydatków poza budżet.”. W analizie za 2022 r. Najwyższa Izba Kontroli negatywnie oceniła kierunki zmian w systemie finansów publicznych, w wyniku których gospodarka finansowa państwa prowadzona jest w znacznej części poza budżetem państwa. W związku z tym, Kolegium NIK nie wyraziło w tym roku pozytywnej opinii w przedmiocie absolutorium dla Rady Ministrów za rok 2022. Jest to pierwsza taka decyzja od 1994 r.! 

Pierwszym krokiem nowego rządu musi zatem być przywrócenie konstytucyjnej rangi ustawie budżetowej. Musi ona zawierać kompletny plan finansowy rządu. Tego wymaga uczciwość wobec obywateli oraz praworządność, o którą społeczeństwo upomniało się tak stanowczo 15 października. 

Autorami opracowania „Prawdziwy budżet 2024. Niezbędne zmiany zwiększające przejrzystość do projektu USTAWY BUDŻETOWEJ NA ROK 2024. Podstawowe wielkości” są dwaj byli ministrowie finansów: prof. Paweł Wojciechowski, obecnie szef Rady Programowej Instytutu Finansów Publicznych i dr Mateusz Szczurek, a także: dr Sławomir Dudek, główny ekonomista i prezes Instytutu Finansów Publicznych, wieloletni pracownik Ministerstwa Finansów, były Dyrektor Departamentu Polityki Makroekonomicznej w MF, Ludwik Kotecki, obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej, wieloletni pracownik Ministerstwa Finansów, były wiceminister finansów, Hanna Majszczyk, wieloletnia pracowniczka Ministerstwa Finansów, była wiceminister finansów oraz Bogdan Klimaszewski, także wieloletni pracownik Ministerstwa Finansów, były wicedyrektor Departamentu Długu Publicznego w MF.

Opracowanie jest kontynuacją inicjatywy zapoczątkowanej w ubiegłym roku przez Sławomira Dudka, Ludwika Koteckiego i Hannę Majszczyk. Wtedy również analitycy wskazali wiele różnic pomiędzy ustawą budżetową na 2023 r. a prawdopodobnym realnym scenariuszem. Aktualne dane wskazują, że ich prognozy dotyczące tego roku się spełniają. 

Projekt ustawy budżetowej na 2024 r. wpłynął do Sejmu 29 września br. 15 listopada kończy się jednak kadencja Parlamentu, co oznacza przerwanie prac nad projektem. Obowiązek ponownego wniesienia pod obrady i przyjęcia ustawy spoczywać już będzie na nowym Parlamencie, którego pierwsze posiedzenie zgodnie z zapowiedziami Prezydenta Andrzeja Dudy ma odbyć się 13 listopada. Ustawa musi być uchwalona w terminie 4 miesięcy od wniesienia projektu do Sejmu, do końca stycznia 2024 r.

Pełny raport dostępny jest na stronie Instytutu Finansów Publicznych.

Pomruki z katafalku :)

8 lat stopniowego wprowadzania kolejnych zrębów pisowskiego reżimu podziałało na obywateli niczym terapia. Kto wie, być może wielce potrzebna terapia i lekcja polityki, która uchroni nasz naród w kolejnych latach przed zagrożeniami, niewykluczone, że większymi niż PiS. 

Polskie wybory parlamentarne 2023 obrastają już legendą. I to nie tylko w samym kraju, ale także poza granicami. Przez całe długie trzy dekady obowiązywania demokracji Polki i Polacy nie wykazywali się wielkim zamiłowaniem do praktykowania tego ustroju. Frekwencje wyborcze były u nas rachityczne i budzące nieskrywane niedowierzanie ze strony zewnętrznych obserwatorów swoim niskim poziomem. Trzecia Rzeczpospolita nie budziła większych emocji, jej instytucje były traktowane w najlepszym razie obojętnie, konstytucja nie inspirowała nikogo do recytowania jej fragmentów z pamięci, cała państwowość nie zbudowała wokół swojego istnienia żadnego mitu, narracji czy legendy, która kogokolwiek by porywała, i to pomimo sprzyjających do tego warunków, które u jej zarania stworzył przecież pokojowy demontaż komunizmu przez obywatelski ruch Solidarności. 

Tego rodzaju zobojętniała i stroniąca od etosu gromada ludzi wydawała się idealnym materiałem do wzięcia ją pod but autorytaryzmu z podpórką w postaci hojnych transferów socjalnych. Odrzucenie stresującego ładu wolności, samodzielności i odpowiedzialności za własne życie i wybory, który kroczy wraz z demokracją liberalną, na rzecz Kisielowego „urządzenia się w dupie”, paternalizmu, patriarchatu, schematu stada owiec kroczącego za pasterzem i państwa opiekującego się finansami mieszkańców w zamian za ich milczenie i posłuszeństwo, wydawało się logiczną konsekwencją i strzałem w dziesiątkę nad Wisłą. Tymczasem 8 lat stopniowego wprowadzania kolejnych zrębów pisowskiego reżimu podziałało na obywateli niczym terapia. Kto wie, być może wielce potrzebna terapia i lekcja polityki, która uchroni nasz naród w kolejnych latach przed zagrożeniami, niewykluczone, że większymi niż PiS. 

Obywatele Polski wyrwali się ze stuporu. Niemal 75% z nich zagłosowało w kluczowych wyborach, liczba nigdy wcześniej nie widziana, niespodziewana, nieprzewidziana przez żadne przedwyborcze badania społeczne. Efekt? Wynik wyborów, w których mocno już zakorzeniona, autorytarna i populistyczna władza została odsunięta nie o włos, jak w USA lub Brazylii, a przytłaczającą przewagą głosów dla jej zadeklarowanych przeciwników, dotąd nazywanych partiami demokratycznej opozycji.

Polski wyborca dostrzegł, że PiS usiłuje uczynić zeń mieszkańca anachronicznego skansenu. Skansenu przymuszającego ludzi do życia według wartości minionych i gremialnie odrzuconych przez młode pokolenia, których symbolem była odchodząca wraz z władzą PiS Wanda Półtawska. Zamachnięcie się przez reżim na prawa kobiet, w efekcie wraz z ich prawem do życia, okazało się kilka lat później śmiertelnym ciosem w rządy partii Kaczyńskiego. To wtedy jej poparcie tąpnęło, a skrzywdzeni poprzysięgli zemstę w lokalach wyborczych. 

Wieloletni i nierozwiązany konflikt ze światem zachodnim o ustrojowe ramy praworządnościowe (nawet jeśli sama ta materia, jako dość skomplikowana, nie docierała do masowego odbiorcy i jego emocji) z roku na rok coraz bardziej prawdopodobnym czynił jakąś formę rozstania się Polski z Unią Europejską, utracenia możliwości rozwojowych uznawanych (pochopnie) za oczywistość i osunięcia się kraju do geopolitycznej szczeliny pomiędzy światami, w której łowić mógłby nader łatwo pan na Kremlu. Zamknięcie granicy ze Słowacją, mające odsunąć od rządu PiS zarzuty sprokurowania kryzysu migracyjnego poprzez aferę wizową, stało się zamiast tego poglądową demonstracją przyszłości Polski w razie polexitu i było masywnym strzałem Kaczyńskiego w jego schorowane kolano.

W końcu, do bardzo wielu młodych Polaków dotarło też, że dobrobyt ufundowany na zasiłkach, dopłatach i innych transferach, na tymczasowych prowizorkach w postaci tarcz antyinflacyjnych czy zmanipulowanych cenach na Orlenie, to w średniej perspektywie przepis na katastrofę inflacji, zadłużenia, zerowego wzrostu PKB i znikających szans na tworzenie własnych małych biznesów w kraju, w którym państwo nosiło się nawet z zamiarem powołania państwowej sieci sklepów spożywczych. Oni początkowo chcieli zagłosować na Konfederację, aż Ryszard Petru uświadomił im, że liderami Konfederacji są niekompetentni politycy różniący się od PiS tylko tym, że zamiast tekturowych czeków rozdają na imprezach falsyfikaty banknotów.

PiS zalała fala społecznego oburzenia i niezgody na pisowską wizję Polski. Landslide victory – tak w języku angielskim określa się tego rodzaju rezultaty wyborcze, lawinowe zwycięstwa. W obecnie trwającej fazie rośnięcia w siłę autokratów w państwach Zachodu (jej początek datuje się na lata 2005-08) PiS jest pierwszą autorytarną ekipą, która poniosła totalną porażkę, pomimo dwóch kadencji ciosania ustroju i podporządkowywania wszystkich instytucji państwa partii i jej interesom. Na nierównym boisku wyborczym, gdzie nie było uczciwej kampanii, nie było bezstronnych mediów publicznych, nie było równości w dostępie do kampanijnych funduszy, gdzie mandaty były wadliwie podzielone pomiędzy okręgi, gdzie usiłowano unieważnić głosy Polaków mieszkających za granicą, gdzie podważono tajność wyborów za pomocą zlania ich z referendum, PiS dostał tzw. łomot. Polsce może się i III RP zanadto nie udała. Ale przede wszystkim nie udał się jej autorytaryzm. Szczęśliwie okazał się on słaby, przeskalowany, nadmiernie pewny siebie i stojący na słabych fundamentach. 

Gdy analitycy polityki i czynni politycy w wielu krajach zajmują się analizą przyczyn załamania się polskiej demokracji w 2015 r. i przyczyn jej odrodzenia się w roku 2023, jako że sami szykują się na nadchodzący czas smuty pod prezydenturą Le Pen czy ekspansję AfD, my zastanówmy się, dlaczego wygraliśmy. Czy byliśmy tak mocni czy reżim był tak słaby?

W przeddzień wyborów po stronie demokratycznej dominowało raczej narzekanie i antycypowano niepowodzenie. Dzisiaj wydaje się, że były to nastroje wewnątrz internetowej bańki politycznych „wyjadaczy”, którzy polityką żyją dzień w dzień. Tam nie ustawało narzekanie na brak wspólnej listy (lub na nawoływania do wspólnej listy), histeryzowanie na każdy kolejny sondaż pokazujący większość dla potencjalnej koalicji PiS i Konfederacji oraz przygotowywania do wzajemnych oskarżeń i rozliczeń od pierwszego dnia po wyborach. W tym samym czasie zwykli obywatele, interesujący się polityką z grubsza co cztery lata, którzy polskiego politycznego Twittera w życiu na oczy nie widzieli, kończyli właśnie ostrzyć noże, grzać smołę i gromadzić pierze w workach. Niepewny był tylko wybór gałęzi, na której dokona się ten symboliczny lincz na pozostałościach pisowskiego planu na Polskę. 

Byliśmy więc o wiele silniejsi, niż sami sądziliśmy. Mieliśmy za sobą miliony młodych ludzi, którzy, uznając nas za żenujących dziadersów, nigdy nie widzieli potrzeby, aby nam dać znać, że są po tej samej stronie. Może nawet bawiła ich nasza rozpacz i załamywanie rąk przed bitwą?

A czy reżim był słabszy niż się wydawało? To ciekawe pytanie. Jego siłą było na pewno przejęcie na potrzeby partyjne całego aparatu państwa z jego całym potencjałem. Na zawołanie Kaczyńskiego były służby specjalne, policja, część wojskowych, państwowe koncerny, banki (w tym centralny), sądy (w tym najwyższy), prokuratura, media, stacje benzynowe, przytłaczająca większość duchownych, niezliczone agencje, fundacje i dotowani przez osiem lat lojaliści. Słabością całego tego systemu była jednak bezprecedensowa i niesłychana wręcz pazerność. Niemal wszyscy ci ludzie i wszystkie ich instytucje nie wspierały partii Kaczyńskiego dla krzewienia konserwatywnej idei, dla obrony kanonu katolickiej wiary, dla wzmacniania rodziny, dla strzeżenia narodowej suwerenności czy dla stawiania czoła europejskiej „zgniliźnie”. Ci ludzie byli obok Kaczyńskiego dla pieniędzy i kariery. W przytłaczającej większości życiowe miernoty, który chwyciły Pana Boga za nogi, dostrzegając jedyną w życiu szansę na przeskoczenie kilku szczebli do góry na liście płac nie dzięki wysiłkowi i samodoskonaleniu, a dzięki lizusostwu i współudziale w serii deliktów konstytucyjnych, stanowiących zamach na ustrój państwa. 

Gdy ktoś kieruje się lizusostwem i chciwością miast ideą, to nie przygotowuje dla TVP sprytnej propagandy, która pod pozorem neutralnych materiałów kształtuje poglądy odbiorców, tylko tworzy groteskową „sieczkę”, tak dramatycznie czytelnie nierzetelną, że nawet wyborcy PiS z dyplomem ukończenia szkół nie dają rady tego oglądać (za to cieszy się dziadzio z Żoliborza, który rozdaje konfitury). Gdy ktoś kieruje się żądzą pieniądza, to jest zbyt zajęty karierą, aby przez pół roku znaleźć rosyjską rakietę pod podbydgoskim lesie; zbyt zajęty wywieszaniem banerów i wymyślaniem dowcipów na konferencje prasowe, aby realnie walczyć z inflacją zagrażającą trwaniu ukochanej władzy; zbyt zajęty wysyłaniem setek radiowozów do obstawy Żoliborza bądź kierowaniem funkcjonariuszy na wysięgnik celem zabezpieczenia miesięcznicy, aby zadbać o bezpieczeństwo i wizerunek munduru policyjnego; zbyt zajęty odbieraniem telefonów od ministra sprawiedliwości, aby rzetelnie ścigać przestępców; zbyt zajęty robieniem obiadów dla lidera partii władzy, aby kontynuować jakiekolwiek prace Trybunału Konstytucyjnego.

Niebezpieczeństwo zaprowadzenia w Polsce dyktatury było realne, bo odchodzący reżim podręcznikowo się do tego zabrał kolejno likwidując wszystkie niezależne instancje władcze pozostające poza kontrolą kierownictwa partii władzy. Natomiast wątpliwość co do powagi tego zagrożenia budzi jakość materiału ludzkiego, który do zmiany ustroju został zrekrutowany. Zwróćmy uwagę, że mówimy o ekipie, która stanowisko prezydenta oddała komuś pokroju Andrzeja Dudy, Trybunał Konstytucyjny powierzyła osobie o cechach Julii Przyłębskiej, a wicepremierem odpowiedzialnym za spółki skarbu państwa uczyniła człowieka o potencjale intelektualnym Jacka Sasina…

Na ile daleko osadzanie się autorytaryzmu zaszło w Polsce pokażą najbliższe tygodnie. To właśnie transfer władzy z rąk upadającego reżimu jest najlepszą miarą wielkości niebezpieczeństwa, jakie realnie tworzył. Atak na Kapitol czy zamieszki w stolicy Brazylii były miernikiem jadowitości reżimów Trumpa i Bolsonaro. Czy w Polsce może w grudniu dojść do jakiejś próby zatrzymania transferu władzy w ręce Donalda Tuska za pomocą zamieszek, użycia przemocy, wygenerowania pretekstu do wprowadzenia stanu wyjątkowego? Czy Duda poważy się po prostu odmówić mianowania w drugim kroku desygnowanego przez Sejm kandydata na premiera, uzbrojonego już w wotum zaufania? Czy zostaną użyte służby w celu dyskredytacji kandydatów na ministrów i liderów partii demokratycznych, tak aby Dudzie dostarczyć jakiegoś uzasadnienia dla takiego kolejnego już naruszenia konstytucji w jego wykonaniu? 

Jeśli droga do przekazania władzy okaże się usłana tego rodzaju przeszkodami, będzie jej towarzyszyć poczucie zagrożenia i niestabilności sytuacji w kraju, pokaże to, że leżący na katafalku reżim był poważnym zagrożeniem. Jeśli jednak, a miejmy taką nadzieję, Kaczyński pogodzi się z demokratycznym werdyktem i odda władzę po, zwyczajowych dla niego, kilku próbach przekupstwa poczynionych względem demokratycznych posłów lub wbicia klina pomiędzy demokratów poprzez nominowanie lidera PSL na kolejne stanowiska, to może i był to papierowy autorytaryzm. 

To jednak i tak nie będzie znaczyło, że nie było trzeba dmuchać na zimne. Przyszłość Polski to zbyt poważna sprawa. Polki i Polacy pokonali jeden reżim. Niechaj wszyscy kolejni chętni do odegrania tutaj roli dyktatorów usłyszą wyraźnie: „Nawet nie próbujcie, na pewno przegracie”.

Partia Mięsa? Czas na politykę żywnościową 2.0 :)

Jeśli oceniamy wpływ środowiskowy, klimatyczny i społeczny, w tym na zdrowie ludzi, to nie ma obecnie większego problemu niż hodowla zwierząt. Sektor hodowlany zanieczyszcza środowisko, niszczy bioróżnorodność, powoduje zmiany klimatyczne i wylesianie, zwiększa antybiotykooporność, prowadzi do ubóstwa żywnościowego i zamienia życie ludzi mieszkających w okolicach ferm zwierząt w piekło… I na końcu zabija miliardy czujących istot. Te problemy rosną z dnia na dzień. Lato 2023 roku jest tego wyraźnym dowodem: nigdy nie było na naszej planecie tylu pożarów, powodzi i upałów.

Konsekwencje hodowli zwierząt w ogóle nie są dyskutowane w Parlamencie Europejskim. Uważam obecną kadencję parlamentarną za straconą zarówno dla zwierząt, ludzi, jak i naszej planety. W ciągu ostatnich czterech lat nie przyjęto żadnej legislacji, która w sposób jasny rozwiązywałaby problem hodowli zwierząt i jej konsekwencje. Wydaje się to wręcz niemożliwe, ponieważ na mocy Porozumienia Paryskiego i Globalnego Paktu dot. Metanu, Unia Europejska zobowiązała się do obniżenia emisji gazów cieplarnianych o 30% do 2030 roku. Innym celem jest realizacja Europejskiego Zielonego Ładu, który zakłada osiągnięcie zerowej netto emisji gazów cieplarnianych przez Unię Europejską do 2050 roku.

To się nie stanie, jeśli Unia Europejska nie zajmie się hodowlą zwierząt, która jest jednym z największych źródeł emisji metanu. Co ciekawe, Komisja zaproponowała regulację dotyczącą redukcji emisji metanu, ale tylko w sektorze energetycznym. W uzasadnieniu regulacji stwierdzono, że paliwa kopalne są odpowiedzialne za jedynie 25-33% antropogenicznych emisji metanu, ale zwraca się uwagę, że rolnictwo odpowiada za nawet 50%. Oznacza to, że Komisja Europejska rozumie i widzi problem, ale nadal nie podejmuje żadnych działań. Dlaczego proponuje ustawodawstwo dotyczące sektora odpowiedzialnego za 25-33% emisji i nie wprowadza regulacji dotyczącej hodowli zwierząt?

Dlaczego? Prawdopodobnie ze względu na Partię Mięsa, jak nazywam grupę polityków o różnych poglądach, działających na rzecz interesów lobby mięsnego, działających wszędzie, również w Polsce i instytucjach europejskich. Walczą oni bardzo skutecznie, bezpośrednio i pośrednio w interesie lobbingu mięsnego, aby utrzymać status quo, blokując każdą próbę zmiany. Nie mówię tu tylko o liberałach i konserwatystach, ale także o politykach lewicy i zielonych. Udają, że problem hodowli zwierząt nie istnieje. Tendencja do jego ignorowania jest widoczna mimo apeli środowiska naukowego, organizacji pozarządowych i aktywistów o zmiany. Niestety, głos lobbingu i interesy polityczne nadal uważane są za ważniejsze.

W lipcu 2023 r. zaproponowałam projekt rezolucji dotyczący zdrowia i życia ludzi mieszkających w sąsiedztwie ferm. Przygotowałam go w konsultacji z organizacjami pozarządowymi, naukowcami i ekspertami w dziedzinie, w tym Green REV Institute, Compassion for World Farming Poland i Animal Save Movement. O ile mój projekt rezolucji został uznany za właściwie przygotowany, koordynatorzy grup w Komisji Ochrony Środowiska Naturalnego, Zdrowia Publicznego i Bezpieczeństwa Żywności PE (ENVI) zablokowali go, zanim zaczął być w ogóle omawiany w Komisji. Kiedy zapytałam ich, dlaczego to zrobili, nie udzielili żadnego wyjaśnienia.

To nie była moja pierwsza próba w Parlamencie Europejskim, aby poruszyć problem hodowli zwierząt i jej konsekwencji. Kilka lat wcześniej zaproponowałam projekt rezolucji dotyczący konsekwencji działania ferm przemysłowych. Żadna z głównych grup politycznych w Parlamencie Europejskim nie poparła mojego wniosku. Po miesiącach lobbingu w celu uzyskania poparcia posłów i posłanek do rezolucji dotyczącej hodowli zwierząt przemysłowych, przy ogromnym wsparciu organizacji pozarządowych, nie udało nam się uzyskać wystarczającego poparcia na Konferencji Prezydentów (COP), aby dodać projekt do porządku obrad posiedzeń plenarnych. Nawiasem mówiąc, Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów (S&D) zainicjował tzw. poprawkę dotyczącą #veggieburger, aby zablokować rozwój sektora roślinnych zamienników mięsa. Na szczęście dzięki zorganizowanej akcji organizacji pozarządowych, poprawka #veggieburger została odrzucona.

Niedawno, podczas corocznego przemówienia o stanie Unii (#SOTEU), Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen podsumowała lata swojej prezydentury i działania w ostatnim roku swojej kadencji. W ogóle nie wspomniała o hodowli zwierząt, gdy mówiła o zmianach klimatycznych. Co więcej, w żaden sposób nie odniosła się do praw zwierząt ani do ich dobrostanu. Tymczasem chwaliła rolników zgodnie z otwartym listem Copa-Cogeca (lobby przemysłu rolnego). Zdecydowała się całkowicie ignorować prawa zwierząt i potrzebę zmiany systemu żywienia, spełniając oczekiwania lobbystów mięsa i nabiału.

Jestem prawniczką, radczynią prawną ekspertką. Gdy w 2019 roku wkroczyłam do polityki, myślałam, że wykorzystam swoją wiedzę i doświadczenie, aby opracować dobre prawo mające na celu zakończenie eksploatacji zwierząt. Następnie zdałam sobie sprawę, że debata została zamrożona, zablokowana przez sektor hodowli zwierząt. Teraz nie ma miejsca na dyskusję o dobrej legislacji i politykach publicznych. Dlatego uważam, że aby zmienić system, musimy najpierw przesunąć granice debaty.

Aby odblokować i rozpocząć debatę w Polsce, zaproponowałam dwie inicjatywy legislacyjne nazwane „Piątką dla Zwierząt” i „Piątką dla sektora roślinnego” w celu rozpoczęcia publicznych i politycznych dyskusji. Jednym z pierwszych kroków jest zakaz otwierania nowych ferm zwierząt i zakaz reklamowania mięsa, mleka i jaj. Musimy przestać dotować produkcję mięsa i mleka. W końcu musimy wycofać hodowlę zwierząt i wprowadzić prawa zwierząt do naszej konstytucji.

Tak, nasze cele powinny być ambitne. Małe kroki już nie wystarczają, i nie są skuteczne. Dobrostan zwierząt to już za mało.

Tak, zostałam zignorowana w moich postulatach. Politycy i media wielokrotnie się śmiały ze mnie i mnie atakowały. Będziemy ignorowani, wyśmiewani i atakowani. Taki jest poziom debaty teraz. Ale musimy postawić wysoko poprzeczkę i żądać wszystkiego. W przeciwnym razie skończymy z niczym, a zwierzęta będą zabijane i wykorzystywane jeszcze okrutniej. Najpierw musimy przesunąć granice debaty, potem zaczniemy rozmawiać naprawdę, a dopiero potem będziemy mogli opracować dobre ustawy.

Obecnie mamy dobry moment, ponieważ w Polsce odbywają się właśnie wybory parlamentarne. W czerwcu 2024 roku będziemy mieli również wybory do Parlamentu Europejskiego. Wierzę, że to najlepsza okazja, aby zapytać polityków i polityczki o ich pomysły i plany dotyczące zakończenia hodowli zwierząt. I tak wierzę, mimo że główna koalicja demokratyczna opozycji wobec rządu polskiego (z Zielonymi jako częścią) nie planuje niczego w sprawie hodowli zwierząt – wręcz przeciwnie, proponuje „odnowienie polskiej tradycji produkcji wieprzowiny”.

Ale nadal jest to czas obietnic składanych przez polityków, które możemy wykorzystać jako wyborcy, aby wywierać na nich presję i żądać koniecznych działań. Zachęcam Was wszystkich do pytania swoich polityków, co zamierzają zrobić, aby jak najszybciej zakończyć hodowlę zwierząt.

Miejmy odwagę, determinację i cierpliwość – to nie jest sprint, jak mówi moja siostra Anna. To maraton. Bądźmy ambitni. Apetyt na hodowlę zwierząt rośnie, i musimy zwalczać ten rosnący apetyt na hodowlę zwierząt ambitnymi celami. Pozostańmy weganami i wegankami – dla zwierząt.

 

Przemówienie Posłanki dr. Sylwii Spurek było częścią otwarcia European Vegan Summit 2023, 19 września 2023 r. 

European Vegan Summit zgromadził w II edycji ponad 2 000 osób. Aktywiści, środowisko naukowe, media, liderki organizacji pozarządowych i politycy dyskutowali o transformacji systemu żywności w czasie wojny, konfliktów i populizmu. EVS można obejrzeć na fanpage na facebook Green REV Institute oraz vegansummit.eu.

 

Fot. Diego San / Unsplash 

Demokratyczna Polska w praktyce :)

Najbliższe miesiące zadecydują o przyszłości Polski na pokolenie. I nie chodzi tu wyłącznie o nieuczciwe, a być może nawet nie wolne, nadchodzące wybory z 15 października. Wynik wyborów samoistnie rozstrzygnie o naszej przyszłości tylko w wariancie zwycięstwa PiS. 

Najbliższe miesiące zadecydują o przyszłości Polski na pokolenie. I nie chodzi tu wyłącznie o nieuczciwe, a być może nawet nie wolne, nadchodzące wybory z 15 października. Wynik wyborów samoistnie rozstrzygnie o naszej przyszłości tylko w wariancie zwycięstwa PiS. W takim bowiem scenariuszu oczywiste stanie się domknięcie autorytarnego systemu. Jeśli spojrzymy na wyborcze autorytaryzmy w ostatnich dwóch dekadach – czyli w erze mediów społecznościowych i nowych form elektronicznej inwigilacji – to niewiele mamy przykładów efektywnego odsunięcia od władzy prawicowych populistów, którzy u władzy byli więcej niż jedną kadencję. W USA i Brazylii konstytucyjną demokrację z trudem „odbito” po zaledwie czterech latach niedemokratycznych rządów. 

Ewentualne zwycięstwo polskiej opozycji 15 października będzie można rozpatrywać w kategoriach cudu na miarę roku 1989 – kolejnego demokratycznego „polskiego precedensu” we współczesnej historii. Ale tylko wtedy, jeśli będzie to zwycięstwo trwałe. Bo Izrael po czasowym odsunięciu Benjamina Netanjahu w 2021 roku, Egipt po obaleniu Mubaraka w roku 2011 czy Ukraina po Pomarańczowej Rewolucji 2004/5 pokazują, że wygranie przez demokratów potyczki nie musi oznaczać końca batalii o demokratyczne państwo. Podobnie w USA i Brazylii, historia nie skończyła się na ostatnich wyborach, a ryzyko powrotu do władzy autokratów – jeszcze bardziej brutalnych, wściekłych i bezwzględnych – wciąż pozostaje poważne. 

Droga do skonsolidowanej demokracji 

Demokracja skonsolidowana to ustrój, w którym wszystkie główne siły polityczne akceptują ustrojowe reguły gry. Bez takiej ustrojowej umowy społecznej, wszelkie akcje „przywracania” – praworządności, przyzwoitości, uczciwości – będą w jakimś sensie oszustwem, szczególnie wobec młodych ludzi. Podczas dyskusji wokół niedawnej konferencji Concillium Civitas, którego jestem członkiem, powiedziałem to wprost uczestniczącym w wydarzeniu maturzystom: „Jeśli opozycja, po przejęciu władzy, nie doprowadzi do jakiejś formy umowy społecznej Polek i Polaków, wyjeżdżajcie na Zachód!”. Nie ma sensu budować swojej przyszłości w kraju, w którym pomysłem liberalnych elit na utrzymanie demokracji jest to, że od teraz będą już tylko wygrywać. Nie ma przyszłości kraj, w którym niemal 40% obywateli popiera otwarcie autorytarną partię. Bez realnej nowej umowy ustrojowej z wyborcami prawicy oraz przynajmniej jakąś częścią jej elit, bez przekonania prawicy do jakiegoś zestawu demokratycznych reguł gry, autorytaryzm wróci – w 2025, 2027 czy 2031 roku. 

Mocno wierzę, że sytuacja nie jest jednak bez wyjścia. W maju, nakładem wydawnictwa ZNAK ukazała się współredagowana przeze mnie z prof. Anną Wojciuk, książka Umówmy się na Polskę – efekt sześcioletniej pracy zespołu niemal 130 naukowców, działaczy społecznych i przedsiębiorców reprezentujących poglądy od lewicy i liberałów po konserwatywną prawicę. Naszą propozycją jest „uwiedzenie do demokracji” naszych konserwatywnych współobywatelek i współobywateli poprzez znacznie mocniejsze oparcie naszego ustroju na samorządzie terytorialnym – szczególnie wzmocnionym samorządzie wojewódzkim. Samorząd to bowiem jedna z ostatnich już demokratycznych instytucji państwa, mająca realne poparcie Polaków, zarówno progresywnych, jak i konserwatywnych. Do niedawnej zmiany władzy na Śląsku, dokładnie połowa polskich województw była zarządzana przez PiS. Obydwie poprzednie reformy samorządowe były wprowadzane przez prawicę. Samorządność jest też spójna z centralną dla Katolickiej Nauki Społecznej zasadą subsydiarności. 

Wyobraźmy sobie nową umowę

Dla tych, którzy polską politykę widzą bardziej cynicznie, kluczowe znaczenie może mieć także fakt, że nasza propozycja po prostu opłaca się wyborcom i elitom obydwu stron wojny polsko-polskiej. Dla progresywistów, naturalne będzie wzmocnienie samorządów po latach ich, szczególnie finansowego, „podgryzania” przez rząd PiS. Dla prawicy – jeśli oczywiście przegra ona wybory – mocniejsze samorządy województw będą oznaczać utrzymanie przynajmniej części władzy i wpływów. W obecnym systemie jedynymi naprawdę wpływowymi samorządami są – w całości progresywne – samorządy dużych miast. Wzmocnienie znacznie bardziej konserwatywnych samorządowych województw wprowadzi do systemu większą równowagę. Instytucjonalnym wyrazem tej równowagi ma być w naszej wizji nowy samorządowy Senat RP, w skład którego wejdą dzisiejsi marszałkowie województw, a także prezydenci największych miast, np. Warszawy i Krakowa, które proponujemy wyodrębnić jako miasta na prawach województwa. 

Nowy Senat stałby się kluczowym bezpiecznikiem demokratycznego ustroju, ponieważ zyskałby prawo weta wobec płynących z Sejmu ustaw. Dla każdego obserwatora polskiej polityki i polskiego samorządu powinno być jasne, że gdyby taki Senat Marszałków i Prezydentów Miast istniał w roku 2015, autorytarna rewolucja PiS nigdy by się nie wydarzyła. Skandaliczne ustawy przejmujące Trybunał Konstytucyjny, KRS, prokuraturę czy media publiczne nie miałyby po prostu szans na akceptację ze strony marszałków-senatorów reprezentujących większość obywateli i obywatelek RP (a taki system głosowania w nowym Senacie proponujemy). Nie mając szans na niszczące państwo rewolucje, PiS mógłby natomiast skoncentrować się na opracowaniu – przy wsparciu konserwatywnych marszałków województw – rozsądnych, popieranych społecznie reform wymiaru sprawiedliwości. 

Kto tu jest realistą? 

„To wszystko bardzo piękne, ale zupełnie nierealne” – to najczęściej powtarzany argument krytyków w odpowiedzi na te i inne propozycje z Umówmy się na Polskę. Paradoksalnie jednak, ci sami krytycy jednocześnie chętnie promują szerokie propozycje zmian ustawowych, które wprowadzać ma dzisiejsza opozycja. Takie zmiany zakładają na przykład wszystkie zaprezentowane dotychczas projekty przywracania praworządności. 

Wewnętrzna sprzeczność tej krytyki poraża. Przecież bez wsparcia Prezydenta Andrzeja Dudy żadna ustawa nie będzie mogła wejść w życie! I nie chodzi tylko o to, że opozycja ma nikłe szanse uzyskania większości 60% w Sejmie, pozwalającej odrzucać prezydenckie weto. Nawet bowiem w takim scenariuszu, Prezydent może po prostu przed podpisaniem kierować każdą ustawę do tzw. Trybunału Konstytucyjnego, w którym Julia Przyłębska z pewnością umieści je w swojej słynnej zamrażarce. 

Logicznie rzecz ujmując, mamy zatem dwa scenariusze. W pierwszym, dzisiejszej opozycji udaje się po przejęciu władzy zawierać pragmatyczne sojusze z obozem prawicy, w szczególności uzyskując poparcie Prezydenta dla pewnych ustaw. Tylko że w takim scenariuszu wyjście z propozycją rozmów o zmianie znienawidzonej przez prawicę Konstytucji z 1997 roku wcale nie jest nierealne. W istocie, takie negocjacje mogą poprawić fatalną atmosferę między dwoma obozami politycznymi i pomóc dzisiejszej opozycji również w bieżącym rządzeniu. 

Nie trzeba czekać na konstytucję

W scenariuszu drugim PiS i Prezydent idą na całkowitą obstrukcję. Szuflady pełne progresywnych projektów ustaw muszą poczekać, a wybory prezydenckie w 2025 roku stają się rodzajem dogrywki w walce o polską przyszłość. Wcale nie oznacza to jednak, że do tych wyborów przekazanie większej władzy samorządom musi zostać odłożone na półkę. Progresywna koalicja może bowiem wyciągnąć rękę do konserwatywnych współobywatelek i obywateli, korzystając z szerokich rządowych uprawnień w ramach obecnych ustaw. Dla przykładu, jedną z głównych obaw konserwatywnych wyborców jest widmo liberalnej zemsty za 8 lat siłowego „unaradawiania” szkół. Idea, że dzisiejsza opozycja będzie na siłę „indoktrynować” dzieci w każdej wsi i miasteczku, na przykład w sprawach praw osób LGBT, rozpala prawicową wyobraźnię. 

Nowy rząd mógłby tu pozytywnie zaskoczyć, na przykład poprzez faktyczne usamorządowienie wojewódzkich kuratoriów oświaty. Ponieważ rząd ma absolutną większość w komisjach konkursowych wybierających kuratorów, większość tę mógłby wykorzystać, powołując kandydatów wspieranych przez samorządowe zarządy województw. Następnie, wraz z tymi lokalnie umocowanymi kuratorami, Ministerstwo Edukacji i Nauki mogłoby dokonać konsensualnych zmian w programach nauczania, które regulowane są rozporządzeniem, a nie ustawą. Nie ma przeszkód, by efektem tych zmian była odchudzona ogólnopolska podstawa programowa uzupełniona przez podstawy wojewódzkie, bliższe lokalnej wrażliwości i specyfice. 

Przykład: nauka i uniwersytety 

Podobne zmiany można by przeprowadzić w nauce i szkolnictwie wyższym. Dzisiejsze władze pogrążonego w aferach Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (NCBR) są bez wątpienia do odwołania. Ale 20 powoływanych przez rząd członków Rady NCBR mogłoby reprezentować wszystkie polskie województwa i kilka największych miast. Taka Rada mogłaby radykalnie zmienić punkt ciężkości programów grantowych NCBR, stawiając na wspieranie strategii rozwojowych naszych miast i regionów. Takie przesunięcie mogłoby stanowić potężny zastrzyk gotówki do regionalnych społeczności, wspierając od lat głodzone przez PiS samorządy. 

Ściślejszą współpracę uczelni z samorządami mogłyby też promować zreformowane algorytmy determinujące ministerialne subwencje dla polskich uczelni. Algorytmy te znów określa nie ustawa, a rozporządzenie. Wie o tym dziś każda polska rektorka czy rektor, bo Minister Czarnek ochoczo i twórczo korzysta ze swojej swobody w tym zakresie. Dzięki Ministrowi tekst w biuletynach Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego daje prawo do takiej samej liczby ministerialnych „punktów” co artykuły w wiodących zachodnich naukowych periodykach. Ponieważ „punkty” te stanowią później podstawę do obliczeń wysokości rządowych subwencji, obecny system (wprowadzony jeszcze przez Jarosława Gowina) całkowicie się zdyskredytował. Jest zatem dobry moment, by ten system zastąpić miernikami stawiającymi na współpracę uczelni z władzami swojego miasta i regionu oraz na spójność oferty edukacyjnej i priorytetów badawczych z regionalnymi strategiami. 

Wbrew obiegowej opinii, lokalna i regionalna współpraca nie jest domeną wyłącznie mniejszych, dydaktycznych uniwersytetów. Najbardziej prestiżowe, prywatne amerykańskie uczelnie, w tym Yale i Princeton, których jestem absolwentem, zapraszają stanowych gubernatorów – odpowiedników naszych marszałków – ex officio do swoich zarządów i rozwijają szereg programów współpracy z miejscowościami i regionami, na których się znajdują. Nawet najlepsza uczelnia z międzynarodowymi aspiracjami nie jest i nie powinna być wyspą w swojej lokalnej i regionalnej społeczności. 

Od wizji do rzeczywistości

I tak, zaczynając od szerokiej wizji demokratycznej odpowiedzi na niepokojące trendy o historycznym znaczeniu, doszliśmy do przykładów konkretnych, szczegółowych rozwiązań dotyczących naszych szkół, uczelni czy instytutów naukowych. To zestawienie nie jest przypadkowe. Moim zdaniem tylko w ten sposób można dziś osiągnąć ujęty w tytule tej publikacji „punkt zwrotny”: poprzez małe kroki składające się na szerszą, spójną wizję. Chodzi o wizję Polski, w której przegrani w wyborach parlamentarnych nie będą czuli się podbici, okupowani przez tryumfującą większość. W której wybory przestaną być historyczną walką o przyszłość narodu, a staną się na nowo epizodem normalnej demokratycznej polityki. 

Polska, kraj wysokiego ryzyka :)

Niepewność to ryzyko, a ryzyko to koszty. To stwierdzenie wydaje się tak oczywiste, że powinny je zrozumieć nawet małe dzieci. Niestety jego zrozumienie zdaje się być obce rządzącym naszą gospodarką, tym obecnym szczególnie obce.

 

Niepewność to ryzyko, a ryzyko to koszty. To stwierdzenie wydaje się tak oczywiste, że powinny je zrozumieć nawet małe dzieci. Niestety jego zrozumienie zdaje się być obce rządzącym naszą gospodarką, tym obecnym szczególnie obce. Choć chwalą się rosnącym PKB, zapominają, że rozwój zapewniają inwestycje, a nie konsumpcja. Tymczasem zarówno dziś, jak i w czasie kryzysu 15 lat temu to wysokie PKB napędzane było konsumpcją, nie inwestycjami. Fajnie jest wyjść do restauracji na dobry obiad, tyle że tym się majątku nie zbuduje. W tej materii gospodarka nie różni się od prywatnego portfela. Inwestycje w polskiej gospodarce zawsze wypadały blado na tle Europy, ba, nawet na tle naszych sąsiadów. O dziwo i słusznie zauważył to Mateusz Morawiecki w swym słynnym planie… tzn. slajdach z PowerPointa. Ba, dostrzegł nawet, co jest tego przyczyną – niestabilność prawa i ryzyko polityczne. Każdy inwestor oczekuje bowiem bezpieczeństwa swojej inwestycji, a by odpowiednio skalkulować ryzyko biznesowe, potrzebna jest przewidywalność warunków. Czy ktokolwiek z nas wybudowałby dzisiaj hotel na wschodzie Ukrainy? Może chociaż kupił mieszkanie pod wynajem? No właśnie, nawet gdyby się znalazł taki odważny, to musiałaby to być finansowa okazja życia – cena tak niska, że opłacałoby się podjąć ryzyko utraty tego mieszkania w najbliższym bombardowaniu. Choć przypadek jest ekstremalny, to tak samo działają wszystkie nieprzewidywalne zmiany prawne. Inwestuje się u nas mniej i oczekuje za to wyższego zwrotu. Niestety jakość prawa w Polsce od lat stoi na niskim poziomie – zmiany na szybko, bez konsultacji, poszanowania elementarnych zasad prawotwórstwa. Nie jest to specjalność PiS-u – kradzież OFE jeszcze wiele lat będzie się nam odbijać czkawką, proces o PZU z Eureko też jest pamiętany. Choć ilość nowelizacji wydawanych przez parlament przez ostatnie 20 lat to po części skutek akcesji do UE i konieczności dostosowania prawa, to jej przytłaczająca ilość także nie pomagała. W praktycznie wszystkich dużych polskich miastach plany zagospodarowania ma raptem połowa powierzchni. Kupując działkę inwestor nie wie, co będzie mógł na niej wybudować, a decydować będzie o tym dobra wola urzędnika lub w gorszym przypadku hojność łapówki.

O ile jednak przez lata było źle, o tyle PiS rozbił bank. Niezależnie od dyskusji czy sądownictwo to nasz krajowy temat, faktem jest, że odbiło się echem na świecie. Skutek? Brak zaufania do polskich sądów, a w konsekwencji mniejsza skłonność do inwestowania w Polsce. Polski Ład? Pisana po kątach na kolanie kompleksowa zmiana systemu podatkowego. Sam sposób procedowania tej ustawy był skandaliczny i niedopuszczalny w żadnym cywilizowanym państwie. Jej treść niewiele lepsza. W trosce o inwestycje PiS był gotów na wywłaszczenie największej amerykańskiej inwestycji w Polsce – nacjonalizację TVN. Wszystko to działo się w tle Ukrainy – najpierw Krym i Donbas, potem pełnoskalowa wojna. Do tego covid i jawna dywersja gospodarki przez prezesa NBP deklarującego blokadę przyjęcia Euro dopóki on jest prezesem NBP.

Wojna na Ukrainie odciska swoje piętno – droga ropa, złoty tracący na wartości, napływ uchodźców. Stosunek inwestycji do PKB w 2022 roku mieliśmy trzeci najgorszy w UE. Zaraz po Grecji i Bułgarii. W tym ponurym krajobrazie z odmętów pisowskiego sabotażu polskich interesów wyłania się Andrzej Duda. Wetuje wywłaszczenie TVN, dwukrotnie wyrywa polską szkołę z Czarnka mocy czy o dziwo blokuje nowelę ordynacji wyborczej do PE, która miała PiS-owi zagwarantować dobrze płatne mandaty w PE niczym PZPR miał w Sejmie. Andrzej Duda lata od Kijowa do Waszyngtonu, jak nie klepie po ramieniu Zełenskiego to poucza Scholtza czy Macrona. Niektórzy zapomnieli już nieporadnego Andrzejka, co to miał tylko godnie przegrać wybory z Bronisławem Komorowskim. Ba! Gotowi byli nawet wybaczyć podeptanie konstytucji, zaprzysięganie sędziowskich uzurpatorów czy skok na Sąd Najwyższy. Niestety, 29 maja 2023 Andrzej Duda przypomniał ekstremum swych kwalifikacji – potańczy bączka na światowych dniach młodzieży, poświęci obraz w Rychwałdzie. Tego stopnia poniżenia urzędu Prezydenta RP nie praktykował nawet Ignacy Mościcki.

Lex Tusk można rozpatrywać na kilku płaszczyznach – mieliśmy komisję McCarthy’ego, mieliśmy trójki stalinowskie, była też lustracja Macierewicza. Wszystko łączy jeden wspólny mianownik – prawda nie miała większego znaczenia. Jedynym celem było zniszczenie politycznych przeciwników. Tak samo jedynym celem pisowskiej komisji ds. wpływów rosyjskich jest atak na przeciwników politycznych. Abstrahując od legalności sankcji, jakie miałaby orzekać, ich wdrożenie przed nadchodzącymi wyborami jest kalendarzowo nierealne. Do powołania nowego rządu zostaje pięć miesięcy, jest niewykonalnym zapadnięcie prawomocnego orzeczenia w sądach administracyjnych do tej pory. Co jest celem? Jedynie wyborcza hucpa. Niestety po raz kolejny w świat wysyłany jest sygnał, że Polska to dziki kraj bezprawia, w którym o prawie zasiadania w rządzie decydować mają komisarze polityczni. Na wzór swych stalinowskich braci dostali uprawnienia przesłuchiwania adwokatów, lekarzy, terapeutów. Duchownym się upiekło, tajemnica spowiedzi obowiązuje. Politrucy dostali też ustawową gwarancję bezkarności – cokolwiek zrobią w ramach prac w komisji, ujdzie im na sucho. Literalnie tortury dozwolone.

Praworządność to nie tylko ładnie brzmiące słowa, hasło z demonstracji czy jakaś fantasmagoria. W cywilizowanym państwie – takim bez prywatnych armii i grasujących band – prawo to jedyne, co chroni obywatela przed rządem. I tyle wystarczy, przynajmniej dopóki to prawo jest przestrzegane. Tak, zawsze trafi się głupi policjant, sędzia czy minister – to tylko ludzie. Ale system działa – prawo i uczciwy wymiar sprawiedliwości są gwarancją praw obywatelskich, ale też własności, którą potencjalny inwestor ma zainwestować. Zarówno krajowy, jak i zagraniczny. Niezależnie od losów przywołanej ustawy, kolejny raz wysłaliśmy w świat sygnał, że Polska nie jest krajem zachodniego świata, z cywilizowanym systemem prawnym i politycznym. Jednym głupim aktem prawnym wyrzuciliśmy do śmietnika miesiące dorobku zbudowanego na wojnie na Ukrainie i jedyną nadzieją na zmianę tego postrzegania jest zmiana rządu w kolejnych wyborach. Na jakikolwiek, gorzej już nie będzie. Nie wyjdziemy z pułapki średniego dochodu, dopóki nie będziemy stabilnym i przewidywalnym państwem praworządności. Obrazki z 4 czerwca dają nadzieję, nie schrzańmy tego znowu.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję