O kryzysie praworządności jako przejawie kryzysu demokracji :)

„Na przykładzie tego nabrałem przekonania, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie byłoby rozumne, aby prywatna osoba powzięła zamiar zreformowania państwa, zmieniając wszystko od podstaw i burząc je, by wznieść na nowo; (…) Dlatego to nie mógłbym w żadnym razie pochwalić owych natur mętnych i niespokojnych, które nie powołane ani przez urodzenie, ani przez los do powodowania sprawami publicznymi nie przestają nigdy dokonywać w myśli jakichś nowych w nich przeobrażeń”.

Kartezjusz, Rozprawa o metodzie.

 

W nowożytnym świecie próbowano demokracji od ponad trzystu lat, z powodów czysto utylitarnych i pragmatycznych wybór padał najczęściej na demokrację proceduralną. Państwo miało być jak dobrze funkcjonujący organizm: zdrowy, silny wewnętrznie i zewnętrznie, przy jak najmniejszym obciążeniu i uciążliwości dla jego obywateli. Dlatego demokracja proceduralna, czyli porządek ograniczony do demokratycznych okresowych i powszechnych wyborów przywódców do władz wykonawczej i ustawodawczej, jest skalkulowana, oparta na kompromisach, rządzą w niej procedury, a przywódcy mają być jak wynajęci przez obywateli kompetentni urzędnicy, którzy dbają o dobro wspólne, nie o własne i na boku zostawiają własny światopogląd czy przekonania religijne. W demokracji proceduralnej obywatele mają więc sporą przestrzeń do lenistwa obywatelskiego, ponieważ działają instytucje, w tym pożytku publicznego, wszystkie cele zaspokajające.

Z praktycznych powodów demokracja proceduralna góruje nad demokracją organiczną – bezpośrednią, żywą, gorącą, intensywną, najpełniej wyrażającą porządek w państwie oparty na zgodzie obywateli – wymagającą jednak na co dzień zaangażowania w życie publiczne, polityczne i społeczne. Demokracja proceduralna jest łatwiejsza, wygodniejsza, gdyż nie wymaga aż takiego zaangażowania po stronie obywateli, a zapewnia życie w kompromisowym dobrobycie i względnym świętym spokoju. Pod warunkiem, wszakże, że podstawowe wartości i procedury demokracji państwa praworządnego są sumiennie przez władze przestrzegane. W znakomitej większości przypadków chodzi o przestrzeganie norm konstytucyjnych oraz przyzwoitość legislacyjną (stanowienie dobrego prawa), które gwarantują władzy utrzymanie zaufania obywateli skredytowanego jej przez tychże przy urnie wyborczej. Pamiętając o tym, że demokracja proceduralna stoi na prawie i procedurach, konstatujemy, że każdy przypadek nieprzestrzegania, to obrazowo ujmując: wyjęcie cegły z muru, grozi zawaleniem całego gmachu.

W Konstytucji RP pierwszy przepis określający ustrój demokratyczny mówi o tym, że RP jest państwem prawnym (art. 2 Konstytucji RP). Nie we wszystkich konstytucjach państw demokratycznych prawne podstawy zostały aż tak wyróżnione. Rola prawa w demokracji proceduralnej jest nader jasna, prawo określa zasady i ramy funkcjonowania państwa, w którym równoważą się rozdzielne władze: ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. Rozdzielność i równoważenie się władz stoi zawsze w mianowniku od czasów Monteskiusza, który taką samą wagę przykładał do ich rozdzielności, jak i równoważenia się (checks and balanses). W praworządnym państwie prawa,\ funkcje kontrolne ma tylko i wyłącznie władza sądownicza, ponieważ jest niezależna i niezawisła od dwóch pozostałych, podczas gdy władza wykonawcza, o ile posiada funkcje kontrolne, to w ograniczonym zakresie, w stosunku do samej siebie. Gdy następują zmiany w tym rozkładzie sił, kiedy władza wykonawcza zawłaszcza sądy i trybunały, dochodzi do poważnego kryzysu praworządnościowego. Bezpieczniki państwa, takie jak Trybunał Konstytucyjny, Trybunał Stanu, Sąd Najwyższy, wreszcie sądownictwo powszechne i administracyjne nie działają lub działają w stanie zagrożenia, wówczas bezpieczeństwo społeczeństwa i każdego obywatela jest także zagrożone.

Do kryzysu praworządności w Polsce doprowadziła niewątpliwie władza wykonawcza oraz większość parlamentarna, rządząca obecnie na zasadzie tyranii większości, za nic mająca obyczaje demokratyczne, w których szanuje się i realizuje – w ramach wypracowanego kompromisu – wolę mniejszości (arytmetycznej), gdyż ta wyraża wszak wolę znaczącej części społeczeństwa obywatelskiego. Stanowienie złego prawa, złego nie tylko merytorycznie, bo niespójnego i bałaganiarskiego, ale nade wszystko prawa nie skonsultowanego: z ekspertami – służącymi wiedzą i doświadczeniem w danej dziedzinie, ze społeczeństwem – w tematach dla grupy obywateli lub populacji ważnych i bezpośrednio ją dotykających, np. sprawa aborcji, czy osób LGBTQ. Ilość ustaw, które w obecnym parlamencie przeszły przez tak zwaną szybką ścieżkę legislacyjną, czyli krótką w czasie i nie wymagającą konsultacji społecznych procedurę stanowienia prawa, jest zatrważająca. Poziom nierzetelności pracy legislatorskiej sięgnął zenitu, co najlepiej uwidaczniają rządowe ustawy podatkowe tzw. „nowego ładu”, i inne, rzekomo poselskie projekty ustaw, a w rzeczywistości będące projektami rządowymi (ministerialnymi), zaledwie podpisywanymi przez grupę posłów partii rządzącej, jak np. szereg ustaw dotyczących ograniczenia niezależności i niezawisłości sądów powszechnych oraz Sądu Najwyższego, czy jedna z ostatnich ustaw nowelizująca Kodeks wyborczy z naruszeniem przedwyborczej ciszy legislacyjnej i w poważnym zakresie zmieniająca prawo wyborcze.

Zamach rządzących na niezależne i niezawisłe sądownictwo, począwszy od upolitycznienia i zdekonstytucjonalizowania pozycji Krajowej Rady Sądownictwa, stworzenia w jej miejsce politycznego nowotworu, zwanego potocznie neoKRS, którego status jako organu sądowego nie będącego niezależnym od władzy państwowej, został skutecznie i w wielu judykatach podważony przez trybunały europejskie oraz sądy krajowe. NeoKRS z powodu jej upolitycznienia, działania na szkodę sędziów, rażącego naruszania zasady stania na straży niezależności sądownictwa i bronienia sądownictwa oraz poszczególnych sędziów przed wszelkimi projektami zagrażającymi ich niezawisłości i niezależności, za podważanie stosowania prawa UE w sprawach dotyczących niezawisłości sędziów i niezależności sądów, a tym samym działania wbrew interesom europejskiej przestrzeni wolności, została wykluczona z Europejskiej Sieci Rad Sądownictwa (ENCJ), która jest podmiotem doradczym Komisji Europejskiej oraz Rady Europy.

Próba całkowitego przejęcia sądownictwa poprzez obsadzanie stanowisk sędziowskich osobami wybranymi przez upolitycznioną Krajową Radę Sądownictwa w sądach powszechnych (proces długotrwały) oraz nade wszystko w Sądzie Najwyższym, najważniejszym w państwie „sądzie prawa” kształtującym orzecznictwo czy rozstrzygającym o ważności wyborów powszechnych, kandydatami rekomendowanymi przez polityków, kandydatami nie spełniającymi podstawowego wymogu niezależności i niezawisłości oraz najczęściej merytorycznego przygotowania do sądzenia spraw. To kolejna cegła wyjęta z muru gmachu praworządnego państwa.

Wadliwy system dyscyplinowania niezależnych i niezawisłych sędziów za orzekanie przez nich zgodnie z Konstytucją i własnym sumieniem. „Ustawa kagańcowa” (ustawa z dnia 20 grudnia 2019 r. o zmianie ustawy – Prawo o ustroju sądów powszechnych, ustawy o Sądzie Najwyższym oraz niektórych innych ustaw, Dz.U. 2020, poz. 190), faktycznie zabraniająca sędziom stosowania zasad prawa europejskiego, czy też podnoszenia kwestii wadliwych nominacji i kwestionowania skuteczności powołania takich osób na stanowiska sędziowskie.

Wyłączenie przez rządzących wszystkich „bezpieczników” państwa gwarantujących ochronę obywatelom w starciu z aparatem państwowym oraz ich demontaż: Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego jako ostatniej instancji w sporach sądowych, to początek i jednocześnie koniec kryzysu praworządności. Od przejęcia przez polityków Trybunału Konstytucyjnego zresztą ten kryzys się zaczął. Obsadzenie dublerami z politycznej nominacji trzech zajętych stanowisk sędziowskich w Trybunale Konstytucyjnym skutkowało tym, że Trybunał przestał sprawować i dotąd nie może sprawować swej konstytucyjnej funkcji. O upadku rangi i autorytetu Trybunału świadczą nie tylko judykaty ETPCz (począwszy od wyroku z 01.05.2021 w sprawie XeroFlor p-ko Polsce, skarga nr 4907/18), czy decyzja KE o zaskarżeniu Polski do TSUE w wyniku wszczęcia wobec Polski postępowania przeciwnaruszeniowego co do Trybunału Konstytucyjnego, ale także fakt, że Trybunał Konstytucyjny przestał być wiarygodny również w kraju, o czym świadczy drastyczny spadek liczby rozpoznanych przez Trybunał skarg oraz spadek pytań prejudycjalnych zadawanych Trybunałowi przez sądy powszechne. W konstytucyjnym sensie Trybunał przestał zatem działać. Niedziałający Trybunał Stanu, przed którym w normalnych warunkach państwa praworządnego za naruszenie Konstytucji i ustaw, za działanie na szkodę państwa i jego obywateli, odpowiadać powinni rządzący, osoby zajmujące najwyższe stanowiska urzędnicze w państwie jak Prezydent, Prezes Rady Ministrów, poszczególni ministrowie.

Fasadowość wielu instytucji i podmiotów państwowych, niektórych bardziej znaczących z punktu widzenia interesów i bezpieczeństwa, jak np. Narodowy Bank Polski, innych mniej z punktu widzenia stabilności ekonomicznej, za to oddziałujących społecznie i wizerunkowo, jak publiczne media czy spółki Skarbu Państwa, we wszystkich tych podmiotach ten sam modus operandi polegający na politycznej korupcji, obsadzaniu stanowisk instytucji i spółek nie-ekspertami. W miejsce profesjonalnych menadżerów, wyłanianych w drodze powszechnych i otwartych konkursów, niczym puzzle wstawiane są osoby z klucza partyjno-politycznego, osoby merytorycznie nieprzygotowane, za to posłusznie realizujące określoną wizję państwa pryncypałów, wizję państwa zamkniętego na wszelką odmienność, wizję państwa wykluczającego nawet własnych obywateli o odmiennym światopoglądzie.

Kryzys praworządności to kryzys demokracji, jaką znamy – demokracji proceduralnej, spokojnej, bezpiecznej, pozwalającej na życie w dobrostanie i w miarę czujnym obywatelskim lenistwie. Kryzys demokracji to także wynik bierności i bezruchu społeczeństwa obywatelskiego, które wytraciło swą czujność i wolę natychmiastowego reagowania na każdy widoczny przejaw zawłaszczania przez władze państwa przestrzeni i wolności obywatelskich. Dlaczego w Izraelu możliwe było, że ludzie masowo wyszli na ulice i skutecznie zaprotestowali wstrzymując przejęcie przez rządzących izraelskiego Sądu Najwyższego dla realizacji politycznych celów?

W Polsce tymczasem przeciwko zamachowi na niezależność i niezawisłość sądów protestują zaledwie grupki obywateli i to najczęściej zrzeszonych lub sympatyzujących z określonymi organizacjami non-profit trzeciego sektora, zajmującymi się prawami człowieka i obywatela. Nie są to w każdym razie na taką skalę spontaniczne, powszechne protesty, prowadzone aż do osiągnięcia celu, czyli powstrzymania polityków przez zawłaszczeniem i unicestwieniem niezależności i niezawisłości sędziów Sądu Najwyższego.

Brak reakcji to także milczące przyzwolenie na nieprzyzwoitość tej władzy, i jeżeli nawet nie akceptacja, to niszcząca ducha demokracji tolerancja na łamanie jej zasad i przekraczanie kolejnych, wydawałoby się za każdym razem, nieprzekraczalnych granic bezprawia. Bierne przyglądanie się i nieprzeciwstawianie złu. Hannah Arendt[1] zapewne nazwałaby taki stan bierności i bezruchu odmową myślenia, wzywałaby każdego z nas do myślenia i działania, czyli do rozumnego działania.

 

Demokracja a prawo. Demokratyczne państwo prawne, czyli jakie?

Demokracja, jeżeli ma przetrwać, musi być przemyślana na nowo, bez „dyktatury ciemnogrodu” (Stefan Kisielewski), musi być żywa, substancjalna, jak mawiał w ostatnich latach życia Marcin Król[2]. Rola ekspertów w przywracaniu porządku konstytucyjnego i instytucjonalnego w państwie jest nie do przecenienia. Eksperci to wszak ludzie łączący najlepszą wiedzę w danej dziedzinie z doświadczeniem w jej stosowaniu. Eksperci mówią to, co nie zawsze musi być popularne, za to zawsze zgodne z faktami i nauką, to wszak nie populiści i demagodzy obiecujący gruszki na wierzbie. Przywrócenie ekspertów na stanowiska państwowe i w służbie publicznej jest zatem gwarantem stanowienia i stosowania mądrego prawa oraz jego egzekwowania, (co jest postępowaniem zgodnie z regułami demokratycznego państwa prawnego, bez względu na własne korzyści i interesy), a także ochrony wartości społeczeństwa wolnego w demokracji. Eksperci potrzebni od zaraz i we wszystkich dziedzinach! W legislacji – jako gwaranci stanowienia przepisów przemyślanych, spójnych systemowo i napisanych zgodnie z zasadami dobrej legislacji, w wymiarze sprawiedliwości i w prokuraturze – jako gwaranci właściwego stosowania prawa, w instytucjach państwa – jako gwaranci wykonywania zadań w służbie cywilnej państwu, a nie partii. Dobrze pojęty elitaryzm jest wobec tego nieodzowny w sprawnym, skutecznym i celnym działaniu dla przywrócenia porządku demokratycznego państwa prawnego. Nie stać bowiem państwa na kolejne próby i eksperymenty, które zawsze przyniosą jakieś błędy, a powodzenie przyszłe i niepewne. Jeżeli mamy znowu jako państwo i jego społeczeństwo znaleźć się na właściwych torach – musimy zaufać ekspertom.

Drugim czynnikiem konstytutywnym będzie obudzenie się społeczeństwa i przyjęcie postawy aktywnej, zarzucenie bierności i postawy bezruchu. Ku demokracji bardziej substancjalnej, organicznej, polegającej na zaangażowaniu się obywateli w to, jak funkcjonować ma państwo i jego poszczególne instytucje.

Zaangażowanie się i sprawczość w działaniach społeczeństwa obywatelskiego – to fundament nowej demokracji, w której to ludzie chcą i mają wpływ na to, w jakim systemie państwowym żyją. Kiedy ludzie wychodzą na ulice, protestują pod urzędami, demonstrują w ten sposób swoje niezadowolenie z biegu spraw, wyrażają żądanie zmiany i naprawy, wówczas obowiązkiem rządzących jest należny posłuch i działanie. Odmowa takowych usprawiedliwia obywatelskie nieposłuszeństwo jako wyraz niezgody i uzasadnia opór wobec narzuconych, niedemokratycznych reguł gry.

Aby społeczeństwo obywatelskie mogło skutecznie się organizować, w sposób wolny i swobodny wyrażać swoje zdanie, w państwie muszą wszak działać wszystkie „bezpieczniki”, takie jak Trybunał Konstytucyjny, Trybunał Stanu, Sąd Najwyższy, sądy powszechne i prokuratura, które będą chronić oraz stać na straży praw i wolności każdej osoby, gwarantowanych Konstytucją RP i traktatami międzynarodowymi (Karta Praw Podstawowych, Konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nienaruszalna gwarancja prawa każdego obywatela do rzetelnego sądu i rozpatrzenia jego sprawy przez niezawisły i niezależny sąd ustanowiony zgodnie w regułami demokratycznego państwa prawnego, może być także języczkiem u wagi przeważającym szalę na rzecz większego zaangażowania się ludzi w inicjatywy publiczne, skoro będą mieć tę pewność, że gdy przyjdzie im zmierzyć się z aparatem państwa to staną przed niezawisłym i niezależnym od tej władzy sądem i mogą liczyć na sprawiedliwe rozstrzygnięcie sprawy.

Jak odbudować instytucje państwa praworządnego?

Przede wszystkim, uczciwie wobec ludzi oraz legalnie, innymi słowy – w sposób demokratyczny. Począwszy od uczciwie przeprowadzonych wyborów parlamentarnych, poprzez szerokie i mające realny wpływ na kształt prawodawstwa konsultacje społeczne, dobrą legislację, na stosowaniu prawa i jego poszanowaniu na każdym szczeblu kończąc. To system naczyń połączonych, jedno bez drugiego nie będzie funkcjonowało zgodnie z przeznaczeniem. Rozdzielność oraz równoważenie się władz muszą zostać bezwzględnie przywrócone, gdyż są fundamentem myślenia o praworządnym państwie, w którym funkcje kontrolne ma wyłącznie władza sądownicza: sądy i trybunały, zaś władza wykonawcza posiada funkcje kontrolne wyłącznie względem siebie.

Wymóg przemyślenia „bezpieczników” na nowo – należy wyciągnąć wnioski z tego co się stało z Trybunałem Konstytucyjnym, Trybunałem Stanu, Sądem Najwyższym, prokuraturą i przemyśleć je ponownie. Nade wszystko z namysłem spojrzeć należałoby na ich strukturę wewnętrzną i zastanowić się nad tym, jak mogło dojść do pauperyzacji instytucjonalnej, jaki wpływ na to miał czynnik obniżenia poziomu wymagań merytorycznych i etycznych wobec kandydatów na urzędy sędziowskie i prokuratorskie, brak należytej weryfikacji przebiegu karier i ścieżek pracy zawodowej. W miejsce odmowy awansowania takich osób konieczne jest promowanie rzetelnych profesjonalistów.

Wreszcie, brak czytelnego i zrozumiałego komunikowania się ze społeczeństwem obywatelskim, a przynajmniej tą jego częścią zaangażowaną w życie publiczne. System doboru kadr wymaga osobnej uwagi i zdecydowanej korekty względem dotąd funkcjonującego. Obywatele w demokratycznym państwie prawnym, ubiegający się o ochronę swoich praw i interesów, muszą mieć pewność i jasność co do sytuacji, że ich sprawa będzie rzetelnie procedowana i rozstrzygnięta. Dyrektywa generalna dla „bezpieczników” nowej demokracji jest jedna: muszą być niezależne i niezwisłe od jakichkolwiek nacisków za strony władzy, czy to państwowej, samorządowej, czy innej. Muszą działać szybko i skutecznie, nadążać za dynamiczną rzeczywistością, zwłaszcza gdy dochodzi do sytuacji zagrożenia praw i wolności obywatelskich lub naruszania norm prawno-człowieczych.

Najgorsze co może się zdarzyć w nowej demokracji, to niepamięć instytucjonalna, odmowa myślenia dla wyciągnięcia słusznych wniosków i odmowa działania dla usunięcia skutków dokonanych zniszczeń w demokratycznej przestrzeni. Pozostawienie spraw swemu biegowi bez wyciągnięcia wniosków na przyszłość i bez konsekwencji byłoby po prostu demoralizujące. To się nie może zdarzyć.

Być może w wyniku namysłu wymagane będą decyzje i działania odważne, zerujące wiele rzeczy. Usunięcie powstałych naruszeń i ich skutków może okazać się też przykre dla osób biorących udział w tej trwającej przez ostatnie lata destrukcji, czy wręcz wzbudzić w nich personalnie poczucie niesprawiedliwości. Niemniej wszyscy, którzy brali udział w demontażu demokratycznego państwa prawnego mają świadomość tego, że łamali kręgosłup praworządności. Powinni za to ponieść odpowiedzialność.

Śmiem twierdzić, że nikt chyba nie ma złudzeń – nie ma powrotu do tego, co było przed rokiem 2015. Nie wystarczy po prostu zapomnieć ostatnich ośmiu lat, znieść złe prawo i odwrócić Polskę jak klepsydrę, żeby wszystko było tak, jak było. Trzeba nam natomiast przemyśleć od nowa „bezpieczniki” państwa, wyciągając wnioski ze złych doświadczeń, z upadku rangi, autorytetu i kompletnej nieskuteczności w działaniu instytucji ustrojowo przewidzianych do ochrony praw i wolności obywatelskich, odbudować je, aby nie były swoim własnym zaprzeczeniem.

[1]  Vide Hannah Arendt, O rewolucji, (Warszawa 2020, wyd.Aletheia).

[2]  Vide Marcin Król, Jaka demokracja? (Warszawa 2017, wyd. Agora); Pakuję walizkę (Warszawa, 2021, wyd. Iskry).

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

AUTORYTARYZM NIE POWSTAJE JEDNEJ NOCY (WYBORCZEJ) :)

Kryzys demokracji to kryzys instytucji, kryzys zaufania do organów państwa, czy wreszcie kryzys zaufania społecznego, który doprowadził do tego, że z politycznymi przeciwnikami się już „nie da rozmawiać”, można tylko z nimi walczyć.

Polska demokracja znajduje się w kryzysie. To proste zdanie stanowi sumę przemyśleń i analiz dokonywanych w środowisku prawniczym i liberalnym. Kryzys demokracji nie oznacza jednak, że uważamy, iż problemem jest to, że wybory wygrywa ta czy inna partia, z poglądami której niekoniecznie się zgadzamy. Kryzys demokracji to kryzys instytucji, kryzys zaufania do organów państwa, czy wreszcie kryzys zaufania społecznego, który doprowadził do tego, że z politycznymi przeciwnikami się już „nie da rozmawiać”, można tylko z nimi walczyć.

Kryzys demokracji nie oznacza wreszcie (i na całe szczęście), że obawiamy się sfałszowania wyborów w tym najbardziej wąskim znaczeniu, dosypywania głosów czy czynienia ich nieważnymi. Wydaje się, iż takie sfałszowanie wyborów nie będzie możliwe, zresztą rozmaite organizacje społeczne wykonują ogromną pracę, aby tak się nie stało. Ale wydarzyć się mogą o wiele subtelniejsze manipulacje wynikiem wyborczym, poprzez zmiany w kodeksie wyborczym, tworzenie nowych okręgów, czy też preferowanie jednej opcji politycznej w mediach publicznych.

Uwidocznienie tych subtelnych manipulacji jest szczególnie ważne w kontekście przypomnienia, od czego rozpoczął się kryzys praworządności w Polsce. A zaczął się dość niewinnie. Dążąca do zdobycia władzy partia „Prawo i Sprawiedliwość” odnotowała istnienie zasadniczego mechanizmu zabezpieczającego reguły praworządności, trójpodziału władzy i check & balance i decyzją prezesa tej partii rozpoczęła walkę z „imposybilizmem prawnym” jeszcze za czasów ich pierwszych rządów w latach 2005-2006.

Po zdobyciu władzy w 2015 roku jedną z pierwszych decyzji były kolejne nowelizacje ustawy o Trybunale Konstytucyjnym wraz ze słynną czynnością techniczną – polegającą na nieopublikowaniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego, co uniemożliwiło jego wejście w życie i usunięcie z systemu obarczonych wadliwością konstytucyjną przepisów. Trybunał Konstytucyjny funkcjonujący w kształcie zaproponowanym w Konstytucji RP z 1997r., wraz z ustawami obowiązującymi przed 2015 rokiem stanowił zwornik systemu praworządności, a jednocześnie manipulacje związane ze składem Trybunału, jego kompetencjami oraz faktycznym sposobem wykonywania pracy w Trybunale stanowią papierek lakmusowy stanu praworządności i demokracji w naszym państwie.

Na marginesie nie można nie odnotować, że znów czynności „techniczne” zadecydowały o kształcie tego organu ustrojowego, gdyż to tutaj Prezydent RP wstrzymał się od zaprzysiężenia wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego i jednocześnie zaprzysiągł innych w dziwnych zupełnie – nocnych okolicznościach. To tutaj mamy do czynienia z pojęciem dla polskiego porządku prawnego zupełnie nowym, czyli tzw. „sędzią dublerem” – osobą, która przy zachowaniu pozorów legalności została wybrana i zaprzysiężona na stanowisko w Trybunale Konstytucyjnym, które już było obsadzone przez innego sędziego – od którego Prezydent ślubowania nie odebrał[1].

Wszystkie te „harce” dookoła trybunału stanowiły pierwszą z „czerwonych flag”, jaką można było podnieść w istniejącym systemie, której obecność przesądza o problemie z demokracją na poziomie instytucjonalnym. Organ, którego zadaniem jest ocena zgodności ustaw z Konstytucją stał się podwładnym jednej opcji politycznej i orzeka „po linii partii”, a nie w zgodności z ustawą zasadniczą.

Przykład Polski nie jest niestety jedyny, gdyż podobny proces odchodzenia od reguł praworządnościowych przeżywają Węgry. Na Węgrzech jednak zasadniczą różnicą była ta, iż tam rządząca koalicja Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej dokonała przeobrażenia ustrojowego sensu stricto i zmieniła obowiązującą na Węgrzech Konstytucję. Niemniej ciekawe jest to, co jest wspólne: otóż zarówno Viktor Orban, jak i Jarosław Kaczyński dopatrzyli się w niezależnych instytucjach sądowych głównego przeciwnika dla zmian o charakterze cywilizacyjnym, stanowiących zaprzeczenie dotychczasowego dorobku prawnego, wyrażającego się w szczególności w akceptacji wartości demokratycznych i europejskich.

Niewątpliwie partie, które posiadają pełnię władzy – zdobytą, co należy odnotować, w warunkach pokojowych i demokratycznych, w rękach których jest władza ustawodawcza i wykonawcza, rozglądają się za przeciwnikami i eliminują z systemu te instytucje, które stoją na straży ograniczeń nakładanych na parlamenty, aby nie doszło tam do niedemokratycznej rewolucji.

Oprócz sądów konstytucyjnych są jeszcze jednak inne elementy systemu, z którymi rodzący się autorytaryzm musi poradzić sobie w pierwszej kolejności – media, tzw. czwarta władza. Jako kolejną czerwoną flagę w systemie zauważyć należy przejęcie mediów publicznych w Polsce metodami – a jakże – w pełni legalnymi. Stało się to poprzez błyskawiczną nowelizację prawa, która umożliwiła ominięcie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (organ konstytucyjny) przy wyborze zarządu TVP, a następnie powołano nowy zupełnie twór: Radę Mediów Narodowych (organ konstytucji nieznany)

Wolne media stanowiły sól w oku także premierowi Węgier, Viktorowi Orbanowi. Przykład węgierski jest jednak dużo bardziej subtelny i sprowadza się do przejmowania poszczególnych tytułów i redakcji przez biznes przychylny władzy lub przez rozmaite spółki z tą władzą powiązane, czy też wreszcie poprzez kierowanie rynkiem ogłoszeniowym przez dużych węgierskich graczy w taki sposób, aby reklamy pojawiały się wyłącznie w prasie przychylnej władzy[2].

W obu państwach trwa natomiast nieustająca walka z mediami, które w ten czy inny sposób postrzegane są jako media opozycyjne lub władzy nieprzychylne. Jak się wydaje, najnowszą odsłonę tej walki stanowi biegnący w zastanawiająco długi sposób proces rekoncesji jednej z głównych krytycznych wobec władzy stacji radiowych tj. Tok FM[3]. Pamiętamy także o fali protestów, jaka przetoczyła się przez wszystkie wolne media w 2021r. w związku z przyjęciem tzw. „lex TVN”.

Wszystkie te zmiany, tj. wyeliminowanie kontroli konstytucyjności prawa, przejęcie mediów i uczynienie z nich mediów „narodowych” służą przeprowadzeniu znacznie dalej idących i mających wpływ na społeczeństwo reform, w szczególności w obszarze oświaty. Populiści dostrzegli, iż w edukacji i wychowaniu młodego człowieka kryje się klucz do ich sukcesu w perspektywie długoterminowej.

Wspólne dla Polski i Węgier jest znaczące scentralizowanie systemu edukacji, zwiększenie roli kuratorów oświaty (czy ich odpowiedników) i większa kontrola nad finansami szkół. Wreszcie walka z wyimaginowanymi wrogami, organizacjami pozarządowymi, które przez realizowanie swoich programów w szkołach mają niszczyć tradycyjny model rodziny, prawo rodziców do wychowania dzieci itp., przez co władza musi (oczywiście w imię ochrony najmłodszych) kontrolować kto, kiedy i czego naucza w szkole i czy jest to zgodne z jedyną słuszną ideologią wyznawaną przez rządzących. W zmianach w edukacji Węgry znacząco wyprzedzają Polskę i stanowią niejako wzorzec dla reform oświatowych w naszym kraju[4].

Podsumowując, wskazuję zatem na 3 czerwone flagi których podniesienie musi budzić poważne obawy o stan porządku demokratycznego w każdym państwie.

Flagi te to: zmiany (czy niekiedy wręcz ataki) w zakresie sądownictwa konstytucyjnego (lub wprost zmiany konstytucji na taką, która nie pozostaje w zgodności z wyznawanymi wspólnie wartościami europejskimi i standardem wypracowanym przez ETPCz), przejęcie mediów, w tym mediów publicznych i ataki na media od władzy niezależne, czy reformy edukacyjne eliminujące wychowanie obywatelskie i zakazujące wstępu NGO do szkół.

Ciekawą, ale bardzo pesymistyczną analizę problemu praworządności w Polsce i na Węgrzech przeprowadził Mikołaj Bednarek pod kierownictwem dr. Michała Paździora[5]. W ocenie autora, kryzys praworządności w naszych krajach wywołany jest wykorzystaniem przez władze niewystarczającego rozwoju społeczeństw naszych krajów i niedostatecznej internalizacji wartości demokratycznych i europejskich, czego konsekwencją jest brak wprowadzenia rządów prawa w praktyce.

Uważam, iż artykuł ten wart jest odnotowania, gdyż w mojej ocenie pokazuje wagę, jaką należy przykładać zarówno tu i teraz, jak i w przyszłości do edukacji społecznej, prawnej i konstytucyjnej społeczeństwa.

Uważam, iż rządzące przez 25 lat w Polsce elity winne są zaniedbaniom w tym zakresie, co umożliwiło przejęcie władzy przez populistów w sytuacji, gdy odporność społeczeństwa na niedemokratyczne zmiany jest relatywnie niska, a znajomość praw obywatelskich i Konstytucji na dość niskim poziomie.

Wypada także uderzyć się we własną, prawniczą pierś. Jako praktyk sądowy i uczestnik setek (jeśli nie tysięcy) postępowań sądowych odnotowuję, iż przed zakwestionowaniem uprawnienia obecnego TK do orzekania w sprawach zgodności prawa z Konstytucją stosowanie tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności prawa w praktyce występowało w bardzo znikomej części praw i sądy nie były chętne do stosowania Konstytucji wprost. Nawet teraz sięganie do argumentów konstytucyjnych lub wynikających ze standardów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka postrzegane jest przez sądy dość niechętnie, co nie wpływa pozytywnie na wzrost zaufania obywateli do systemu sądownictwa.

A przecież to ten brak zaufania, niezrozumienie treści uzasadnień wyroków sądowych i brak przekonania, że sądy stoją na straży praw i wolności obywatelskich (zwłaszcza w konflikcie z władzą) spowodował, że hasło „kasta” padło na tak podatny grunt.

[1] Słynne orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z 7 maja 2021r., w sprawie Xero Flor sp. zo.o. przeciwko Polsce, w której ETPCz potwierdził, iż fakt, że w składzie Trybunału Konstytucyjnego zasiadała osoba wybrana na miejsce zajęte przez innego sędziego powoduje, że Trybunał w takim składzie nie jest sądem ustanowionym zgodnie z ustawą i że narusza to standardy Europejskiej Konwencji.

[2] Na marginesie mówiąc, przykład węgierski został niejako transponowany do systemu polskiego, gdy PKN Orlen wykupił właściwie całą lokalną prasę, więcej o obawach z tym związanych w: https://www.press.pl/tresc/64605,iwp_-przejecie-polska-press-przez-orlen-moze-zdeformowac-rynek.

[3] Oświadczenie redaktorki naczelnej radia TOK FM Kamili Ceran https://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103085,29735468,czy-krrit-szuka-pretekstu-do-nieodnowienia-koncesji-radia-tok.html.

[4] https://niedlachaosuwszkole.pl/2020/02/11/edukacja-u-bratankow-czy-czeka-nas-budapeszt-nad-wisla/.

[5] M. Bednarek, „Kryzys praworządności w Polsce i na Węgrzech. Spojrzenie teoretycznoprawne”, https://repozytorium.uni.wroc.pl/Content/110390/PDF/10_Bednarek_M_Kryzys_praworzadnosci_w_Polsce_i_na_Wegrzech_Spojrzenie_teoretycznoprawne.pdf.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Rzecz o sprawiedliwości – z Jarosławem Matrasem rozmawiają Ewa Marcjoniak i Kinga Dagmara Siadlak :)

Ewa Marcjoniak: Sprawiedliwość jest wartością. Wartością fundamentalną i powszechnie cenioną, w rozwiniętych demokracjach oznacza bowiem respektowanie uniwersalnych praw człowieka – jak prawo do wolności osobistej, czci, czy ochrony życia osobistego – których nie może pogwałcić nawet większość parlamentarna. Na sprawiedliwość nie ma wzoru – jak w matematyce, ani paradygmatu, choćby w definicji legalnej – którego można byłoby się trzymać. Zgodnie z polską Konstytucją i ustawami ustrojowymi, każdy ma prawo do sprawiedliwego rozpatrzenia jego sprawy przez sąd, a sędzia powinien wymierzać sprawiedliwość zgodnie z przepisami prawa, bezstronnie i według swego sumienia. Chcę zapytać o rozumienie sprawiedliwości przez pana jako prawnika, sędziego z wieloletnim doświadczeniem, sędziego Sądu Najwyższego. Jak w pana ocenie zmienia się w polskich sądach rozumienie sprawiedliwości i czy odpowiada ono aktualnym stosunkom międzyludzkim? Czy podąża za szybko rozwijającym się społeczeństwem?

Jarosław Matras: Myślę, że z mojej perspektywy ciężko udzielić jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ patrzę przez pryzmat tego, co sam dostrzegam na sali sądowej. Przez pryzmat tego, co wynika z różnych spraw, które są rozstrzygane w Izbie Karnej Sądu Najwyższego. Wydaje mi się, że chyba nie jest tak, że w sądownictwie powszechnym czy w Sądzie Najwyższym mamy jakiś model, którego zmieniałoby się patrzenie na relacje prawne i sposób wykładania prawa w zależności od rozwoju cywilizacyjnego i społecznego. Wydaje się, że chyba tak nie jest. Raczej, należałoby powiedzieć, że sprawiedliwość jest pojmowana jako wartość w ujęciu rozsądzania wszystkich spraw w sposób zgodny z najważniejszymi aktami prawa. I tak, aby orzeczenie sądu było po pierwsze, zgodne z tymi wzorcami prawnymi, a w zasadzie konstytucyjnymi i konwencyjnymi wykładanymi w sposób prawidłowy i wszechstronny, po drugie, aby to orzeczenie było również akceptowalne społecznie, czyli żeby czyniło zadość właśnie ogólnemu poczuciu sprawiedliwości.

Jest oczywiste, że z uwagi na wartości konstytucyjne ten końcowy skutek powinien mieć efekt „sprawiedliwości” tak, jak patrzymy na prawa i wolności podstawowe. Ten mechanizm, wykładania określonych norm prawa w zgodzie z ustawą konstytucyjną, z aktami prawa międzynarodowego, nie kończy się zatem na samej wykładni i ustaleniu normy abstrakcyjnie. Na końcu powinno się jeszcze badać, czy to, co znajduję w przepisach jako wykładnik normy, zastosowane do określonych układów faktycznych daje poczucie, że taki sposób rozumienia tej normy jest właśnie sprawiedliwy, czy to właśnie zastosowanie i w taki sposób tej normy daje rzeczywiste dobre relacje w sferach stosunków społecznych. Myślę, że tak to postrzegamy my, sędziowie, że jeżeli na samym końcu wykładni danej normy prawa widzimy skutek zastosowania danej normy w taki właśnie sposób, to jest to wymierzanie sprawiedliwości. Jeśli ten mechanizm się spełnia, to znaczy, że wypełnia standardy sprawiedliwości, a także czyni dobro w takim znaczeniu, że próbuje budować relacje społeczne we właściwym kierunku. Chodzi o taki sposób wyłożenia prawa, aby czynił zadość społecznemu poczuciu dobra pojmowanego jako „sprawiedliwe, dobre” rozstrzygnięcie. Wiadomo, że rzeczywistość zmienia się, zmienia się nastawienie ludzi do różnych problemów, bo zmieniają się czasy, w jakich żyjemy. Zmienia się zatem również spojrzenie ludzi na prawo i na uprawnienia z niego wynikające; zmieniają się oczekiwania ludzi, także co do prawa i poczucia ochrony prawnej. Nie uciekniemy od tego. I pewnie tak będzie, czy nam się to podoba czy nie. Prawo stanowione trzeba więc dostosowywać do zmieniających się stosunków społecznych, w pełnym zakresie również od strony formalnej poprzez zmianę przepisów. Niemniej, nawet pozostając na gruncie sfery prawa obecnie obowiązującego, uważam, że jest możliwe wymierzanie przez sądy sprawiedliwości w taki sposób, żeby właśnie nie tylko dana norma prawa stanowionego była zachowana, ale również żeby właściwie, w pożądanym pozytywnym kierunku, układać te relacje społeczne.

Kinga Dagmara Siadlak: Jaka jest praktyka w sądach powszechnych, jako sądach niższego szczebla? Sąd Najwyższy to już jest przecież ten ostatni etap, do którego nie każdy podsądny może dojść, chociażby z uwagi na przepisy procesowe, które nie dają możliwości wniesienia kasacji od każdego orzeczenia sądu. Czy faktycznie jest tak, że sądy niższych instancji dążą do wykładania norm prawnych właśnie w taki sposób, o którym powiedział pan sędzia, czy raczej trzymają się takiej wykładni norm, która bardziej jest skoncentrowana na językowej wykładni przepisu? Czy faktycznie można zaobserwować, że sądy niższych instancji również dążą do takiego wykładania norm prawnych, żeby zrealizować istotę sprawiedliwości?

Myślę, że właśnie tak jest. Obserwując orzecznictwo sądów niższych instancji, mogę powiedzieć, że spopularyzowała się i rozszerzyła forma takiego orzekania, w której sądy de facto i de iure już stosują rozproszoną kontrolę konstytucyjną przepisów. I to jest bardzo duży krok, który jest dostrzegany przez nas wszystkich. To nie jest jakaś jednostkowa sprawa, ale takich spraw już są dziesiątki, jeśli nie setki. Czyli z jednej strony widzimy, że sądy w tej rzeczywistości prawnej zrozumiały, że nie ma innej drogi, a z drugiej strony sądy widzą, iż Trybunału Konstytucyjnego nie mamy – mamy go tylko jako fasadowy organ, pozbawiony autorytetu i szacunku sądów z obsadą, która jest konstytucyjnie wadliwa. Nie ma zatem innej drogi. Dla rozwiązania określonych problemów, dla rozstrzygnięcia sprawy, muszą mieć na uwadze normy nadrzędne, czyli normy konstytucyjne i nie boją się ich stosować.

Parę lat temu jeszcze widziałem, że sędziowie mieli obawy przed stosowaniem wprost norm Konstytucji RP. Teraz widzę, że jest to prawie powszechne zjawisko. Wiadomo, z czego to wynika. I należy to ocenić jak najbardziej pozytywnie. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że w normach konstytucyjnych – dotyczących ochrony praw obywatelskich, które w naszej Konstytucji uważam, że są bardzo dobrze zbudowane – znajdujemy takie elementy, w oparciu o które możemy każdą praktycznie sprawę rozstrzygnąć w oparciu o same normy konstytucyjne (ich wykładnie). Także sędziowie mają instrumentarium w samej Konstytucji dla ochrony praw i wolności obywatelskich. Muszą tylko chcieć po nie sięgnąć. Co do gramatycznego wykładania przepisów norm konstytucyjnych, to jedynie w wyrokach obecnego Trybunału Konstytucyjnego taki rodzaj wykładni się stosuje – to pełny anachronizm prawny; przykładem jest choćby orzeczenie TK w sprawie K 9/17 w sprawie pośrednio związanej z zastosowaniem prezydenckiego prawa łaski w formie abolicji indywidualnej[1].

Dlaczego tam się tak robi? Aby widzieć normy konstytucyjne w sposób wąski, nieprawidłowy, umożliwiać dokonywanie – w mojej ocenie – zmiany Konstytucji w formie ustawy zwykłej. Sądy powszechne orzekają, wykładając normy w sposób pełny i prawidłowy, a nie taki, jak w obecnym TK. Wydaje mi się, że jest tu znaczny postęp, i chyba też większa odwaga sędziów w tym, żeby stosować wprost Konstytucję. Zresztą, przykład pierwszy z brzegu, niedawno była na wokandzie sprawa, w której sądy obydwu instancji wprost zastosowały przepisy konstytucyjne. Cała nadzieja w tym, że ten trend zostanie.

KDS: Można chyba powiedzieć, że mamy do czynienia z pewną przemianą społeczną. Pamiętam jeszcze nie tak odległe czasy, gdy mówiło się, że tonący Konstytucji się chwyta, gdy nie miał żadnych argumentów. Dopiero wtedy padał argument dotyczący właśnie niezgodności przepisu prawa z Konstytucją. Teraz z tego, co pan sędzia mówi, jest to orzeczniczą normą.

Teraz jest to, w mojej ocenie, swoisty przymus zafundowany wszystkim nam sędziom przez władzę wykonawczą i ustawodawczą, która wyeliminowała Trybunał Konstytucyjny i uczyniła z niego atrapę kiedyś bardzo dobrego Sądu Konstytucyjnego. Teraz to nie tonący Konstytucji się chwyta, ale sędzia widzi w niej jedyną podstawę i obowiązek wykonywania władzy sądowniczej w sposób rzetelny, dla dobra ludzi. Nie wiem tylko, czy ludzie to rozumieją; chyba nie wszyscy.

KDS: Czego to jest wyrazem, złego stanowienia przepisów prawa, czy złego jego rozumienia?

Najpierw zniszczenia Trybunału Konstytucyjnego. Po drugie, złego stanowienia prawa, to jest takiego, które jest nastawione na realizację pewnej woli politycznej. Jest to sposób na zmuszanie sądów do podążania w tym jednym właśnie kierunku, który od strony oceny bezstronnego, niezwisłego i niezależnego sądu jest niewłaściwy i niemożliwy do zaakceptowania. I nie chodzi o to, że sąd nie zastosuje takiego przepisu ustawy, bo mu się nie chce albo przepis mu się nie podoba. Trzeba jasno i wyraźnie powiedzieć, że poszukiwanie rozwiązania w Konstytucji i konwencjach, podążanie tą drogą nie stanowi obejścia prawa, lecz jest niezastosowaniem określonego przepisu ustawy, wtedy, gdy ten narusza w sposób oczywisty normy wyższe, w tym konstytucyjne. Klasycznym przykładem, jeśli chodzi o sprawy karne, są przepisy związane z postępowaniem dowodowym w procesie karnym, tj. art. 168 a) KPK i art. 168 b) KPK, czyli przepisy, które miały na celu umożliwienie wprowadzenia do procesu karnego dowodów uzyskanych przez organy ścigania i służby specjalne wbrew wszelkim standardom procesowym, czyli dowodów z nielegalnych podsłuchów. Prawie całe środowisko sędziowskie uznało, że są one sprzeczne zarówno z polską Konstytucją, jak i z Konwencją o ochronie praw człowieka.

Myślę, że ustawodawca, wprowadzając takie bezlitosne regulacje prawne, które zmierzały do postawienia prokuratora de facto na równi z sądem albo nadania mu większej roli procesowej niż innym stronom i uczestnikom procesu, spowodował, że sądy, nie mając oparcia w niezależnym Trybunale Konstytucyjnym, sięgnęły do Konstytucji, aby dać stronom ochronę przed tym ustawowym bezprawiem. Tak to nazywam i tak to w kilku orzeczeniach napisałem, że są takie normy wprowadzone przez ustawodawcę, które są ustawowym bezprawiem. Trzeba o tym głośno mówić, ponieważ to się dzieje. I wydaje się, że z tego bierze się popularny trend, zgodnie z którym sędziowie w swych orzeczeniach opierają się o Konstytucję, relacje Konstytucji do ustawy i odmawiają właśnie określonego postąpienia zgodnie z ustawą uznając, że naruszałoby to Konstytucję. Myślę, że to się nie zmieni, że to jest na tyle już szeroki trend, że cokolwiek byśmy próbowali zrobić później, to chyba tego już nie zmienimy. Kryzys w sądownictwie spowodował poniekąd otwarcie pewnej furtki. Wcześniej było tak, że my sędziowie uznawaliśmy, że nie powinniśmy stosować bezpośrednio Konstytucji, ponieważ jak mamy wątpliwości co do konstytucyjności przepisu prawa, to pytamy Trybunał Konstytucyjny o zgodność danego przepisu ustawy z Konstytucją. W tej chwili, myślę, że do tego już nigdy nie wrócimy, że w sądach ta rozproszona kontrola konstytucyjna zostanie. Chyba także wtedy, gdyby odbudować Trybunał Konstytucyjny w rozumieniu tym, jak jest on opisany w Konstytucji.

KDS: Mówiliśmy o tym ustawowym bezprawiu i teraz chcę zapytać o kwestię związaną z nieposłuszeństwem obywatelskim, jako formą sprzeciwu wobec niesprawiedliwych przepisów. Jak to można pogodzić z zasadą przestrzegania prawa? Czy sąd powinien uwzględniać motywy obywatelskiego nieposłuszeństwa w procesie orzekania, czy też traktować je jako naruszenie obowiązujących przepisów?

Próbowałbym spojrzeć na ten problem od innej strony. Często mamy też takie sytuacje, w których obywatelskie nieposłuszeństwo, w tej lub w innej formie, ma swoje miejsce w sprawach karnych. Znajduje finał w postaci orzeczeń sądów, które kontrolujemy. Chyba musimy spojrzeć na to zagadnienie od strony standardu ochrony praw obywatelskich. Jeżeli znajdziemy podstawę – a sądzę, że w wielu sytuacjach, które mamy na myśli tak jest – do nieposłuszeństwa wobec zakazów lub nakazów ograniczających, z przekroczeniem zasady proporcjonalności, korzystanie z praw i wolności obywatelskich, to nie ma trudności w rozstrzygnięciu tej kwestii. Jeśli nieposłuszeństwo obywatelskie jest zachowaniem, które znajduje oparcie w realizacji norm konstytucyjnych, to w tym zakresie możemy mówić, że jest to działanie legalne. Z drugiej strony mamy jakby odbicie w regulacjach ustawowych, które są sprzeczne z Konstytucją. I chyba tak to należy postrzegać. Wydaje mi się, że nie przekonamy tych sędziów, którzy są nastawieni bardzo formalnie do stosowania prawa, aby postępowali na wzór do relacji prawa kontynentalnego, czyli do tworzenia takich rozwiązań, które by powodowały wyjście poza schemat kontroli zachowań według prawa stanowionego, ustaw i rozporządzeń.

Poszukiwałbym raczej takiego rozwiązania, w którym uznawałbym, że ocena zachowań musi dokonywać się na gruncie prawa, ale nie w wąskim rozumieniu tego prawa, czyli nie tylko w zakresie najbliższych przepisów, np. ustawy czy rozporządzenia, które określone zachowanie sankcjonują, lecz zgodności z Konstytucją i konwencjami. Przepisy covidowe i nakaz noszenia maseczek, to jest doskonały przykład. Przecież obywatele w większości stosowali się do tych zakazów i nakazów, chociaż niektórzy się nawet bez świadomości nie stosowali. Okazało się, że te przepisy są sprzeczne z Konstytucją, wobec czego nieposłuszeństwo tych ostatnich obywateli miało oparcie w normach podstawowych. Wydaje się natomiast, że taki rodzaj nieposłuszeństwa, nazwany obywatelskim, które by w ogóle nie miało podstawy w realizacji praw konstytucyjnych, byłby wykroczeniem i zachowaniem wbrew porządkowi prawnemu. Wtedy jest inna kategoria oceny takiego zachowania, jako nielegalnego, czyli nie znajdującego oparcia ani w normach konstytucyjnych, ani w żadnych innych normach wyższego rzędu. Takie stwierdzenie nie kończy jednak orzekania w danej sprawie, ale raczej powinno prowadzić do ustalenia całego aspektu podstaw i motywów podjęcia takich zachowań, okoliczności towarzyszących zachowaniu. Dopiero rozważenie tych okoliczności pozwala wnioskować, czy takie zachowania mają charakter czynu zabronionego przez prawo, a nadto, czy stopień społecznej szkodliwości jest większy niż znikomy i stanowi przestępstwo. Te dwie kategorie należałoby rozdzielić. Nie mówić o nielegalności zachowań, które są zgodne z ogólnie obowiązującymi przepisami prawa, natomiast podchodzić też bardzo wnikliwie do tych zachowań, które nie mieszczą się w formule szeroko pojętych działań prawnych, mieszczą się jednak w opisach czynów zabronionych, natomiast ich motywacja oraz przebieg może być taki, że w odbiorze społecznym nie są naganne, czyli nie wywołują emocji negatywnych dla społeczeństwa.

EM: Wydaje mi się, że dotknęliśmy właśnie kwestii niezgody obywatelskiej na działania władzy naruszające podstawowe prawa człowieka, jak prawo do wolności osobistej, dostępu do informacji czy swobody przemieszczania się. Czym innym jest nieposłuszeństwo obywatelskie, a czym innym niezgoda obywatelska. Tę ostatnią historycy idei opisują nawet jako preludium, swoisty wstęp do wszystkich rewolucji i ruchów społecznych. Nieposłuszeństwo obywatelskie jest wtedy, kiedy tak jak pan sędzia powiedział, wykraczamy nielegalnie przeciwko obowiązującym przepisom prawa, łamiemy je uznając wszak, że są wyższe cele, które w ten sposób chronimy, chociaż niekoniecznie te wyższe cele faktycznie muszą występować. Natomiast niezgoda obywatelska ma miejsce wtedy, kiedy obywatel nie zgadza się na łamanie przez władzę lub grupę osób uzurpującą sobie do tego prawo, praw podstawowych, i łamie przepisy ustawy lub rozporządzenia po to, aby dochodzić swoich praw, które są mu przynależne konstytucyjnie…

W takiej relacji, jeżeli tak zdefiniujemy niezgodę obywateli, to jest to właśnie realizacja ich praw, które się im słusznie należą i są konstytucyjnie gwarantowane. Ja bym tu nie widział w ogóle nieposłuszeństwa, tylko uznałbym, że jest to oczywiście działanie w ramach prawa, legalne. Może być postrzegane jako niezgodne z przepisami aktów prawa rangi niższego rzędu, czyli rozporządzenia czy ustawy poza ustawą zasadniczą, ale jest to działanie w pełni legalne. Jako przykład mogę podać sprawę kasacyjną dotyczącą zgromadzenia KOD-u w Sylwestra 2020 r., którą rozpoznawałem. Pamiętamy „godzinę policyjną sylwestrowo-covidową” i protest obywateli, którzy uznali, że rozporządzenie wprowadzające ten zakaz gromadzenia się jest niezgodne z Konstytucją, wobec czego ludziom wolno było się gromadzić. Zostali oni otoczeni przez policję, próbowano ich legitymować i spisywać dane osobowe. Sądy obu instancji uniewinniły oskarżonego, który naruszył nietykalność policjanta w trakcie tego zajścia. Uznano, że policjant w tym czasie nie był funkcjonariuszem publicznym, bo działania policji były nielegalne, a zgodnie z orzecznictwem Sądu Najwyższego funkcjonariuszem publicznym jest tylko taka osoba (policjant), która wykonuje legalne czynności służbowe, a nie – tak jak w tej opisywanej sprawie – łamie prawo. Sądy pierwszej i drugiej instancji orzekły, że zachowanie obywateli było wynikiem realizacji praw i wolności gwarantowanych Konstytucją, mimo że było to – przez policję i prokuratora – oceniane jako „nielegalne zgromadzenie”, naruszające przepisy o charakterze porządkowym. Właśnie o to mi chodzi, że mówiąc potocznie o nieposłuszeństwie obywatelskim patrzymy przez pryzmat spraw, w których wszystkie albo prawie wszystkie zachowania, są legalne, jako że wynikają z realizacji praw wyższego rzędu niż zakazy określone rozporządzeniami i mieszczą się w wartościach konstytucyjnych.

KDS: Wejdę trochę w rolę adwokata diabła… Wiadomym jest, że w momencie, kiedy mamy do czynienia z przepisami rozporządzeń do ustawy, które ograniczają wolności i prawa człowieka, to z tego formalnego powodu przepisy takie są niezgodne z Konstytucją. Możemy sobie wyobrazić również sytuację, że taki przepis, być może zupełnie sensowny, wprowadzony ustawą realizowałby taką funkcję, chociażby porządkową. Co zatem, gdy mamy przepis niewłaściwie umiejscowiony, nie w tym akcie prawnym, ale co do zasady tę swoją funkcję i cel realizuje? Czy wówczas takie nieposłuszeństwo obywatelskie również zasługuje na aprobatę?

Trzeba rozgraniczyć dwa elementy: pierwszy, jeżeli traktujemy nieposłuszeństwo obywatelskie w kategoriach niestosowania uregulowania, jakiegokolwiek uregulowania, ale formalnie poprawnego. Formalnie poprawnego, czyli ustanowionego w ramach kompetencji i upoważnienia, ustawowego czy konstytucyjnego. Trzeba mocno podkreślić, że formalnie poprawna konstrukcja prawa wymaga, aby odpowiednie zakazy lub nakazy były umiejscowione w zgodzie z Konstytucją, a więc co do zasady w ustawach, a w rozporządzeniach tylko w ramach prawidłowej delegacji oraz w ramach upoważnienia ustawowego, w zgodzie z Konstytucją. Wtedy dopiero konstrukcja normatywna jest legalna i wchodzimy na kanwę już tylko jednej oceny. W ramach oceny zgodności tej regulacji z konstytucją. Jeśli takiej oceny sąd dokona i uzna, że jest ona zgodna z Konstytucją, to niezastosowanie się do takiej normy jest zachowaniem w mojej ocenie nielegalnym. I wtedy przechodzimy na grunt oceny motywów tego zachowania, jego skali, podstawy właśnie do podjęcia takich zachowań w kategoriach już bardziej strony podmiotowej, czyli tego, czy w odbiorze społecznym i z uwagi na motywację zachowanie to rzeczywiście może być oceniane jako coś, co powinno spotkać się z reakcją państwa jako uznania wykroczenia albo przestępstwa.

 

Natomiast, chyba nie ma innej metody zachowania porządku społecznego, jak jednak weryfikowanie każdego zakazu czy nakazu przez pryzmat po pierwsze: prawidłowej legislacji, prawidłowego ukształtowania normy, po drugie: zgodności tej normy z obowiązującym prawem, czyli z konstytucją i aktami prawa międzynarodowego. Dopiero odpowiedź pozytywna przesuwa relacje w kierunku spojrzenia na odbiór społeczny danego zachowania, z tej perspektywy każe patrzyć na problem ukarania i odpowiedzialności karnej. Być może wtedy trzeba by było posłużyć się pewnymi znanymi prawu karnemu konstrukcjami, na przykład kontratypów. Czyn, który od strony formalno-prawnej wyczerpuje wszelkie znamiona zachowania bezprawnego w określonej relacji nie stanowi przestępstwa i nie jest przesłanką do odpowiedzialności karnej, ponieważ nie stanowi czynu zabronionego. Takie kontratypy mamy również nieopisane w ustawach karnych, są to tak zwane kontratypy pozaustawowe. Jest to prawidłowe pole do poszukiwania właśnie w takich atypowych sytuacjach, kiedy od strony formalnej oceny jakiś czyn wyczerpuje znamiona wykroczenia albo przestępstwa, ale cały element zachowania motywacji powodów takiego zachowania schematu, w jakim się to zachowanie odbywało, czasu działania i skutku nie powinien być sankcjonowany karnie albo wykroczeniowo. Wydaje się, że jest to dobre rozwiązanie dla takich właśnie sytuacji i tam powinniśmy poszukiwać tej sprawiedliwości, bo to chyba jedyny moment, w którym sędzia może powiedzieć, że zachowanie, które od strony formalno-prawnej jest nielegalne, od strony właśnie ustawy, od strony takiej odbioru społecznego, nie może być karane. Tak to mamy kontratypy pozaustawowe różnego rodzaju, różne na różne sytuacje. I mogą być one stosowane, to jest kwestia tylko właściwego podejścia, jak się wydaje, do tej problematyki.

EM: Był pan sprawozdawcą w sprawie rozpoznawanej w składzie siedmiu sędziów Sądu Najwyższego, w której podjęto uchwałę dotyczącą uprawnień osób tej samej płci jako osób pozostających we wspólnym pożyciu, przyznając tym osobom takie same uprawnienia procesowe, zrównujące z uprawnieniami osób, które pozostają w związkach heteronormatywnych. Chodzi na przykład o prawo do odmowy składania zeznań w procesie karnym czy wstąpienia w prawa osoby zmarłej, bądź złożenia wniosku o ściganie przestępstw. Ta uchwała pochodzi z 25 lutego 2006 roku. Minęło więc trochę czasu. Już wówczas zwrócono uwagę na aspekt takiego zjawiska społecznego jak związki homoseksualne i dokonano odpowiedniej wykładni obowiązującego prawa. Czy obecne narzędzia prawne, które są dostępne dla obywateli, są dla nich wystarczające i zrozumiałe, aby mogli oni skutecznie domagać się swoich praw oraz dochodzić ich egzekwowania? A może tak nie jest i potrzebne są zmiany w prawie stanowionym, czy też inne zmiany w tworzeniu tego prawa?

Ta uchwała zajmowała się bardzo wąskim wycinkiem procesowym, bo dotyczyła jedynie uprawnień procesowych związanych z podstawowymi prawami stron w procesie, czyli prawa do odmowy składania zeznań czy złożenia wniosku o ściganie (art. 115 § 11 KK). Ta sprawa była efektem tego, że powstała zasadnicza rozbieżność w samym orzecznictwie Sądu Najwyższego. Dlatego zaszła potrzeba dokonania jednolitej wykładni przepisu prawa i tego dokonaliśmy. Uchwała zapadła sześcioma głosami za do jednego przeciw. I w ten sposób – przynajmniej na gruncie procesowym – został wyjaśniony i rozwiązany problem praw jako osób najbliższych w związkach nieheteronormatywnych. Jeśli już jesteśmy przy tym zagadnieniu, wydaje mi się, że w prawie karnym procesowym nie jest to już problem dla tych osób. Sądy tę uchwałę stosują. Większym problemem, przynajmniej z tego, co można zaobserwować, jest to, że cywilne ustawodawstwo naszego kraju nie przewiduje takich samych praw dla osób żyjących w takich związkach, co osób odmiennej płci, które w tej chwili są prawami powszechnymi w Europie, które są tam gwarantowane również przez unormowania prawne i międzynarodowe. Czy to wymaga zmiany? Wydaje się, że idziemy w tym kierunku. Życie społeczne pokazuje tyle nierówności dotykających tych osób w dochodzeniu ich praw w przestrzeni cywilnoprawnej, że prędzej czy później, w mojej ocenie, dojdzie pewnie do bardzo zasadniczych zmian.

KDS: Czy wobec obsadzenia stanowisk sędziowskich tysiącami już sędziów, którzy otrzymali nominacje na skutek rekomendacji i uchwały nielegalnej – niekonstytucyjnie ugruntowanej – Krajowej Rady Sądownictwa, czy wobec kryzysu wymiaru sprawiedliwości obywatel może jeszcze czuć się bezpiecznie, idąc do sądu ze swoją sprawą? Czy w sądach działają jakieś „bezpieczniki” – instrumenty prawne, których uruchomienie przez obywatela skutkowałoby tym, że miałby gwarancję, że jego sprawa zostanie rozstrzygnięta przez niezależny, niezawisły i ustanowiony zgodnie z ustawą sąd?

Niestety muszę powiedzieć, że obywatel nie ma obecnie gwarancji podstawowego prawa do sądu. Mówię to przez pryzmat każdej sprawy i każdego obywatela, który oczekuje rozstrzygnięcia jego sprawy, niezależnie od jej rodzaju, charakteru czy stron postępowania. Właściwie każde orzeczenie wydane przez nienależycie obsadzony sąd może być podważone. To jest właśnie efekt tych już kilku tysięcy sędziów, którzy zostali powołani w wadliwej procedurze. Procedurze tak wadliwej, że wydaje się, że tylko pragmatyczne podejście Sądu Najwyższego do tych orzeczeń w niektórych sytuacjach pozwala utrzymać je jako orzeczenia sądu. Natomiast oceniam, że jest to bardzo zła sytuacja. Jest złą sytuacją, kiedy człowiek, udając się do sądu po rozstrzygnięcie swojej sprawy, zastanawia się, kto wyda orzeczenie i czy to orzeczenie, jeśli wydane zostanie przez tak zwanego neo-sędziego, nie będzie za chwilę podważone. Taki człowiek nie ma zupełnie pewności prawa. System zasadzający się na pewności prawa i pewności wyroków sądu, został w zasadzie rozłożony na łopatki, został rozbity. Taka jest moja ocena o nowych nominantach do Sądu Najwyższego i być może także na szczeblu sądów apelacyjnych, że dla zapewnienia stanowisk sędziowskich kilkudziesięciu ludziom, którzy mają mieć wpływ na pewne ważne decyzje, np. orzekanie o ważności wyborów, system został rozbity, a obywatela pozostawiono samego sobie. Czy są instrumenty prawne, jak mówimy „bezpieczniki”, których strona procesu może użyć w tej sytuacji? Formalnie są takie, mamy i wnioski o wyłączenie sędziego i tak zwaną procedurę testową, ale tylko tyle i powiedzmy sobie uczciwie, że w praktyce to albo nie działa, albo działa w ograniczonym zakresie. Wnioski o wyłączenie są rozpoznawane w procedurze z reguły nieprawidłowej, to znaczy przez tych samych sędziów, których dotyczą wnioski, i których status jako sędziów jest kontestowany lub wprost kwestionowany. Procedura testowa (z noweli prezydenckiej) nie funkcjonuje. A nawet w zasadzie jest kolejną blokadą do rozpoznania sprawy.

Reasumując, bezpieczniki formalnie istnieją, ale skuteczne nie są, a obywatel zostaje pozostawiony samemu sobie i w zasadzie nie ma dobrego wyjścia z tej sytuacji. Czas oczekiwania na rozpoznanie spraw, który się wydłużył, niepewność i brak stabilności wydanego orzeczenia przez sędziów, których status orzeczniczy jest mocno wątpliwy, wróży na przyszłość jak najgorzej. Takiej sytuacji niepewności prawnej ja nie pamiętam. Takiego rozbicia systemu sądownictwa, w którym obecnie się znajdujemy, dotąd nie było.

KDS: Mam taką konstatację, być może smutną trochę, ale też trudno dojść do pozytywnych wniosków, patrząc na otaczającą nas rzeczywistość. Jak obywatel ma przestrzegać prawa, liczyć się z konsekwencjami swoich działań i kierować się zasadami praworządności, gdy widzi, że sami prawnicy, a również osoby pełniące najwyższe funkcje państwowe, gwałcą prawo i to bez jakichkolwiek konsekwencji?

To jest dobre pytanie, ale nie ma na nie dobrej odpowiedzi. To jest właśnie to, co osłabia cały system od środka, powoduje obniżenie wartości prawa jako takiego, którego warto i trzeba przestrzegać. No i na pewno jest tak, że osłabia także wewnętrzne poczucie obywatela co do powinności przestrzegania norm prawa, skoro widzi, że nie ma równego traktowania ludzi wobec prawa, że są równi – obywatele – i równiejsi – władza; że są takie osoby, które w ogóle nie muszą żadnego prawa przestrzegać i włos im z głowy nie spadnie. Mamy niestety do czynienia z sytuacją, w której nawet, gdy sprawa nie ma zabarwienia politycznego, ani stroną procesu nie jest osoba, która ma poparcie władzy państwowej, to procesy nie mogą się normalnie toczyć, ponieważ nie ma zaufania do sędziów, którzy przeszli przez wadliwą procedurę nominacyjną i wydawanych z ich udziałem orzeczeń. Na samym początku tej „rewolucji” w systemie sądowniczym właściwe do tego sądy administracyjne – a uważam, że było to domeną Naczelnego Sądu Administracyjnego – mogły dokonać oceny tego, jak należy traktować powołanie sędziowskie z udziałem organu, który nie jest organem konstytucyjnym – mówię tu o KRS. Stwierdzano jedynie nieistnienie uchwał neo-KRS w przypadku sędziów Sądu Najwyższego, a uważam, że mogły ocenić ustrojowy charakter powołania sędziowskiego obarczonego tak poważną wadą, tj. aktu powołania przez Prezydenta na stanowisko sędziowskie przy braku uchwały właściwie ukonstytuowanej KRS. Wydaje mi się, że miały pełne prawo do dokonania oceny, czy taki akt powołania przez Prezydenta przy braku uchwały KSR-u jest w ogóle skuteczny.

W tym upatruję słabość naszych sądów, że dbałość – jak mi się wydaje – o spokój własny niektórych sędziów, dobrostan, własną wygodę i poczucie – kruchego, jak się okazuje – własnego bezpieczeństwa, przeważyły nad poczuciem obowiązku w sprawowaniu i wykonaniu funkcji władczej wymiaru sprawiedliwości, w obronie swoich umocowań konstytucyjnych. Nie na zasadzie pokazania, że my jesteśmy sędziami i nas się powinno szanować, ale pokazania, że w Konstytucji mamy swoje miejsce i nie powinniśmy go oddawać innym władzom czy politykom. Ten moment adekwatnej reakcji ze strony władzy sądowniczej został według mnie przespany i mamy teraz to, co mamy. Mamy konsekwencje w postaci napływu wadliwych powołań, co do których zastanawiamy się obecnie, co z nimi zrobić. Efektem jest ten rozrastający się bałagan.

KDS: Poruszył pan bardzo ważną kwestię, że rzecz idzie o walkę o sądownictwo i wymiar sprawiedliwości, a nie o sędziów personalnie. Często słyszy się, że stoimy – my, obywatele – w obronie sędziów lub nawet konkretnego sędziego, a przecież jako prawnicy i obywatele stajemy w obronie sądów i wymiaru sprawiedliwości.

Nigdy nie powinniśmy mówić, że stoimy w obronie sędziów. Tak samo nieuprawnione jest myślenie, że to co robią sędziowie, których za to następnie dotykają szykany, robią to wyłącznie w swoim imieniu, a my bronimy ich sytuacji. Stajemy w obronie zasad praworządnego państwa, których oni przestrzegają. Tyle i tylko tyle. Bronimy zasad, prawa do niezależnego, bezstronnego sądu, prawa do sprawiedliwego procesu, prawa do szybkiego wydania orzeczenia, które nie będzie podejrzane tylko dlatego, iż upolityczniona KRS skierowała wniosek o powołania sędziego. Boli tylko to, że chyba jednak mało ludzi rozumie, że to o ich prawa chodzi. Tylko o ich. W Izraelu szybko to społeczeństwo zrozumiało. Nam to przychodzi trudniej.

EM: Na koniec tej rozmowy pragnę zapytać o kwestię zrzeczenia się przez pana sędziego z dniem 1 czerwca 2023 funkcji przewodniczącego Wydziału V Karnego na skutek wyboru przez Prezydenta RP na Prezesa Izby Karnej osoby neo-sędziego, który nota bene także uzyskał najmniejsze poparcie spośród sędziów i ma najkrótszy staż orzeczniczy w Sądzie Najwyższym. Pan natomiast do pełnienia funkcji przewodniczącego Wydziału Karnego został wybrany przez samych sędziów w demokratycznych wyborach, a kadencja mogła trwać i nowy Prezes Izby Karnej nie mógł pana odwołać. Pańska decyzja była podyktowana pragmatyzmem, czy – parafrazując Marcina Króla – postąpił pan tak, bo nie można było inaczej, a może przeważyły inne względy?

Po pierwsze, zostałem powołany przez Pierwszego Prezesa SN na stanowisko przewodniczącego Wydziału w styczniu 2017 r. po pozytywnej opinii zgromadzenia sędziów Izby Karnej. W Sądzie Najwyższym byłem już wtedy osiem lat. Dla mnie było wówczas najważniejsze, że Koleżanki i Koledzy – oddając głos za moją kandydaturą – docenili moją pracę w Izbie Karnej. Ważne było nie to, że zostaję przewodniczącym Wydziału, ale to, że miałem szacunek i poparcie w Izbie Karnej, że widzieli oni mnie na tym stanowisku. Zawsze było tak, że o wyborze na stanowiska przewodniczących wydziału czy zgłoszeniu kandydatury na prezesa Izby decydowała ocena postawy sędziego oraz pracy orzeczniczej danego sędziego w Izbie Karnej. Tu byli wybitni sędziowie, dlatego zgłoszenie kandydatury sędziego na przewodniczącego wydziału lub prezesa Izby to był niesamowity zaszczyt dla tego, czyją kandydaturę zgłoszono. Stanowisko przewodniczącego wydziału nie jest kadencyjne, więc mogłem pozostać.

EM: Sędziowie również wskazali na pana sędziego jako najpoważniejszego kandydata na Prezesa Izby Karnej? Co stanęło na przeszkodzie w wyborze pana osoby?

Wyróżnieniem było dla mnie to, że w roku 2020 po odejściu z Sądu Najwyższego w stan spoczynku sędziego S. Zabłockiego, znalazłem się w gronie 3 osób wskazanych jako kandydaci na stanowisko Prezesa Izby Karnej. Bardzo miłe dla mnie było to, że otrzymałem wówczas największą liczbę głosów. Już wtedy jednak wiedziałem, że nie mam żadnych szans na wybór przez tego Prezydenta, bo przecież byłem sprawozdawcą w sprawie ułaskawienia osób nieprawomocnie skazanych (uchwała składu siedmiu sędziów SN z 31.05.2017r., I KZP 4/17, w przedmiocie pytania prawego w sprawie Mariusza Kamińskiego i innych osób z byłego kierownictwa CBA), w której Sąd Najwyższy uznał, że Prezydent nie mógł skutecznie od strony procesowej wykonać swojej kompetencji dotyczącej prawa łaski, albowiem osoby te nie były prawomocnie skazane, a taki wymóg wynika z Konstytucji RP. Jeszcze na kilka tygodni przed podjęciem decyzji przez Prezydenta RP mówiłem w wywiadzie dla Rzeczpospolitej, iż ja szans takich nie mam, bo byłem w tym składzie Sądu Najwyższego. Nie mam zatem cienia wątpliwości co stało wówczas za taką decyzją Prezydenta, który nie uszanował wyboru większościowego sędziów Izby Karnej. Także i teraz nie miałem cienia wątpliwości, że Prezydent wybierze sędziego Z. Kapińskiego.

Dlatego zrezygnowałem z kandydowania na stanowisko Prezesa Izby Karnej przed drugim terminem zgromadzenia sędziów Izby, bo wiedziałem już po pierwszym zgromadzeniu – kiedy zgłoszono sędziego Z. Kapińskiego – kto będzie nowym prezesem Izby Karnej; ale teatr musiał trwać do końca. Przecież po to wcześniej nominowano sędziów Izby Karnej w wadliwej procedurze, aby w końcu mogli oni wystawić swojego kandydata na prezesa. To był ten teatr, o którym napisałem w swoim oświadczeniu o rezygnacji z funkcji przewodniczącego wydziału. Najpierw tyle razy zmieniono ustawę o SN, aby wystawić jako kandydata na stanowisko Pierwszego Prezesa SN określoną osobę spośród tzw. nowych sędziów, i ten sam mechanizm miał zadziałać co do prezesów poszczególnych Izb, aby Prezydent wybierał tych sędziów, którzy akceptowali działania tzw. neo-KRS i – jak to widać obecnie – nie uznają wyroków ETPC, które dotyczą właśnie statusu tychże nowych sędziów w poszczególnych izbach w kontekście prawa do niezależnego i bezstronnego sądu. Konstatuję ze smutkiem, że są sędziowie sądów powszechnych z długoletnim stażem orzeczniczym, którzy w tym procederze chcą uczestniczyć.

[1]  Wyrok Trybunału Konstytucyjnego z dnia 17 lipca 2018 roku, publ. OTK ZU A/2018 poz. 48 i zastosowana tam analiza art. 139 Konstytucji RP, który stanowi, że Prezydent Rzeczypospolitej stosuje prawo łaski. Prawa łaski nie stosuje się do osób skazanych przez Trybunał Stanu.

Jarosław Matras – sędzia Sądu Najwyższego Izby Karnej od 2008 r., w latach 2017- 2023 przewodniczący V Wydziału Izby Karnej SN; autor wielu artykułów i glos z zakresu prawa karnego materialnego oraz procesowego; współautor komentarza do Kodeksu postępowania karnego;  były wykładowca Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury; prowadzi od wielu lat szkolenia dla adwokatów, radców prawnych oraz sędziów z zakresu prawa karnego materialnego i procesowego.

Temat numeru realizowany jest we współpracy ze Stowarzyszeniem Adwokackim Defensor Iuris.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Chorować wolno ludziom zdrowym :)

Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający.

Polska konstytucja jest konstytucją złą, wręcz wyjątkowo złą. Mamy wybieranego bezpośrednio prezydenta, który niewiele może. Mamy rząd odpowiedzialny przed parlamentem tak, że sam tym parlamentem kieruje. Mamy referenda, gdzie 231 partyjnych funkcjonariuszy może jednym głosowaniem wyrzucić do kosza kilka milionów podpisów obywateli. Ogromnym kosztem utrzymujemy też Senat, którego każdą poprawkę Sejm może odrzucić. Na co komu taka izba wyższa? Bogaty to kraj, który stać na takie marnotrawstwo pieniędzy. To wszystko jednak mały problem wobec reszty. Ta sama konstytucja pozwala na bezkarne łamanie prawa przez rząd PiS, a wcześniej PO na nacjonalizację oszczędności emerytalnych. Ta sama konstytucja w swym artykule 68. gwarantuje, iż Polacy nigdy nie będą mieli służby zdrowia na wysokim poziomie. 

W historii świata nie zdarzyło się, by organy państwa zapewniły jakąkolwiek usługę na poziomie wysokiej jakości w przyzwoitej cenie. Najczęściej to najniższa jakość za najwyższą cenę. Nie, nie jest to polska specyfika, choć nasz kraj w tej niechlubnej praktyce zaliczyć można do najwybitniejszych. Polska służba zdrowia nie jest tu żadnym wyjątkiem. Wspomniany art. 68 naszej konstytucji gwarantuje każdemu obywatelowi, by niezależnie od sytuacji materialnej władze zapewniły mu równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej. W sumie polskie państwo z tego zobowiązania się nawet wywiązuje – każdy obywatel ma równie beznadziejny dostęp do państwowej opieki zdrowotnej.

Skąd konstytucja na początku artykułu o służbie zdrowia? Ramy jej funkcjonowania i określenia jako jedno z obowiązków państwa wobec obywateli zapisaliśmy jako społeczeństwo w ustawie zasadniczej z dwojakimi tego konsekwencjami. Leczenie, zwłaszcza poważnych chorób, naładowane jest oczywistym ładunkiem emocjonalnym. Niestety emocje w poważnej rozmowie tylko jej szkodzą. Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający. Ten państwowy system zarówno wykonania, jak i finansowania prowadzi do powtórzenia wszystkich patologii gospodarki centralnie planowanej – to instytucja centralna decyduje o tym, co będzie świadczone i jakie będą tego ceny. Równocześnie wszelkie próby zmiany stanu rzeczy spotykają się z politycznym populizmem i dla każdego kolejnego rządu stanowią gorący kartofel, przerzucany byle się nie poparzyć.

Państwo to oszust. Zawodowy

Polska służba zdrowia tkwi w głęboko postkomunistycznym systemie organizacyjnym. Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali. Na koniec 2020 roku w Polsce funkcjonowało 898 szpitali ogólnych, w zdecydowanej większości należących do samorządu – w konsekwencji poddane są tym samym politycznym ograniczeniom na poziomie lokalnym, co system na poziomie centralnym. Większość z tych szpitali to także lokalne szpitale w obszarach oddziaływania na niewielką populację. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest niski poziom profesjonalizacji tych placówek oraz bardzo duży koszt utrzymania. Urządzenia diagnostyczne w medycynie zazwyczaj kosztują bardzo duże pieniądze, a z racji postępu technologicznego wymagają wymiany co kilka lat niezależnie od faktycznego zużycia. By ich zakup miał rozsądne uzasadnienie ekonomiczne, muszą być wykorzystywane odpowiednio często – w szpitalu w małej miejscowości siłą rzeczy nie będzie wystarczającej liczby pacjentów wymagającej badania np. tomografem, tak by zakup i utrzymanie tego tomografu miał sens. W rezultacie takie szpitale albo tego sprzętu nie posiadają, albo użytkują go niewspółmiernie mało do możliwości, przez co bardzo podnosi się koszt jednostkowy badania. W skali makro – zamiast posiadać jedno urządzenie posiadamy ich kilka, marnując pieniądze. Opisany stan rzeczy jest jednym ze spadków PRL, a dokładniej Układu Warszawskiego. Wysokie nasycenie kraju szpitalami było jednym z przygotowań kraju na wypadek wojny i leczenia żołnierzy radzieckich. W planach wojennych to obszar Polski był przewidziany jako najbardziej prawdopodobne miejsce starcia wojsk NATO i Układu Warszawskiego. Niestety 30 lat demokracji nie wystarczyło, by politycy wykazali się rozsądkiem ponad doraźnym populizmem politycznym. Wszelkie próby zamykania szpitali wykorzystywane są przez polityków do gry na ludzkich emocjach i straszenia ich brakiem ochrony zdrowia. W efekcie zamiast jednego profesjonalnego szpitala na 3-4 powiaty mamy po szpitalu w każdym z nich. Tyle, że niewiele w nim można wyleczyć.

Zapisana w konstytucji ochrona zdrowia przez państwo jest równocześnie jednym z największych oszustw naszego państwa wobec obywateli. Państwo, podejmując się dowolnego zobowiązania i pobierając za to opłatę w podatkach, podejmuje się jednocześnie obowiązku realizacji tego zobowiązania. Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia. Jak to działa w praktyce, wszyscy wiemy – nie działa. O ile w nagłych przypadkach karetka najprawdopodobniej dojedzie, a szpital zmuszony do przyjęcia takiego pacjenta udzieli mu jako takiej pomocy, o tyle leczenie przewlekłe jest co najwyżej dla ludzi zdrowych. Pacjenta czeka wizyta u lekarza rodzinnego, ten skieruje do specjalisty, ten do innego specjalisty, może po drodze jakieś badania. Mając nieco szczęścia może za rok pacjent dostanie diagnozę, mając pecha może nie zdążyć. Szansę na szybką i fachową pomoc mają wyłącznie pacjenci dysponujący odpowiednimi kontaktami lub pieniędzmi. Tylko dlaczego po zapłaceniu ubezpieczenia mam płacić ponownie za to, za co już zapłaciłem? Państwo polskie ponownie oszukało obywateli. W tym miejscu na pewno można podać dużo powodów, dlaczego kolejki są tak długie. Zbyt mało pieniędzy, mamy za mało lekarzy, a może to pacjenci nadużywają świadczeń, zajmując miejsca w kolejce. Każdy słyszał historię o emerytach przychodzących tylko po to, by zmierzyć ciśnienie. Skoro skala tych nadużyć jest tak duża, to czemu system na nią pozwala? Wiele lat temu banki mierzyły się z problemem długich kolejek w oddziałach – starsi ludzie przychodzący codziennie po wypłatę niewielkich kwot z konta. Rozwiązanie? Limit darmowych wypłat i niewielka opłata za każdą kolejną. Kolejki zniknęły. Pewnie wiele można też podać argumentów o braku lekarzy – patrząc na inne państwa europejskie, argument jest zasadny. Przy średniej unijnej na poziomie ok 400 lekarzy na 100 tysięcy mieszkańców Polska dysponuje jedynie 238. Z drugiej strony znacznie poniżej średniej wypadają też Francja czy Luksemburg (ok. 300), a system funkcjonuje tam dużo lepiej. Lepiej – nie dobrze. Tyle, że za ilość miejsc dla studentów na uczelniach medycznych odpowiada… państwo. Chętnych póki co zawsze było więcej niż miejsc.

Z naturalnych przyczyn skala korzystania z opieki zdrowotnej rośnie wraz z wiekiem, a właściwa profilaktyka w młodszych latach opóźnia wystąpienie chorób w wieku późniejszym. Równocześnie brak odpowiedniego leczenia u ludzi w wieku produkcyjnym obniża ich produktywność i tym samym zapewnia mniejsze wpływy do systemu, niż mogły by one być, gdyby ci ludzie szybciej wracali do pracy. System sam sobie szkodzi licząc, iż ludzie pracujący, nie mający czasu na leczenie, skorzystają z leczenia prywatnie. Państwo nawet nie ukrywa tego, jak bardzo nieuczciwe jest wobec swych obywateli. Co więcej, państwo nie umie też od lat jasno określić tego co będzie, a co nie będzie finansowane z publicznych pieniędzy. O ile w przypadku pospolitych chorób istnieje wykaz tego, jakie procedury medyczne są finansowane, o tyle w przypadku chorób rzadkich jest to uznaniowa wola NFZ. Funduszu finansowanego z przymusowej składki-podatku, wobec którego nie mam żadnej alternatywy czy wyboru. Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości. Nie da się leczyć wszystkiego za darmo, tę prawdę niby wszyscy znają, a jednak udają, jakby było inaczej. Dlaczego przez NFZ do specjalisty czeka się miesiącami, a prywatnie można iść od ręki? Na rynku prywatnym jeśli są dłuższe kolejki, to tylko do wyjątkowo cenionych lekarzy. Otóż stawki płacone przez NFZ są znacznie niższe od tych, jakie płacimy prywatnie w gabinecie, trudno się dziwić lekarzowi, że chce zarabiać. Wielu z nich pracuje w szpitalu tylko dla rozwoju, względnie dla wspierania własnej praktyki prywatnej. Nie jeden z nas spotkał się z sytuacją, gdy do tego samego lekarza można iść prywatnie bez kolejki, a zabieg będzie w szpitalu, finansowany przez NFZ. Często znacznie szybciej niż kanałem oficjalnym. W Polsce przez lata z budżetu państwa wydawaliśmy na ochronę zdrowia mniej niż 5% PKB, obecnie zbliżamy się do 7%. W krajach zachodniej UE to poziomy przekraczające 8%, nie mówiąc już o poziomach bezwzględnych tych kwot. Różnica w kosztach nie jest proporcjonalna, ponieważ o ile wynagrodzenia personelu czy inne koszty utrzymania są stosownie wyższe, to jednak sprzęt czy leki są te same i kosztują podobnie. To jednak nie jest specyfika krajów zachodnich, o innej historii. Bardzo bliskie nam Czechy wydają na publiczną służbę zdrowia ponad 9%. Można? Można, ale można też inaczej. Przedstawiana wielokrotnie za wzór Szwajcaria wydaje na ten cel nieco ponad 2%. Przyczyna jest trywialna – większość usług podstawowej opieki zdrowotnej jest przynajmniej częściowo odpłatna. W bogatej Szwajcarii także mieszkają ludzie ubodzy, system skonstruowano tak, by państwo odpowiadało za kosztowne, poważne zabiegi medyczne. Jednakże podstawowa i zarazem niedroga opieka zdrowotna jest finansowana z kieszeni pacjenta, lub jego prywatnego i dobrowolnego ubezpieczenia. Te usługi kosztują ułamek poważnej operacji, natomiast ich skala powoduje określony, wysoki koszt systemu. Co więcej, odpłatność z własnych pieniędzy lub ubezpieczenia o całkowicie wolnorynkowych warunkach powoduje, iż ludzie nie nadużywają świadczeń w stopniu, w jakim to ma miejsce w Polsce. Konieczność odpłatności za usługę motywuje także do dbania o jej efekty – nietrudno zaobserwować osoby bezdomne zaniedbujące rany pooperacyjne, czasem do skrajnego stopnia. Udzielono im pomocy medycznej całkowicie nieodpłatnej, niejako kosztem innych osób, które w tym czasie nie otrzymały pomocy. Skutek? Zaniedbane leczenie pooperacyjne, w praktyce bezskuteczne, nic nie dało. Za całkowicie chybiony koncept należy uznać, iż ludzi nie stać na takie usługi. Leczenie stomatologiczne jest w Polsce generalnie prywatne i kosztowne – mimo wszystko ludzie te zęby leczą. Co więcej, argumentacja o powszechnej biedzie jest wyjątkową demagogią wobec wzrostu wynagrodzeń i emerytur w minionej dekadzie. Polska nie jest już biednym krajem, gdzie nikogo na nic nie stać – skończmy raz na zawsze z tą nieprawdziwą retoryką. Oczywiście są w Polsce ludzie biedni, ale tacy mieszkają także w Szwajcarii, Niemczech, Skandynawii i każdym innym kraju świata. Od wsparcia takich osób jest opieka społeczna, nie podstawowy system kierowany do ogółu społeczeństwa.

Potwór rośnie

Odpowiedzią na polskie problemy miały być zwiększone nakłady – Polski Ład. PiS jest partią wykorzystującą najniższe instynkty do swoich doraźnych celów politycznych. Pod pretekstem wzrostu nakładów na służbę zdrowia podniósł Polakom podatki, reklamując to jako wzrost kwoty wolnej od podatku. Oczywiście słowem się nie zająknął o zniesieniu odliczenia od podatku składki zdrowotnej – w praktyce podnosząc podatki. Składka zdrowotna to nic innego jak podatek celowy. Bez kwoty wolnej, bez limitu poboru. Zarabiający duże pieniądze wysokiej klasy specjalista musi płacić wielokrotność tego, co zarabiająca płacę minimalną osoba bez wykształcenia. Ma przy tym te same prawa do tak samo beznadziejnego świadczenia. W praktyce płaci za coś, z czego i tak nie skorzysta – pójdzie się leczyć prywatnie. Przy olbrzymiej kreatywności do tworzenia różnych okropności ludzkość nie wymyśliła czegoś podlejszego od socjalizmu. Zarówno na poziomie chłodnej kalkulacji, jak i emocji.

Wśród państw zachodnich najbardziej sprywatyzowanym jest system amerykański. Długo można się spierać czy najgorszym prezydentem w dziejach Stanów Zjednoczonych był Franklin Delano Roosevelt czy Barrack Obama. Obu łączy wywodzenie się z Partii Demokratycznej. Pierwszy zniszczył amerykański sen i wolność gospodarczą, politycznym dziełem życia drugiego było Obamacare – nieodwracalne zniszczenie amerykańskiej ochrony zdrowia. Wobec amerykańskiego systemu trudno znaleźć inne niż emocjonalne argumenty przeciw. Nie masz ubezpieczenia to nie dostaniesz pomocy. Czy jeśli nie masz pieniędzy, to dostaniesz jedzenie w sklepie? Czy jeśli rozbijesz samochód i nie masz auto casco, to zapłaci ktokolwiek poza samym tobą? Tak, mówimy o zdrowiu i życiu, ale to koniec końców usługa jak każda inna. W tej rozmowie nie ma miejsca na emocje. Przed Obamacare około 10% Amerykanów nie miało żadnego dostępu do lekarza – po prostu do niego nie chodzili, czasem całe życie. Co się zmieniło? Otóż pozostałe 90% ma dziś gorszą opiekę lub płaci za nią więcej niż przed Obamacare. Czy to jest dobroludziowa odpowiedź na emocjonalne rozterki dotyczące pomocy medycznej? Odbieranie ludziom ich własności by dać tym, którzy nie potrafią sobie na to zarobić nie jest żadną sprawiedliwością społeczną, jest zwykłą kradzieżą i oszustwem społecznym.

Co więcej, państwo organizując i finansując służbę zdrowia nie ogranicza się do oferowania podłej jakości w niedorzecznie wysokiej cenie. Państwo rości sobie prawo do kolejnych ograniczeń swobód i wolności obywatelskich w imię ochrony tego systemu. Pod pretekstem bezpieczeństwa nakazuje się jazdę w pasach, kaskach, kamizelkach ochronnych, opodatkowuje napoje słodzone czy wprowadza inne limity substancji w żywnościach. Wiele z tego, może nawet i większość, obiektywnie jest dla nas dobre. Tylko jakim prawem państwo w jakikolwiek sposób zmusza nas do troski o samego siebie? Dlaczego żyjący z naszych podatków urzędnik w ogóle śmie się zainteresować tym, jak dbamy o własne zdrowie? W końcu jeśli komukolwiek szkodzimy to samemu sobie, a tym państwo nie ma prawa się nawet interesować. System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich. Niedawno przeżyliśmy pandemię Covid-19. Choroby wirusowej o wysokiej zakaźności, lecz śmiertelności na poziomie ok. 2%. Wprowadzone wtedy w niemal całej Europie restrykcje wypełniają praktycznie wszystkie kryteria zbrodni przeciwko ludzkości opisane prawem międzynarodowym. Paradoksem jest, że jedynym krajem, który poszanował wtedy prawa człowieka była Białoruś. Zakazy przekraczania granic, korzystania z restauracji czy nawet wychodzenia z domu kontrolowane inwigilacją elektroniczną wprowadził nie Aleksandr Łukaszenka lecz Mateusz Morawiecki, Emmanuel Macron, Angela Merkel i reszta przywódców krajów unijnych. Populacja białoruska ma się dziś nie gorzej od naszej. Dziś, gdy nie ulega żadnej wątpliwości, że reakcja na covid była co najmniej przesadzona, nie wyciągnięto żadnych konsekwencji wobec autorów tego przestępstwa. Za to konsekwencje ponosimy cały czas – od zadłużenia, przez inflację i nadchodzący kryzys. Porównując wskaźniki demograficzne z raportowaną ilością zgonów covidowych widzimy, jak wiele ofiar pociągnęły za sobą restrykcje. Ofiar nie Covidu, lecz tego, iż chorzy na inne, uleczalne choroby nie otrzymali pomocy na czas. Nie otrzymali, ponieważ pod dyktando mieniących się lekarzami członków rady medycznej przy premierze cała służba zdrowia została przestawiona na Covid. Primum non nocere – Po pierwsze nie szkodzić – te słowa od czasów starożytnych wypowiada każdy lekarz, składając przysięgę Hipokratesa. Gdy czyjaś matka, ojciec czy córka pozostawieni bez opieki umierali na choroby serca lub nowotwory, twarz restrykcji – profesor Krzysztof Simon – występował w reklamach maseczek. Honorarium maseczkowe okazało się ważniejsze niż życie 38 milionów Polaków.

Czy tak się działo na całym świecie? Może przesadzona jest ocena procesu przez pryzmat jednego człowieka bez kręgosłupa moralnego? Zostawmy Białoruś, Stany Zjednoczone, zwłaszcza w stanach republikańskich, pokazały, iż możliwy jest inny scenariusz. Choć w pierwszej fali epidemii mieliśmy do czynienia z podobnymi restrykcjami jak w Europie, to w kolejnych nawrotach choroby te ograniczenia były nieporównywalnie mniejsze i nie prowadziły do naruszeń podstawowych praw człowieka. Amerykańska, prywatna służba zdrowia zdała ten egzamin nieporównywalnie lepiej od swojej europejskiej – państwowej odpowiedniczki. My straciliśmy 2 lata życia, pieniądze i szansę na wytłumaczenie społeczeństwom, że jedyną szansą na dobrą jakość służby zdrowia jest jej prywatyzacja.

Co to jest głupota? Rób wciąż to samo i oczekuj innego efektu

Mitem i kłamstwem politycznym jest, że w Europie funkcjonuje darmowa służba zdrowia. Nie istnieje usługa, która byłaby darmowa. Za wszystko płacimy – bezpośrednio za usługę, w abonamencie, ubezpieczeniu lub w podatkach. Nie jest oczywiście tak, że państwo nie ma swojej roli do spełnienia. W dużych ośrodkach leczenie to dochodowy biznes, przy mniejszym zagęszczeniu szpital może mieć problem z rentownością. Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem. Nawet funkcjonujące jako stowarzyszenia GOPR i TOPR istnieją dzięki dotacjom państwowym i filantropii, co więcej, ich działanie jest usankcjonowane jako element systemu ratownictwa. Tak samo państwo mogłoby interweniować, zapewniając istnienie lecznic w miejscach, gdzie nie powstałyby one komercyjnie oraz regulować ubezpieczenia medyczne. Regulować tak, by zapewnić ich dostępność, lecz pozostawić komercyjną i wolnorynkową tego realizację. Nie jest też prawdą, iż człowiek bez ubezpieczenia nie otrzyma pomocy w przypadku konieczności ratowania życia. Już dzisiaj, przynajmniej teoretycznie, osoby nieubezpieczone zobowiązane są do zwrotu kosztów leczenia. Najpierw się udziela pomocy, a potem wystawia rachunek – nie wszyscy go uregulują. 

Podawany w debacie argument o braku leczenia dla ludzi biednych czy wręcz w ogóle leczeniu tylko dla bogatych jest cyniczną demagogią. Dlaczego? Dlatego, że w Europie na leczenie także mogą liczyć tylko ludzie zamożni. Świadczenia oferowane przez państwową służbę zdrowia cechują się niską jakością oraz ograniczoną dostępnością. System nie gwarantuje uzyskania pomocy mimo pobierania wysokich i niesprawiedliwych opłat. 

Mimo tego naiwnie wierzymy, iż państwo zagwarantuje nam pomoc, a prywaciarzowi nie wolno ufać. Skąd ta wiara w cud? Zaklinanie rzeczywistości? Pogódźmy się z faktami – służba zdrowia nie będzie dobrze funkcjonować, dopóki nie zostanie sprywatyzowana. To nie jest kwestia ideologii, bezduszności czy złej woli. Państwo jest niezdolne do zapewnienia czegokolwiek o dobrej jakości w akceptowalnej cenie. Służba zdrowia albo będzie prywatna albo będzie beznadziejna – innej alternatywy po prostu nie ma.

 

Wyimki:

– Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali.

– Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia.

–  Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości.

–  System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich.

–  Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem.

Francja, Ukraina i przyszłość Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Jacquesa Rupnika, profesora badawczego w Le Centre de recherches internationales – Centre for International Research at Sciences Po w Paryżu, profesora wizytującego w College of Europe w Brugii i ekspert ds. Europy Środkowo-Wschodniej, a także byłego doradcę prezydenta Czech Vaclava Havla i członka zarządu Instytutu Sprawiedliwości Historycznej i Pojednania w Hadze. Rozmawiają o tym, jak wojna w Ukrainie zmieniła francuską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa w Europie, jakie są perspektywy członkostwa Ukrainy w UE i NATO oraz czy oś władzy w UE przesunęła się na wschód.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czy w świetle ostatnich wydarzeń wojna w Ukrainie oznacza otwarcie czy zamknięcie Europy na wschód?

Jacques Rupnik

Jacques Rupnik (JR): I jedno, i drugie – to otwarcie na Ukrainę i zamknięcie na Rosję. Na pewno jest to otwarcie, bo to konflikt na wschodnich peryferiach Unii Europejskiej, a UE – poprzez wsparcie Ukrainy w czasie wojny – wyraźnie ciągnie na wschód. Również dlatego, że w czasie konfliktu Unia zaprosiła Ukrainę do ubiegania się o status kandydata.

Jest to również zamknięcie, ponieważ Unia zamyka się na Rosję. W okresie po 1989 roku podejmowano różne próby i toczono wiele debat na temat tego, jak postępować z poradziecką Rosją. Początkowo te starania miały mieć charakter otwierania się, potem stały się koegzystencją, teraz jest to już wyraźne zamknięcie.

LJ: Ukraina uzyskała status kandydata do UE i złożyła wniosek o członkostwo w NATO – przed wojną to, że Ukraina ma szansę stać się członkiem tych organizacji nie wydawało się realne. Czy teraz jest to bardziej realistyczne?

JR: Formalnie rzecz biorąc, żaden kraj w stanie wojny nie może przystąpić do Unii Europejskiej. To pierwszy warunek przyłączenia się do projektu europejskiego – trzeba być krajem w stanie pokoju, sprawować kontrolę nad własnym terytorium i być w stanie realizować wspólne wymagania, polityki, posiadać instytucje i stosować się do ograniczeń ekonomicznych. Jeśli więc przyjmiemy propozycję członkostwa dosłownie, wówczas odpowiedź, czy jest ono realistyczne, brzmiałaby „nie”.


European Liberal Forum · Ep157 France, Ukraine, and the future of Europe with Jacques Rupnik

Podobnie nie ma możliwości, aby kraj w stanie wojny miał szansę zostać członkiem NATO. Nie oznacza to jednak, że nie może złożyć wniosku i rozpocząć procesu, bo to już inna kwestia.

Podsumowując, członkostwo w czasie wojny jest niewykonalne, ale sam proces aplikacyjny można rozpocząć – nawet podczas wojny. W przypadku Ukrainy być może proces ten by się nie rozpoczął, gdyby właśnie nie trwająca wojna. Oznacza to zatem, że będzie to zupełnie inny rodzaj procesu rozszerzenia – i być może także inny rodzaj członkostwa, ponieważ jest to kraj, który będzie borykał się z konsekwencjami wojny przez bardzo długi czas (w perspektywie lat, a nie miesięcy). Mam nadzieję, że Ukraina będzie stopniowo przyciągana do UE, ale też sama Unia Europejska będzie musiała się zmienić, żeby mogła się zaangażować w miejscu takim jak Ukraina.

LJ: Jakiej Unii Europejskiej potrzebujemy, żeby być gotowym na przyjęcie Ukrainy?

JR: Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przypomnieć, czym jest Unia Europejska i jak powstała. To powojenny projekt stworzony jako sposób na pojednanie między Francją a Niemcami. Pomysł opierał się na fakcie, że w XX wieku były już dwie wojny, więc nie dało się tak dalej funkcjonować, gdyż było to autodestrukcyjne dla Europy. Oznaczało to, że dwie potęgi pozaeuropejskie (Rosja i Stany Zjednoczone) rządziły podzieloną Europą, a więc Europa jako aktor nie mogła dalej tak istnieć.

Europa została zbudowana w opozycji do geopolityki. Zbudowaliśmy pokój poprzez gospodarczą, społeczną, instytucjonalną i prawną współzależność między naszymi krajami. Filozofia ojców założycieli była taka, że ​​im więcej współzależności, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo konfliktu. To ogromny sukces krajów członkowskich UE, ale w naszym wschodnim i południowym sąsiedztwie wciąż mamy do czynienia z zagrożeniami dla bezpieczeństwa i potencjalnie destabilizującymi zjawiskami.

Wojna w Ukrainie postawiła UE w sytuacji, która zachwiała posadami Unii. Oczywiście ta siła (w tym siła militarna) ma znaczenie i dlatego UE musi myśleć geopolitycznie. Mówiąc krótko, myślenie geopolityczne oznacza na przykład mówienie, że Ukraina może zostać kandydatem do UE, czego wcześniej nie było w spektrum możliwości – a normalnie nie byłoby to możliwe, ponieważ Ukraina pozostaje w stanie wojny.

To także zmiana myślenia o tym, po co nam Unia Europejska – zarówno dla jej założycieli, jak i nowszych członków. Wspomniałem przed chwilą, że UE powstała wbrew geopolityce – tak było. W Niemczech to słowo było tematem tabu. W niemieckiej konstytucji był zakaz fałszywej projekcji poza granicami Niemiec.

Francja zawsze myślała w kategoriach polityki siły, podobnie jak Wielka Brytania – dawne imperia. Ale to podejście nie było częścią UE. Dopiero w ostatnich latach Francja rozwinęła ideę, zgodnie z którą UE powinna być strategicznym aktorem w zakresie bezpieczeństwa i wojskowości.

Ten pomysł zupełnie nie spodobał się Europie Środkowo-Wschodniej. Ogólnie rzecz biorąc, ich zdaniem w zakresie bezpieczeństwa jest tylko jedna instytucja, która się sprawdziła – NATO. Dlaczego? Bo za NATO stoją Stany Zjednoczone, które pełnią rolę siły odstraszającej. Dla krajów, które odradzały się po upadku Związku Radzieckiego, NATO było jedynym istotnym graczem pod względem bezpieczeństwa.

Jeśli zaś chodzi o demokrację, politykę i instytucje, to państwo narodowe stanowi podstawę i ramy, w których wciąż operują kraje członkowskie. Po co więc jest Unia Europejska? Zasadniczo jest to narzędzie oraz ramy rynkowe i ekonomiczne, wraz ze wszystkimi normami prawnymi, które są związane z dobrze funkcjonującym rynkiem. Jest także narzędziem modernizacji dla krajów słabiej rozwiniętych poprzez transfer tzw. funduszy strukturalnych. Taka była wizja – bardzo brytyjska wizja UE w Europie Środkowo-Wschodniej. To oczywiście spore uogólnienie, bo zawsze są wyjątki od reguły – jak na przykład profesor Geremek, który też miał swoją wizję Europy. Był to jednak dominujący pogląd większości rządzących.

Ten pogląd na Europę również ma swoje ograniczenia. Po Brexicie odkryliśmy, że brytyjska wizja Europy niekoniecznie jest dziś najbardziej odpowiednia. Zdaliśmy sobie również sprawę, że Unia Europejska to nie tylko przestrzeń gospodarcza, ale także projekt polityczny. Dlatego jeśli chcesz pomóc np. Ukrainie, nie możesz ignorować faktu, że Ukraińcy domagają się bliższych relacji z UE – i robią to z powodów politycznych (a nie tylko po to, by dostać jakieś dotacje lub z innych względów ekonomicznych). Ukraina chce mieć polityczną kotwicę na Zachodzie. To właśnie oznacza dla Ukraińców Unia Europejska.

Nawet mieszkańcy Europy Środkowej, którzy podzielali ten brytyjski pogląd na UE, muszą go teraz zrewidować – i każdy z nich musi to zrobić na własną rękę.

LJ: Co sądzi Pan o koncepcji autonomii strategicznej? Czy Europejczycy osiągną większą integrację polityczną i stworzą szerszą wizję geopolityczną? A może w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą musiały stać się jeszcze bardziej obecne w regionie?

JR: Wojna w Ukrainie zmieniła sposób myślenia ludzi o tych sprawach. Od bardzo dawna Francuzi uważali, że powinniśmy rozwijać europejski potencjał w zakresie europejskiej autonomii strategicznej. Dlaczego? Ponieważ w dzisiejszym świecie główna rywalizacja przyszłości rozgrywa się między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Były prezydent Obama zapowiedział zwrot ku Azji, a Trump poszedł jeszcze dalej – trzykrotnie wyraźnie zakwestionował znaczenie NATO. Ludzie już o tym zapomnieli, choć nie było to tak dawno.

Pojawiło się przekonanie, że nie zawsze możemy polegać na kimś innym, kto rozwiąże nasze problemy. Kiedy w byłej Jugosławii w latach 90. trwała wojna to ostatecznie NATO i USA wraz ze swoimi sojusznikami pomogły położyć jej kres. Ale nie zawsze znajdzie się ktoś inny, kto rozwiąże za nas problemy. Taki był francuski sposób myślenia. Jednak za francuskim dążeniem do autonomii strategicznej i potęgi europejskiej kryła się próba niejawnego zbudowania dystansu wobec Stanów Zjednoczonych, a zatem wszelkie sugestie dotyczące autonomii strategicznej stawały się „nieważne”, gdy tylko pojawiały się jakieś podejrzenia.

Wniosek jest taki, że w Europie nie może być mowy o autonomii strategicznej. Jedynym sposobem jest przekonanie wszystkich, że jedynym właściwym i wiarygodnym sposobem na osiągnięcie tego celu jest Sojusz Atlantycki. Chodzi o to, aby Stany Zjednoczone były głównym sojusznikiem filaru europejskiego i aby ten polegał na ich wsparciu. Jednak Europa nie zawsze będzie mogła polegać na Ameryce w rozwiązywaniu problemów w sąsiedztwie Europy. W takim przypadku dąży się do zbudowania europejskiego myślenia strategicznego.

Potrzebujemy wspólnej kultury strategicznej – a to nie jest łatwe. Oprócz pytania, w jakim stopniu Europa i Stany Zjednoczone są ze sobą powiązane, pojawia się również pytanie, gdzie znajdują się główne problemy i zagrożenia. Była to jedna z przeszkód dla powstania wspólnej kultury strategicznej. Ponieważ jeśli jesteś z Polski lub krajów bałtyckich, główne zagrożenie dla bezpieczeństwa jest oczywiste – ludzie z tego obszaru wiedzą to z kontekstu geograficznego, historycznego oraz zachowania Putina.

Gdyby pięć lat temu zapytać kogoś z Włoch, Hiszpanii, a nawet Francji, jakie jest jego zdaniem główne zagrożenie, z pewnością powiedziałby, że to upadające państwa na południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego – od Libii po Syrię, a zapalnikiem jest wojna w Iraku. Upadające państwa, organizacje terrorystyczne, fale migracyjne, zmiany demograficzne itp. Na południowych peryferiach panuje wielka niestabilność, która generuje zagrożenia bezpieczeństwa nowego typu. Teraz mamy do czynienia z wojną w Ukrainie, która jest bardzo klasycznym zagrożeniem. Podobnie jak podczas I wojny światowej, ludzie walczą na froncie.

Mamy zatem do czynienia z dwoma rodzajami zagrożeń w dwóch typach sąsiedztwa. Dziesięć lat temu ludzie powiedzieliby, że głównym zagrożeniem była islamistyczna oś kryzysu – od Libii aż po Pakistan. Obecnie cała Europa zgadza się co do tego, że to Rosja (z jej rewizjonistycznym podejściem do ładu europejskiego i agresją na Ukrainę) stanowi główne zagrożenie.

Jeśli w przyszłości chcemy rozważać wspólne mocarstwo europejskie – również pod względem siły militarnej, w tym wkładu wojskowego w ramach NATO – musimy pogodzić te różne sposoby postrzegania zagrożeń. A oba te zagrożenia powinny być zwalczane, co nie jest łatwe. Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

LJ: Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czy możemy spodziewać się prawdziwych inicjatyw ze strony Unii Europejskiej na rzecz przeciwdziałania rosyjskiemu zagrożeniu?

JR: Po pierwsze, już widać pewne efekty. Nie sądzę, aby Putin sądził, że Europejczycy pozostaną tak zjednoczeni, jak w pierwszym roku konfliktu. Już za prezydencji francuskiej wprowadzono sześć rund sankcji wobec Rosji. Następnie za czeskiej prezydencji wprowadzono kolejne trzy rundy sankcji. Teraz, ze Szwecją u steru, szykuje się kolejna runda.

Pomimo różnic, których jesteśmy świadomi, Europejczycy pozostają zjednoczeni w swojej reakcji. Udzielili też Ukrainie ogromnej pomocy – choć w różnym stopniu. Na przykład Polska właśnie ogłosiła, że ​​dostarczy Ukrainie samoloty, co może nie być czymś, na co inni są gotowi. Pomimo tych różnic jestem raczej pod wrażeniem, że ogólnie Europejczycy utrzymali się na swoim stanowisku, a ich poglądy na wojnę były zbieżne – nawet wśród tych, którzy na początku bardzo obawiali się eskalacji konfliktu (w tym możliwej eskalacji nuklearnej, co było realną narracją).

Nie ma także podziałów, jeśli chodzi o wspieranie Ukrainy – tutaj cele są wspólne, bo wszyscy chcą, żeby Rosjanie opuścili granice Ukrainy. Różnice wynikają z tego, że Europa nie chce być bezpośrednio wciągnięta w konflikt. Pytanie brzmi: „Jak daleko się posuniemy?”. Widzieliśmy stopniowo postęp w zakresie wsparcia wojskowego, jakie otrzymuje Ukraina. Nadejdzie moment, w którym trzeba będzie zająć się przepaścią między udzielaniem wsparcia a faktycznym zaangażowaniem (a to obawa, która jest silniejsza na Zachodzie).

Jak wyjść z tej sytuacji? Są tacy, którzy twierdzą, że ta wojna nie skończy się, dopóki Rosja nie zostanie pokonana i dopóki reżim Putina nie zostanie obalony – pogląd ten podziela wielu inteligentnych ludzi w Europie Wschodniej (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko). W Berlinie czy Paryżu nie usłyszy się komentarzy o konieczności zmiany reżimu jako warunku zawarcia umowy. Słyszymy zatem głosy o potrzebie rozróżnienia między zawieszeniem broni a traktatem pokojowym.

Oczywiście nikt poza Ukraińcami nie może negocjować porozumienia pokojowego. Unia Europejska może jednak znaleźć się w sytuacji, w której zawieszenie broni wyda się najlepszą opcją. Dlaczego? Bo o ile nie przewiduję upadku po stronie ukraińskiej (ma ona poparcie krajów zachodnich i wolę walki), to nie widzę też klęski strony rosyjskiej (są źle zorganizowani, słabo uzbrojeni, ale mają niesłabnącą zdolności do mobilizacji, ponieważ Rosja jest dyktaturą i może siłą przymusu wysyłać ludzi na front). W rezultacie możemy tkwić w tej sytuacji na dłuższą metę.

Może dojść do momentu, w którym w czasie zawieszenia broni zostaną poczynione jakieś tymczasowe ustępstwa. Europejczycy z Zachodu byliby prawdopodobnie bardziej skłonni zaakceptować pewne ustępstwa (np. w sprawie Krymu) niż mieszkańcy Polski czy krajów bałtyckich. Jednak w dyskusji ustępującego prezydenta Czech z nowo wybranym prezydentem Petrem Pawłem, wieloletnim generałem NATO, ten ostatni powiedział ostrożnie, że choć o ewentualnym porozumieniu pokojowym mogą decydować tylko Ukraińcy, to może dojść do sytuacji, w której obie strony – w zależności od stopnia zmęczenia konfliktem – uznają za konieczne zawarcie jakiegoś porozumienia (choć nie nazwał tego zawieszeniem broni).

Zawieszenia broni mogą trwać długo. Weźmy na przykład wojnę koreańską – linia zawieszenia broni została wyznaczona w 1953 roku i obowiązuje do dziś. Nie został tam zawarty pokój; to faktycznie zawieszenie broni. Nie twierdzę, że jest to scenariusz prawdopodobny – z pewnością nie jest to coś, czego życzyłbym komukolwiek. Gdyby jednak tak było, co Europejczycy by z tym zrobili? Nie mogą powiedzieć Ukraińcom, żeby podjęli jakieś kroki, ale mogą pomóc Ukraińcom poradzić sobie z sytuacją, w której byliby oni zmuszeni do takich działań przez implikacje militarne. Jedyną „rekompensatą” dla Ukraińców za zaakceptowanie czegoś, co byłoby trudne – bo w zasadzie każdy na ich miejscu chciałby zwrotu wszystkich terytoriów, w tym Krymu – jest Europa. Perspektywa europejska nagle staje się realna.

Biorąc pod uwagę, że Ukraina będzie zaangażowana w odbudowę, będzie to zupełnie nowa forma integracji europejskiej. Najbardziej zbliżonym przykładem są Bałkany po wojnie, ale w ich przypadku musieli spędzić niejako 20 lat w poczekalni, żeby ten pociąg ruszył. Teraz, ponieważ daliśmy Ukraińcom sygnał o europejskiej perspektywie, nie moglibyśmy tego zrobić bez wcześniejszego ruszenia bałkańskiego pociągu. Aby być wiarygodną wobec Ukraińców, Europa musiała pokazać, że Bałkany traktuje poważnie.

To zupełnie nowy typ rozgrywki. Wszystko, co zakładali Francuzi, nie wyszło – myśleli, że możliwe jest jakiś układ bezpieczeństwa z Rosją, co się nie udało. Pomysł, jak rozszerzać Unię, również okazał się niewykonalny dla kraju takiego jak Ukraina. Dlatego Francuzi muszą to wszystko przemyśleć, ale robią to także mieszkańcy Europy Wschodniej. Nagle odkryli, że Unia Europejska to nie tylko wspólny rynek, że Unia musi stać się także zwierzęciem politycznym.

Nie możemy dłużej tylko powtarzać, że walczymy o wartości demokratyczne przeciwko dyktaturze. Jeśli poważnie traktujemy to, co mówimy o zasadach, wartościach, instytucjach i rządach prawa, to sami musimy to realizować. Stawiam na to, że przyszłość Unii Europejskiej – z możliwością poszerzenia UE – oznaczałaby poszerzenie horyzontów w kierunku wschodnim (przy czym Polska jest pod tym względem krajem kluczowym). W wyniku wojny w Ukrainie środek geopolitycznej grawitacji przesunął się na wschód, ale instytucje nadal pozostają na Zachodzie. Kiedy wojna się skończy, zacznie się odbudowa.

Europejski plan Marshalla dla Ukrainy pod względem politycznym i gospodarczym powstanie na Zachodzie, bo tam są kraje, które są płatnikami netto do budżetu UE. W sytuacji powojennej Ukrainy Polska powinna porzucić eurosceptyczną retorykę obecnego rządu, której nie podziela opozycja. Choć być może sama wojna już ją stonowała, bo nie słyszę tego typu wypowiedzi już tak często.

Wyobrażam sobie, że w przyszłości – gdyby nastąpiły jakieś zmiany polityczne – wyłoniłaby się strategiczna oś współpracy między Francją, Niemcami i Polską. Trójkąt Weimarski mógłby stać się kluczową osią polityczną w Europie. Wymaga to od Francuzów porzucenia wszelkich złudzeń co do możliwego układu bezpieczeństwa z Rosją w dającej się przewidzieć przyszłości. Niemcy będą musieli poważnie potraktować Zeitenwende i uświadomić sobie, że cała powojenna kultura polityczna musi się zmienić. Tymczasem Polska może być zaś zmuszona do zmiany rządu.


Dowiedz się więcej o gościu: www.sciencespo.fr/ceri/en/cerispire-user/7175/674


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

„Z Ameryki świat wygląda inaczej” – wywiad z prof. Ryszardem Schnepfem :)

Gdy Rosja szykowała się do nowej ofensywy, Biden odwiedził Polskę i Ukrainę, a rząd amerykański wydał zgodę na przekazanie Abramsów. Z perspektywy Europy, a zwłaszcza Polski, wojna jest oczywistą walką dobra ze złem i absolutnym priorytetem. Nie jest to jednak pogląd uniwersalny. O różnicach między Nowym Światem i Starym Kontynentem w poglądzie na wojnę, wartościach i priorytetach ambasador Ryszard Schnepf rozmawia z Wojciechem Marczewskim.

 

Wojciech Marczewski: Podczas swojego dorocznego orędzia o stanie państwa prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden zarysował obraz kraju, który wychodzi z kryzysu, daje sobie radę z Covidem i wygrywa z Rosją. Całość wystąpienia przepełniona była poczuciem nadziei. Czy to faktycznie stan rzeczywisty, w jakim znajdują się Stany w 2023 roku?

Ryszard Schnepf: Do pewnego stopnia. Jednak Biden dodał, że to jeszcze nie koniec i wysiłek społeczeństwa jest wciąż potrzebny, a do pełnego wyjścia z kryzysu wciąż jest daleka droga. Miało to na celu wymuszenie mobilizacji społecznej. Oczywiście Biden podkreślił również osiągnięcia, które zostały już dokonane. Trzeba przyznać, że udało mu się obniżyć inflację i część programów faktycznie działa. To niewątpliwie napawa nadzieją.

Wojciech Marczewski: Biden zwrócił również uwagę na problemy, zwłaszcza kwestię nierówności. Chociaż nierówności prześladują Stany od początku ich istnienia, to w ostatnich kilku dekadach bardzo się spotęgowały. W konsekwencji poparcie dla reform, które miałyby zbliżać amerykańską gospodarkę do standardów europejskich bardzo wzrosło, jednak niewiele zostało faktycznie przeprowadzonych. Z czego wynikają te trudności?

Ryszard Schnepf: Jest to kwestia bardzo długiej tradycji stawiania na wolność jednostki i wiary w możliwości, które posiada człowiek mający wystarczająco dużo energii i zdolności. Ta tradycja sięga jeszcze ojców założycieli, więc odejście od tego przekonania byłoby ogromną zmianą. Mimo wszystko faktycznie powoli dojrzewa przekonanie, że społeczeństwo nie składa się wyłącznie z ludzi dynamicznych, że są także ludzie, którzy nie mieli wystarczających możliwości, szczęścia czy umiejętności, i nie osiągnęli sukcesu. Amerykanie zaczynają pojmować, że to też są obywatele i należy im pomóc wyrównując szanse i dostęp do owoców amerykańskiej gospodarki. Jest tu też czynnik bardziej oddolny. Amerykanie po prostu widzą, że dziś przeciętnemu człowiekowi w Europie żyje się lepiej. Jeżeli jest się średniakiem, kimś mało zamożnym, to państwo naprawdę ci pomaga. Dostęp do ochrony zdrowia, edukacji, zamieszkania czy emerytury, także dla ludzi, którzy nie osiągnęli spektakularnych sukcesów, jest dziś w Europie na dużo wyższym poziomie. W Ameryce coraz więcej ludzi to widzi. Jeżdżą, zwiedzają, poznają i obserwują życie w Europie, i dochodzą do przekonania, że potrzebna jest reforma. Również po to, aby uniknąć głębszych konfliktów społecznych.

Wojciech Marczewski: Dużą rolę odgrywa tu też lobbying. Dlaczego w Stanach siła polityczna wielkich korporacji jest o wiele większa niż w Europie?

Ryszard Schnepf: To jest oczywiście kwestia siły amerykańskich korporacji, ale niebagatelną rolę odgrywają tu też tradycje i przyzwyczajenia. Życie polityczne w Ameryce jest bardzo kosztowne. Środki jakie trzeba przeznaczyć na wygraną w wyborach, nawet na poziomie stanowym, wielokrotnie przekraczają koszty całych kampanii wyborczych w Europie. To są sumy zupełnie innego rzędu. Jest to w dużej mierze spowodowane rozmiarem samego kraju, więc niełatwo byłoby to zmienić. Do tego dochodzi kwestia stylistyki i oprawy kampanii, która również wymaga gigantycznych funduszy. To oznacza, że politycy sięgają po finansowanie z każdego możliwego źródła. Gdzie te możliwości spoczywają? Przede wszystkim we wsparciu wielkich korporacji, co doprowadziło do stworzenia system wzajemnej zależności politycznej. Lobbying nie jest nielegalny i mieści się w systemie zabiegania o zmiany w prawodawstwie, a społeczeństwo amerykańskie jest do tego przyzwyczajone. Co prawda były próby ograniczenia siły lobby, zwłaszcza za prezydentury Theodor’a Roosevelta, jednak zawsze znajdowano metody obchodzenia restrykcji. Dziś bezpośrednie finansowanie partii wciąż jest nielegalne, jednak pieniądze są wysyłane do tak zwanych PAC i Super PAC, czyli teoretycznie odrębnych organizacji, afiliowanych przy partiach politycznych. Lobbying jest też dodatkowo chroniony wyrokami Sądu Najwyższego, szczególnie „Citizens United” z 2010, który de facto zniósł wszelkie restrykcje na dotacje polityczne.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o nierównościach trudno nie wspomnieć o kwestii stosunków rasowych. Sześćdziesiąt lat po ruchu praw obywatelskich, po końcu segregacji, po obaleniu polityki redliningu[1], nadal przeciętny majątek czarnej rodziny stanowi tylko 10% średniego majątku białych. Dlaczego te dysproporcje wciąż są tak ogromne?

Ryszard Schnepf: Dla osób najuboższych kanały awansu społecznego są dziś po prostu zamknięte, a tak się składa, że ze względów historycznych czarni są koszmarnie nadreprezentowani w tej grupie. Ludzie młodzi, bez względu na rasę, mieszkający w rodzinach ubogich albo wręcz upadłych nie widzą dla siebie żadnej szansy w awansie tradycyjną drogą. Problem zaczyna się na poziomie edukacji i to już podstawowej, a nawet przedszkola. Wspomniał Pan o końcu segregacji, jednak do dziś amerykańskie szkoły, zwłaszcza na poziomie podstawowym, bardzo różnią się od siebie podziałem rasowym czy etnicznym uczniów.

Wojciech Marczewski: To kwestia bardzo rygorystycznej rejonizacji. Praktycznie niemożliwe jest posłanie dzieci do szkoły spoza swojego rejonu, a same szkoły finansowane są głównie z podatków od nieruchomości w danym rejonie.

Ryszard Schnepf: Tak, chociaż są metody, żeby to obejść, a sama polityka nieco różni się między stanami. Sam byłem w takiej sytuacji, że szukaliśmy szkoły w naszym rejonie. Do wyboru było ich kilka. Byliśmy z żoną ogromnie zaskoczeni, że szkoły na swoich stronach z dumą pokazują statystyki etniczne i rasowe. Moim zdaniem ma to na celu zasugerowanie, że dana szkoła jest lepsza od innej, ze względu na podział rasowy swoich uczniów. To nie jest oczywiście powiedziane wprost i zachowana jest poprawności polityczna, jednak te sygnały bardzo wiele mówią o systemie. Same statystki wynikają głównie z podziału etnicznego w danym rejonie, ale wiele osób bierze pod uwagę podział rasowy szkół przy wyborze miejsca zamieszkania, potęgując te różnice. To jest właśnie konsekwencja tej zabetonowanej rejonizacji. Należy też sięgnąć do historii. Wspomniał Pan o ruchu praw obywatelskich. Voting Rights Act z 1965 zagwarantował czarnym prawo do głosu, jednak pamiętajmy, że de jure prawo to uzyskali już po Wojnie Secesyjnej. Niestety, decyzje co do systemów wyborczych zapadają w dużej mierze na poziomie stanowym, a nie federalnym, w związku z czym większość stanów na południu wprowadziła innego rodzaju ograniczenia praw wyborczych, pokroju opłat za głosowanie czy testów na analfabetyzm. Trzeba było wiele lat, niezliczonych marszów i protestów, żeby zrobić kolejny krok. To pokazuje, że to jest endemiczny problem, i pojedyncze akty prawne nie są w stanie go rozwiązać. W praktyce te działania z drugiej połowy lat sześćdziesiątych również okazały się niewystarczające. Aby faktycznie zmierzyć się z tym problemem, trzeba sięgnąć do źródła, czyli sytuacji ekonomicznej.

Wojciech Marczewski: Kolejną kwestią jest przemoc, której również nieproporcjonalnie doświadczają Afroamerykanie. Zarówno przemoc ze strony policji jak i gangów i ich własnego środowiska. Wydaje mi się, że nad każdym przejawem przemocy, wisi druga poprawka do konstytucji, gwarantująca prawo do broni. Dlaczego, pomimo ogromnego poparcia dla zaostrzenia prawa do broni, reformy dalej stoją w miejscu. To raczej kwestia kultury czy Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego – NRA?

Ryszard Schnepf: NRA, skupiające producentów i użytkowników broni, faktycznie jest niezwykle potężnym stowarzyszeniem. Lobbing NRA na pewno jest ważnym czynnikiem, jednak jest to też bardzo istotny element kultury amerykańskiej. Dla Europejczyków opowieści o czasach pionierów czy pierwszych kolonistów brzmią jak jakaś bajka z zamierzchłych czasów, ale ogromna część amerykańskiego społeczeństwa wciąż żyje w micie tego jeffersońskiego modelu życia i utożsamia się z pierwszymi ludźmi, którzy zdobywaliZ, przekraczali granice Missisipi i szli dalej. Ci ludzie byli zdani na siebie, nie było państwa, nie było właściwie sądownictwa.

Wojciech Marczewski: Było tylko przeznaczenie.

Ryszard Schnepf: Zawarte w haśle manifest destiny. Te czynniki wytworzyły przekonanie o tym, że zarówno prawo, jak i bezpieczeństwo, jest w naszych rękach. Ten mit, to pojmowanie świata, jest w dalszym ciągu ugruntowane, szczególnie na prowincji. To jest taki pas ciągnący się od granicy kanadyjskiej aż do Zatoki Meksykańskiej. Umiłowanie prawa do broni łączy się też z kulturą indywidualizmu, o której mówiliśmy wcześniej. Ameryka od początku swojego istnienia wychodziła z założenia, że: „jesteś autorem swojego losu i odpowiadasz za swoje własne czyny i szczęście. Musisz być na tyle silny, żeby pokonać trudności”. Ten mit self-made man’a jest wciąż żywy, zwłaszcza na prowincji. Prawo do broni jest elementem tego mitu. Decyduje o tym też izolacja ludzi. Rozmiar Ameryki i odległości między ludźmi są dla nas Europejczyków niewyobrażalne. Jeżeli ktoś spojrzy na mapę USA, to odległość między Waszyngtonem a Nowym Jorkiem wydaje się w skali całego kraju znikoma, a podróż autem między oboma miastami trwa w rzeczywistości ponad pięć godzin. Przejazd na drugą stronę kraju to jest podróż życia. Nic więc dziwnego, że wśród małych wspólnot wykształciło się przekonanie, że są odpowiedzialne za swoją przyszłości i same muszą się bronić, bo państwo nie działa i nie będzie roztaczać swojej opieki w każdym zakątku kraju. My, obywatele musimy wziąć te sprawy w swoje ręce.

Wojciech Marczewski: To tylko kwestia rozmiaru państwa?

Ryszard Schnepf: Kim byli pierwsi osadnicy? To były komuny, przeważnie wspólnoty religijne, które miały swojego lidera, i były zdane wyłącznie na siebie. Ci ludzie trzymali się bardzo sztywnych zasad wyznaniowych, przez które w Europie spotykali się z prześladowaniami. Można powiedzieć, że byli taką małą armią ludzi zdeterminowanych, żeby zbudować nową rzeczywistość. To czy się obronią, czy nie, czy coś stworzą, zależało tylko od nich. I ten mit przetrwał. Ma to też pozytywne strony. Kiedy w USA jest kataklizm, to mieszkańcy wspólnie starają się naprawić zniszczenia. To jest poczucie wspólnotowości zupełnie inne niż europejskie. Ten mit założycielski jest naprawdę bardzo silny w Ameryce.

Wojciech Marczewski: W przypadku praktycznie każdego problemu, o którym mówiliśmy pozycje partii republikańskiej albo już stoją w sprzeczności do woli większości, albo niedługo w tej sprzeczności stać będą. Trendy demograficzne również nie działają na korzyść konserwatystów. Jakie są największe problemy z jakimi boryka się partia republikańska i jaką ma przyszłość?

Ryszard Schnepf: Mimo wszystko uważam, że największym problemem partii republikańskiej jest Donald Trump, a sama partia republikańska jest bardzo podzielona wewnętrznie. Jednak niewątpliwe jest, że społeczeństwo amerykańskie lepiej rozumie dzisiaj swoje potrzeby i świat dookoła siebie. To jest faktycznie duża zmiana. Wciąż pamiętam mój pierwszy pobyt na uczelni w Stanach. Większość moich studentów nigdy nie była poza Ameryką, nie było Internetu, więc świat znali tylko z podręczników. Nie mieli praktycznie pojęcia, czym jest Europa, Azja czy Afryka. Panowało przeświadczenie, że to my jesteśmy modelem, my jesteśmy najlepsi, za Rio Grande jest dziki świat, Europa to nasz protektorat, a Afryka to Afryka.

Wojciech Marczewski: Ta ignorancja wobec reszty świata to pokłosie izolacjonizmu i doktryny Monroe’a, czy raczej wynika to z kultury?

Ryszard Schnepf: Historia Stanów Zjednoczonych tak się ułożyła, że to Amerykanie uciekali z Europy i innych regionów. Jestem absolutnie przekonany, że liczba osób, która przybyła do Stanów uciekając z każdego kąta świata, jest nieporównywalna z liczbą osób, które wyjechały z USA w innym kierunku. Amerykanie uważają więc, że stworzyli państwo, które daje więcej szans ludziom w opresji i potrzebie. Ten sentyment jest też unieśmiertelniony w inskrypcji na cokole Statuy Wolności. Zresztą Stany nie są tu ewenementem. Takie przekonanie napotkałem chociażby w Urugwaju czy w Argentynie, gdzie ludzie uciekali jeszcze przed II Wojną Światową.

Wojciech Marczewski: Inni po.

Ryszard Schnepf: *śmiech* Rozumiem sugestię, chociaż ta emigracja była dużo szersza. Do Kanady i Argentyny migrowały na przykład grupy polskich żołnierzy z Wielkiej Brytanii, którym brytyjski rząd przestał wypłacać żołd i emerytury. Od 1948 była też spora emigracja żydowska. Kraje Nowego Świata dawały nadzieję na inne życie. Amerykanie, w jakimś sensie zasadnie, uważali, że skoro inni przyjeżdżają do nas, to po co my mamy jeździć do miejsc, z których uciekali. Poza tym Stany są naprawdę ogromnym krajem. Ja poznałem wielu Amerykanów, którzy mówili mi, że ich celem jest poznać własny kraj. Naprawdę można wiele lat spędzić w Ameryce i ciągle mieć niedosyt i przekonanie, że w gruncie rzeczy niewiele się poznało. To z resztą nie tylko kwestia rozmiaru, ale i różnorodności. Praktycznie każdy stan ma inną historię i był zasiedlany przez innych ludzi, w innym momencie. Na przykład, gdy Donald Trump mówił do deputowanej Ocasio-Cortez, żeby wróciła do Meksyku, to mówił kompletne bzdury. Ona, czy raczej jej rodzina, była w Stanach na długo przed nim. Zanim jego dziadek przybył do USA z Niemiec, cały Zachód od Kalifornii i Teksasu po Oregon należał do Meksyku, a wcześniej do Imperium Hiszpańskiego. Ta różnorodność jest w stanach naprawdę wszechobecna. Relatywnie mało osób jeździ na przykład do Północnej Dakoty, która zasiedlana była w dużej mierze przez Skandynawów. To jest zupełnie inny model życia, inne przekonania. Mało kto pamięta, że to w Minneapolis zrodził się amerykański hokej, przywieziony do Ameryki właśnie przez Skandynawów. Boston z kolei jest irlandzki z wieloma obyczajami czy świętami. To są zupełnie inne kultury.

Wojciech Marczewski: Francuski Nowy Orlean.

Ryszard Schnepf: Zdecydowanie. Kubańska do pewnego stopnia Floryda, oryginalnie holenderski Nowy Jork. Ale przede wszystkim, o czym mało kto pamięta, ogromna część amerykańskiej populacji ma korzenie niemieckie. Niemieckie osadnictwo było naprawdę świetnie zorganizowane.

Wojciech Marczewski: I jeszcze podczas I Wojny Światowej, rzecz jasna do czasu zatopienia Lusitanii, mniejszość niemiecka głośno manifestowała swoje poparcie dla państw centralnych.

Ryszard Schnepf: Tak, jednak problemy z mniejszością niemiecką były również przed II Wojną Światową. Chociaż najgorszym tego przykładem był, z pochodzenia Irlandczyk, Henry Ford. Z kolei pierwsze grupy polskie prawdopodobnie były werbowane ze Śląska. Byli brani do wytapiania szkła. W tym specjalizowali się Ślązacy, jednak odbywało się to oficjalnie w ramach niemieckiej emigracji. Przybywając do Stanów, nie byli odnotowywani jako Polacy i rozpoznać ich można tylko po nazwiskach.

Wojciech Marczewski: Skoro mowa o potomkach niemieckich imigrantów, chciałbym na chwilę wrócić do Donalda Trumpa. Kim jest dziś dla partii republikańskiej?

Ryszard Schnepf: Dla części na pewno jest uosobieniem lidera. Lidera skutecznego i charyzmatycznego. Dla części jest jednak obciążeniem, bo zdają sobie sprawę, że z perspektywy demokratów, Trump byłby idealnym kontrkandydatem. Jeżeli Trump wygra prawybory, to z dużym prawdopodobieństwem Biden ma drugą kadencję w kieszeni. Sytuacja wygląda trudniej z Nikki Haley. To jest inteligenta, niezwykle ambitna kobieta o mieszanych korzeniach, więc reprezentuje awans społeczny i może przyciągać nie tylko różne mniejszości etniczne, ale i kobiety, które na ogół popierały jednak demokratów. To byłoby prawdziwe wyzwanie. Haley jest propaństwowa, była w ekipie Trumpa, ale nie dawała się wykorzystywać i pokazała niezależności i charakter. Wszystko zależy teraz od republikańskich prawyborów.

Wojciech Marczewski: Zarówno wśród republikanów jak i demokratów dało się słyszeć, co prawda marginalne, sceptyczne głosy wobec pomocy Ukrainie. Czy Ameryka nie jest zmęczona tą wojną?

Ryszard Schnepf: Kwestia Ukrainy całkowicie zdominowała politykę zagraniczną, jednak rzeczywiście z amerykańskiego punktu widzenia jest ona czymś innym niż z europejskiego, a zwłaszcza polskiego punktu widzenia. Dla USA Rosja nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. Chociaż Alaska prawie graniczy z Rosją.

Wojciech Marczewski: Może Rosja powinna ubiegać się o odzyskania dawnych terytoriów.

Ryszard Schnepf: Mogłaby próbować. Mało się pamięta, że w swojej kolonizacji Ameryki, Rosjanie zaszli dość daleko. Zdobyli praktycznie całe zachodnie wybrzeże aż do stanu Waszyngton. Fakt, że wśród rodzimych plemion na Alasce dominującą religią wciąż jest prawosławie coś mówi. Alaska jest naprawdę ogromnym centrum religijnym, odbywają się tam pielgrzymki, językiem liturgicznym wciąż jest starocerkiewnosłowiański, a na ulicach Anchorage nie trudno dostrzec duchownych kościoła prawosławnego. Dla mnie to było zaskoczenie i zacząłem zgłębiać temat. My mamy w Polsce historię konfliktu z Moskwą i panowania rosyjskiego z batem w ręku, natomiast tam władza była miękka. Okazuje się, że kolonizacja była prowadzona głównie przy pomocy Kościoła i edukacji. Mieszkańców uczono upraw i hodowli, żeby rybołówstwo i myślistwo na foki czy wieloryby nie było już jedynym źródłem utrzymania i przeżycia.

Wojciech Marczewski: Wróćmy na chwilę do Ukrainy, czym ta wojna jest dla Stanów?

Ryszard Schnepf: Otóż Ukraina i jej sukces jest – w moim rozumieniu – preludium do innego rodzaju konfrontacji. Konfrontacji z Chinami. Chiny dziś nie są w stanie militarnie zagrozić USA, ale w połączeniu z Rosją nie byłoby to już tak oczywiste. Rosja jest w takiej samej pozycji i bez akceptacji Chin nie byłaby w stanie podjąć rywalizacji z USA. Dopóty, dopóki Rosja była, lub zdawała się być, silna i zagrażała okolicznym sąsiadom sojusz chińsko-rosyjski byłby trudny do skonfrontowania. Wyizolowanie Chin poprzez osłabienie Rosji do poziomu, w którym nie jest w stanie, nie tylko przeciwstawić się Ameryce, ale nawet skutecznie zaatakować swoich sąsiadów sprawia, że w konfrontacji z Chinami potencjalne rozwiązania militarne odchodzą na dalszy plan, a ugruntowuje się kwestia rozwiązań przede wszystkim gospodarczych. Do tego dochodzi jednak szersza walka polityczna o model funkcjonowania państwa. W przypadku Rosji jest to model autorytarny, w przypadku Chin to jest model silnego państwa i gospodarki przezeń kontrolowanej, ale jednak na zasadach technokracji i wolnego rynku. Model chiński ma ten atut, że może być eksportowany. Chiny mogą wskazać na swój rozwój i stwierdzić, że ich model może skuteczniej pomóc krajom Afryki, Ameryki Południowej czy nawet południowej Europy, niż zachodni model demokracji liberalnej.

Wojciech Marczewski: Mogą stworzyć prawdziwą alternatywę?

Ryszard Schnepf: Chiny chcą pokazać, że ta alternatywa już istnieje. Podczas jednej z moich wizyt w Pekinie jeden z chińskich wiceministrów przypomniał mi, że Chiny uchroniły ponad sto milionów ludzi od śmierci głodowej. Przemawia to do wyobraźni. Jest to i inna skala, i zupełnie inne problemy niż europejskie. Mimo wszystko na Zachodzie kwestia głodu jest problemem niemalże nieistniejącym, a na pewno nie podstawowym. Chiny mówią, że mają rozwiązanie i oferują je krajom, które gospodarczo i ekonomicznie są słabe, albo nawet upadłe, ale oferują przy tym model nie tylko gospodarczy, ale i polityczny.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o różnicy między europejską a amerykańską perspektywą na wojnę w Ukrainie. Jak to wygląda w Ameryce Łacińskiej? Niektóre kraje, jeśli nawet nie wspierają działań Rosji, to dają ciche przyzwolenie. Skąd to podejście?

Ryszard Schnepf: Z perspektywy europejskiej, a zwłaszcza polskiej jest to kompletnie niezrozumiałe. Gdy uczę studentów z Polski, to jednym z moich pierwszych zadań jest wytłumaczenie, dlaczego z Ameryki Łacińskiej świat widać inaczej. Rosja nigdy bezpośrednio nie zagroziła Ameryce Łacińskiej, jeśli nawet to pod płaszczykiem pomocy, sympatii, walki o pokój. Wizerunek najpierw Związku Radzieckiego, a potem Rosji jest tam zupełnie inny, a przeciwstawienie się Stanom jest wręcz punktem honoru w większości społeczeństw latynoamerykańskich. Pamiętam wizytę Fidela Castro w Montevideo. W mieście, które liczyło wówczas circa dwa miliony osób, na ulice wyszło około milion ludzi. I nikt ich nie zmuszał. On był bohaterem w gruncie rzeczy ponadnarodowym i to nie tylko dla lewicy, ale i konserwatystów. Uosabiał mit walki Dawida z Goliatem i oporu wobec hegemonii Stanów Zjednoczonych.

Wojciech Marczewski: Można go w tym sensie porównać do Boliwara?

Ryszard Schnepf: Można, aczkolwiek Boliwar jest jednak bohaterem raczej północy kontynentu, głównie Wenezueli i Kolumbii. Jest to też człowiek, który umarł w niesławie, zapomniany, chory i biedny. Jest to też do pewnego stopnia porównywalne do walki Ukrainy z Rosją, walki Dawida z Goliatem. Zarówno Boliwar, jak i Castro pokazali, że mały czy słabszy może sposobem, inteligencją, sprytem czy ruchliwością pokonać większego przeciwnika. Ameryka Łacińska widzi świat z innej strony. Tam nie ma tego bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji, jest za to resentyment do Stanów. W połączeniu z nawarstwiającymi się problemami społecznymi dało to ostatnie sukcesy lewicy. Niektórzy mówią, że skrajnej, ale ja bym z tym polemizował.

Wojciech Marczewski: Chyba tylko Boliwia może spełniać tę definicję. Lula już niezbyt.

Ryszard Schnepf: Tak, Lula już nie, Boric też nie. Jest to nowy rodzaj lewicy w Ameryce Łacińskiej. To są rządy, które po pierwsze nie planują zmiany systemu gospodarczego. Nie ma mowy o tym, że państwo przejmie znaczną kontrolę nad gospodarką, że będzie nacjonalizacja. Po drugie, nie planują rewolucji geopolitycznej. Chcą utrzymać sojusze i w dalszym ciągu współpracować ze Stanami Zjednoczonymi. Znamienna jest tutaj niedawna wizyta Luli w Waszyngtonie. Latynoamerykańska lewica naprawdę wiele się nauczyła. Pionierska w tej kwestii była lewica urugwajska. Pamiętam, gdy dochodziła do władzy i panowało wszechobecne przerażenie, że będzie komunizm, upaństwowią wszystko, banki upadną, ludzie będą uciekać. Może będziemy musieli się pakować i uciekać z kraju? Okazało się, że to jest naprawdę nowa, miękka lewica. Skupili się na poszerzeniu niektórych programów społecznych, ale cały program wprowadzany był w sposób cywilizowany, z zachowaniem poszanowania dla konstytucji, dla parlamentaryzmu, dla demokracji. Zresztą w Urugwaju lewica utraciła już rządy, a teraz rządzi koalicja w gruncie rzeczy konserwatywna.

Wojciech Marczewski: Resentyment względem Stanów jest szczery i istnieje w społeczeństwie, czy to efekt rządowej propagandy?

Ryszard Schnepf: Niechęć do Stanów Zjednoczonych czy raczej do Jankesów zdecydowanie istnieje i, powiedzmy sobie szczerze, nie jest nieuzasadniona. Niestety jest sporo zawinień w sposobie, w jakim USA w niektórych momentach prowadziły politykę wobec krajów Ameryki Łacińskiej. Przede wszystkim panowało przekonanie, że Ameryka Łacińska jest zaludniona przez gatunek ludzki niższej jakości. Nawet pierwsi amerykańscy dyplomaci, kiedy zakładano agencje w Buenos Aires, Rio czy Hawanie pisali raporty mówiące, że te społeczeństwa nie dorównują USA przedsiębiorczością, energią czy samoorganizacją. Stąd to poczucie wyższości. W tym kontekście utarło się też lekceważące określenie „bananowe republiki”, ale my to często rozumiemy jako republiki źle zorganizowane, ale tak naprawdę odnosi się to do dominacji przez obce mocarstwo.

 Wojciech Marczewski: Konkretniej przez popularną firmę Chiquita.

Ryszard Schnepf: Wówczas jeszcze United Fruit Company, tak. Ta firma całkowicie zdominowała życie polityczne w Gwatemali włącznie z przewrotem w 1954 roku, kiedy obalono prezydenta Arbenza, zarzucając mu oczywiście komunizm. Okazało się to dobrym wehikułem do ustanowienia pełnej kontroli nad państwem przez korporacje. W samej Gwatemali atak został dokonany przez wojska najemne, w dużej mierze na zlecenie samej firmy. To w gruncie rzeczy przypominało późniejszą nieudaną akcję w Zatoce Świń. Wówczas powtórzono ten sam model, tyle tylko, że w Gwatemali prezydent, przeceniając siły wrogiej armii, złożył urząd w obawie przed rozpadem państwa, w poczuciu odpowiedzialności. Na Kubie skończyło się to inaczej, ale model był ten sam. Możemy tylko się zastanawiać, jak wyglądałaby dziś Kuba, gdyby amerykańska dyplomacja, a zwłaszcza firmy, które miały interesy na Kubie, nie zareagowały tak ostro na niektóre procesy nacjonalizacyjne, które musiały się wydarzyć. Może trzeba było wziąć rekompensaty, które oferowano, zachować system i wpływy, a nie doprowadzać do sytuacji, w której doszło do blokady, sięgnięcia po pomoc Związku Radzieckiego i nieomal do nuklearnej apokalipsy.

 

Ryszard Schnepf – były ambasador Polski w Stanach Zjednoczonych, Urugwaju, Kostaryce i Hiszpanii. Były Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Z wykształcenia historyk i iberysta. Wieloletni wykładowca akademicki m.in. na Uniwersytecie Warszawskim oraz Uniwersytecie Indiany. Członek Rady Muzeum Historii Żydów Polskich Polin.

[1] Redlining – odmowa udzielania pożyczek osobom pochodzącym z biednych regionów lub naliczanie większych odsetek z tego względu.

 

Autor zdjęcia: Annie Spratt

 

Polityczna przyszłość Polski [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) opowiada o zbliżających się wyborach parlamentarnych w Polsce, funduszach unijnych i rządach prawa oraz o tym, jak radzić sobie z populistami.

Dzisiaj porozmawiamy o Polsce. Wiele osób wie co nieco o sytuacji w Polsce, o problemach, jakie Polska stwarza Unii Europejskiej, a także o wydarzeniach dotyczących uchodźców wojennych z Ukrainy i roli, jaką odgrywamy w tym zakresie.

Większość z Was wie też, że Prawo i Sprawiedliwość, prawicowa partia nacjonalistyczna, sprawuje rządy w Polsce już od siedmiu lat. Partia ta znajduje się na prawo od nurtu głównych partii unijnych (np. CSU w Niemczech). Jej przedstawiciele chcą być postrzegani jako ‘rozsądni konserwatyści’, ale biorąc pod uwagę ich poglądy na Europę, praworządność i aborcję, to jest im raczej bliżej do ugrupowań populistycznych i antyestablishmentowych – jak Zjednoczenie Narodowe Marine le Pen we Francji, Liga Północna Matteo Salviniego we Włoszech lub Vox w Hiszpanii. Istnieje jednak istotna różnica między partią PiS a pozostałymi tymi ugrupowaniami – PiS ma nastawienie antyrosyjskie i zajmuje stanowisko przychylne relacjom transatlantyckim. Jest to jeden z powodów, dla których partia ta nie ma zbyt przyjaznych stosunków z resztą obozu populistycznego.

 

European Liberal Forum · Ep145 Poland’s political future

 

Fidesz Viktora Orbana na Węgrzech jest najbardziej podobny do Prawa i Sprawiedliwości. Należy jednak pamiętać, że Orbán prowadzi zgoła inną politykę na poziomie międzynarodowym i stara się pielęgnować stosunki z Rosją i Chinami. Tymczasem Polska musi utrzymywać bliskie relacje transatlantyckie ze Stanami Zjednoczonymi – pod tym względem możemy uznać, że rząd PiS nadal znajduje się w obozie zachodnim, choć pozostaje raczej eurosceptyczny, co przysparza Polsce wielu problemów na arenie międzynarodowej.

Rok 2023 będzie rokiem wyborczym, a wybory parlamentarne zaplanowano na późną jesień. Opozycję dla partii PiS stanowi stary dobry Donald Tusk, były premier Polski i były szef Rady Europejskiej. Od 2005 roku polska scena polityczna jest zasadniczo podzielona między Donalda Tuska (lidera Platformy Obywatelskiej) a Jarosława Kaczyńskiego (lidera Prawa i Sprawiedliwości). Pięć lat spędzonych przez Tuska w Brukseli drogo kosztowało opozycję, ponieważ Platforma Obywatelska nie jest obecnie w stanie konkurować z PiS-em.

Nie trzeba dodawać, że opozycja w Polsce to scena bardzo rozdrobniona. Oprócz Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska inne partie opozycyjne to: Polska 2050 pod przewodnictwem Szymona Hołowni (politycznego outsidera, komentatora religijnego, byłej osobowości telewizyjnej). Partia ta jest, o dziwo, ruchem liberalnym i należy obecnie do grupy ALDE na poziomie UE. Ideologicznie jest to partia jest centroprawicowa, co upodabnia ją do Platformy Obywatelskiej (należącej do Grupy EPL).

Lewica w Polsce obejmuje starą partię postkomunistyczną, a także partię Nowa Lewica pod przewodnictwem europosła Roberta Biedronia. W skład koalicji wchodzi także partia Razem, przedstawicielka nowej lewicy, która (jak na ironię, biorąc pod uwagę jej nazwę) wyróżnia się na tle innych sił opozycyjnych.

Następnie mamy Polskie Stronnictwo Ludowe, ruch rolniczy z około 5% poparcia, który stara się pozycjonować jako partia centrowa i skupia się nie tylko na wsiach, lecz także małych miejscowościach i większych miastach. Jednak mają z tym trudności.

Jest wreszcie radykalna, prawicowa partia nacjonalistyczna, Konfederacja, która przechodzi obecnie proces rebrandingu. Partia ta jest bardzo heterogeniczna – niektórzy członkowie partii są silnie prorosyjscy, inni to zagorzali nacjonaliści (w tym zwolennicy białej supremacji), a jeszcze inni to konserwatywni libertarianie (którzy opowiadają się za wolnym rynkiem, ale jednocześnie są konserwatywni w kwestiach społecznych). Ta ostatnia grupa wydaje się obecnie dominować i to na nich spoczywa obowiązek podjęcia próby repozycjonowania partii na scenie politycznej. Konfederacja oscyluje wokół 5% progu poparcia wśród wyborców, czyli progu niezbędnego do wejścia do polskiego parlamentu.

W związku ze zbliżającymi się wyborami PiS boryka się z szeregiem problemów. Prawo i Sprawiedliwość mierzy się z wyzwaniami gospodarczymi, reakcją na łamanie praworządności (Europejski Trybunał Sprawiedliwości próbuje zmusić partię rządzącą do wycofania się z wprowadzonych antyreform, które doprowadziły do dysfunkcji wymiaru sprawiedliwości w Polsce) oraz wprowadzeniem zakazu aborcji (obecnie prawie wszystkie aborcje są nielegalne – to drakońskie prawo powodowane względami politycznymi).

Kwestie te mogą przyprawić o ból głowy każdego, kto rozważa ewentualne reformy po wyborach, gdyż wyjście z tej plątaniny niekonstytucyjnych zmian będzie niezwykle trudne. Wydaje się to prawie niewykonalne, jeśli ma zostać przeprowadzone w sposób zgodny z prawem.

Jeśli chodzi o napięcia w Unii Europejskiej, Prawo i Sprawiedliwość próbuje sprowadzić wszystkie te problemy do poziomu „złej UE, która nie chce dać Polsce pieniędzy”, podczas gdy Polska wraz z Ukraińcami toczy wojnę wywołaną przez Rosję, dlatego to „hańba!”. Obecnie trwa też wielka antyniemiecka kampania partii rządzącej (z Donaldem Tuskiem w roli niemieckiej marionetki), która usiłuje udowodnić, że to Niemcy rządzą UE od wewnątrz.

Tymczasem mimo działań obecnego rządu Polska jest krajem zdecydowanie proeuropejskim. Przyczyny takiej postawy mogą być różne, ale generalnie Polacy widzą swoją przyszłość w Unii Europejskiej. W świetle tego faktu nie można być otwarcie antyunijnym i liczyć na wysokie poparcie wyborcze. Dlatego PiS próbuje zamienić „UE” na „Niemcy”, aby zmobilizować poparcie polityczne antyniemiecką propagandą.

Jednocześnie Komisja Europejska bardzo otwarcie stwierdziła, że ​​jeśli nie zostaną wdrożone pewne reformy (m.in. zniesienie ustawy zakazującej niektórym sędziom pracy w sądach), to Polska nie otrzyma unijnych środków z funduszu odbudowy po pandemii COVID-19. Ponadto Polska boryka się również z jeszcze poważniejszymi problemami związanymi z funduszami strukturalnymi.

Polski rząd wyraźnie boryka się z problemami finansowymi związanymi z wysoką inflacją, sprzedażą państwowych obligacji i bardzo kosztownymi programami socjalnymi (np. dodatkowymi emeryturami). Potrzebuje pieniędzy, zwłaszcza w roku wyborczym 2023. W konsekwencji może dojść do próby zmiany podejścia do relacji Polski z Unią Europejską. Strategia szantażu i sprzeciwiania się nie działa w tym przypadku – nie można po prostu wejść do pokoju zachowując się jak buntownik i oczekiwać, że wszyscy cię wysłuchają, tylko dlatego, że masz inne zdanie na dany temat.

Istnieje zatem wysokie prawdopodobieństwo, że ze względu na zdecydowane stanowisko w sprawie praworządności w Polsce, Komisja Europejska może być w stanie wymusić na polskim rządzie przynajmniej częściowe wycofanie się z wprowadzonych antypaństwowych zmian. Byłoby to wielkie zwycięstwo dla wszystkich Polek i Polaków, którym zależy na tych sprawach. Po raz pierwszy Unia Europejska dysponuje wytrychem (finansowym), który może faktycznie wykorzystać.

Niepokojące jest jednak to, że środki z tego funduszu otrzymać ma również Viktor Orban, który obecnie również obiecuje pewne ustępstwa wobec UE. To wysyła bardzo negatywny sygnał do całej społeczności europejskiej. Podobnie byłoby w przypadku, gdyby Polska miała otrzymać środki unijne bez wdrożenia niezbędnych reform. Przekazanie teraz Węgrom pieniędzy europejskich podatników oznaczałoby, delikatnie mówiąc, wspieranie „reżimu hybrydowego” i tylko umocniłoby pozycję Orbana. Trzeba mieć na uwadze, że oczekiwanie zmiany rządu węgierskiego i powrotu do demokracji liberalnej wydaje się w tym momencie nierealne i naciągane, gdyż państwo to nie jest już w pełni demokratyczne.

Jeśli pozwolimy populistom w Unii Europejskiej wybierać sobie, co im się podoba, a co nie, to napotkamy poważne problemy. Dotyczy to również krajów, które w tej chwili wydają się być wolne od populistów, ponieważ pokusa, by podążać tylko za tym, co wydaje się atrakcyjne w projekcie europejskim, może być bardzo silna. Wciąż mamy w pamięci nieudaną próbę Davida Camerona, by postawić na swoim w UE – przy czym jego głównym zmartwieniem było ograniczenie migracji i przepływu osób z UE do Wielkiej Brytanii.

Każde państwo członkowskie może łatwo znaleźć w UE coś, co mu się nie podoba i czego wolałoby się pozbyć. Ale kiedy zaczniemy na to pozwalać, to możemy skończyć z zupełnie inną Unią Europejską niż ta, którą znamy. UE, która byłaby mniej zintegrowana, z bardziej skomplikowanym procesem decyzyjnym, a nawet pozbawioną strefy Schengen lub ponownym kryzysem strefy euro (jak ten z 2012 roku). Może się to wydawać przesadą, ale jeśli inni populiści w Europie zobaczą, że można przebierać w założeniach projektu europejskiego, to możemy być świadkami wzmocnienia ich przekazu, wielu antyeuropejskich kampanii i wzrostu poparcia dla ich postulatów. Idąc dziś na ustępstwa, jutro będziemy obserwować dalsze osłabienie partii politycznych głównego nurtu.

Rozmowy o Polsce, Węgrzech i rządach prawa mogą być nużące. Większość Europejczyków chciałaby raz na zawsze zamknąć ten temat i o nim zapomnieć Należy jednak pamiętać, że Polacy Europejczykami, więc byłoby nie fair wobec nich mówić im, że nie zasługują na rządy prawa najwyższej jakości. Polska na to zasługuje. Przywrócenie praworządności może zająć trochę czasu, ale zadaniem Polski jest zmiana rządu i wyciągnięcie wniosków z zaistniałej sytuacji. Choć społeczeństwo w Polsce jest tak samo spolaryzowane jak w Stanach Zjednoczonych, nie ma powodu sądzić, że nie potraktowałoby tej lekcji poważnie.

Nie powinniśmy iść na kompromis w sprawie naszych ideałów ani podważać walki, którą polskie społeczeństwo obywatelskie toczy od 7 lat z własnym rządem przeciwko demontażowi Konstytucji i rządów prawa w Polsce – na ulicach, w sądach i w parlamencie. Dlatego bardzo się cieszę, że Komisja Europejska postanowiła wzmocnić swoją pozycję – lub po prostu postąpić właściwie.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości znajdzie się teraz w bardzo niepewnej sytuacji – od tego momentu może albo podążać bardziej racjonalną drogą (sięgnąć po fundusze unijne, iść na ustępstwa i przywrócić praworządność przynajmniej w zakresie głównego nurtu politycznego w liberalno-demokratycznym porządku światowym – co może kosztować ich wewnętrzną koalicję z partią Solidarna Polska) lub pozostać na obranym kursie i stracić pieniądze (co z kolei może kosztować ich wybory w 2023 roku). Wybór jest więc naprawdę trudny.

Jeśli chodzi o perspektywy polskiej opozycji, to jestem bardzo optymistycznie nastawiony do zmiany władzy w wyborach w 2023 roku. Problematyczne będzie jednak samo przejęcie władzy, gdyż wygrani będą musieli stawić czoła wyzwaniu w zasadzie sprawowania władzy w konflikcie do istniejących instytucji, które zostały przejęte (legalnie lub nielegalnie) przez Prawo i Sprawiedliwość. I tak, przykładowo, do odrzucenia weta prezydenta potrzeba 60% głosów, co bardzo utrudnia realizację pewnych zmian. Co więcej, kryzys gospodarczy będzie kolejnym ciężkim orzechem do zgryzienia w sytuacji, gdy będziemy mieli do czynienia z rządem wielopartyjnym (tymczasem od 2005 r. nie było w polskim rządzie więcej niż dwóch partii).

Podsumowując, wygrana w wyborach to jedno, a faktyczne sprawowanie rządów to zgoła coś innego. Mam nadzieję, że z pomocą społeczeństwa obywatelskiego, think tanków i ekspertów nasi liderzy polityczni w opozycji będą gotowi podjąć się tego niezwykle ważnego politycznego zadania odbudowy polskiej demokracji po wyborach w 2023 roku.


Niniejszy podcast został nagrany 30 listopada 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Ordynacja 100 okręgów jest nie fair :)

W ciągu ostatnich kilku miesięcy z kół zbliżonych do prezesa Prawa i Sprawiedliwości systematycznie wyciekają informacje na temat planowanych zmian w polskim Kodeksie Wyborczym. Rzecz dotyczy wyborów do Sejmu. Znaki planowanych zmian pojawiały się już dawno. Ich sens można streścić w jednym zdaniu: The Prezes postanowił zwiększyć liczbę okręgów wyborczych do Sejmu z 41 do 100. Takich samych, jak w przypadku Senatu. Partia rządząca PiS zdążyła już nawet podzielić swoją organizację właśnie na 100 jednostek terytorialnych. Oznacza to odejście od istniejących średnich i dużych okręgów na rzecz małych lub bardzo małych. W tej chwili najmniejszy z nich (częstochowski) wybiera do Sejmu 7 posłów, a największy (warszawski) – 20. Jakie ma to znaczenie polityczne? Dlaczego to jest rzecz dla polskiej polityki ważna? Jak planowana zmiana ma się do konstytucyjnej zasady proporcjonalności wyborów? O tym jest ten tekst.

Nie zamierzam wchodzić tutaj w dyskusję czy odpowiednim systemem wyborczym dla polskiego Sejmu jest system proporcjonalny czy większościowy. Jest to spór stale w Polsce obecny i gorący, ale jest to spór de lege ferenda. Dotyczy prawa jakie powinno być, zdaniem danej osoby. Tymczasem artykuł 96 ustęp 2 Konstytucji stanowi między innymi, że wybory do Sejmu muszą być proporcjonalne. Proporcjonalność wyborów to więc po prostu obowiązujący tu i teraz przepis prawa (de lege lata). I to nawet prawa konstytucyjnego.

Dla tej sprawy przydatne jest pewne rozróżnienie. Przez proporcjonalność krajową (albo ogólną) będę tutaj rozumiał proporcjonalne przydzielenie mandatów listom wyborczym partii, koalicji partii i listom niepartyjnym w skali całego kraju. Chodzi o przełożenie liczby głosów wyborczych oddanych na daną listę w skali ogólnopolskiej na liczbę miejsc sejmowych. Po uwzględnieniu progu wyborczego będę też pisać o przybliżonej proporcjonalności ogólnej. Przez proporcjonalność okręgową (albo szczególną) będę rozumiał natomiast rozdzielenie miejsc w Sejmie w okręgach wyborczych.

Proporcjonalna reprezentacja jest znana od wydania książki Johna Stuarta Milla O rządzie reprezentatywnym (1861) i jest to tak naprawdę początek literatury na ten temat. Podstawową ideą jest tutaj reprezentacja różnych grup społecznych (nie tylko większych, ale i co istotne, mniejszych) w wybieranym parlamencie w sposób odzwierciedlający ich liczebność. Naród jest zróżnicowany i pluralistyczny. Celem wyborów jest przynajmniej przybliżone przyznanie odpowiedniej reprezentacji wszystkim grupom politycznym mającym dostateczne poparcie społeczne. To ostatnie ma się przekładać w sposób proporcjonalny na liczbę mandatów parlamentarnych.

Dziś czysta proporcjonalność krajowa (ogólna) zrealizowana jest już chyba tylko w Holandii. Podstawowe zasady tamtejszej ordynacji to: 150 miejsc w parlamencie, jeden okręg obejmujący cały kraj i brak progu wyborczego. Bliżej nawet czystej proporcjonalności była Republika Weimarska w latach 1918-1933. Są także polskie doświadczenia (lata 1919-1935 oraz 1991-93), które pokazały, że taka proporcjonalność często jest niepraktyczna – powoduje zbytnie rozdrobnienie parlamentu i bardzo utrudnia utworzenie rządu państwa. Stąd progi wyborcze – w Polsce 5 % dla partii i listy niepartyjnej oraz 8 % dla koalicji partii. Progi nie są zazwyczaj kontrowersyjne, chociaż zdarzył się jeden poważny wyjątek w postaci wyborów do Europarlamentu w Niemczech w 2011 roku.

Przybliżona albo czysta proporcjonalność krajowa, jako odpowiednie przełożenie głosów wyborczych oddanych na listy na liczbę mandatów parlamentarnych, jest kryterium bezspornym w szeregu krajów. Na pewnych w tych, w których cały kraj stanowi jeden okręg wyborczy (obok Holandii jest to także Izrael i Słowenia). Co ciekawe, jednak nie tylko tam. W Niemczech od kilku lat także. Przez lata powstawała tam sytuacja występowania tzw. mandatów nadwyżkowych. Wobec częściowego istnienia jednomandatowych okręgów wyborczych w ich systemie największym partiom zdarzało się mieć ponadproporcjonalnie więcej mandatów w Bundestagu. Zmienił to Federalny Trybunał Konstytucyjny, który uznał zgodnie z kodeksową zasadą proporcjonalności i konstytucyjną zasadą równości, że parlament Niemiec musi spełniać kryterium… proporcjonalności ogólnej właśnie, z pewną niezbyt dużą tolerancją. (W RFN zasada proporcjonalności wywiedziona została z zasady równości zapisanej w konstytucji tego kraju; zasada ta zapisana jest też wprost w tamtejszym kodeksie wyborczym). W tej sytuacji pojawiły się tzw. mandaty kompensacyjne. Ustalając skład Bundestagu „dobiera się” kolejnych posłów aż do momentu, w którym cały skład izby, z zachowaniem odpowiedniej reprezentacji regionów (co też ma znaczenie), staje się ciałem wiernie oddającym liczbę głosów wyborczych. Pomija się jedynie głosy na listy, które nie przekroczyły progu wyborczego.

Plany Prawa i Sprawiedliwości idą totalnie pod prąd proporcjonalności ogólnej (krajowej). PiS chce podzielić Polskę na 100 okręgów wyborczych, najwięcej w historii kraju, włącznie z okresem międzywojennym. W wyborach w latach 1922-1935 były jak dotąd rekordowe 64 okręgi, wybierające od 4 do 14 posłów. Proporcjonalność zwiększała jednak nieco instytucja list państwowych, czyli dodatkowa pula 72 mandatów. W niepodległej ponownie Polsce w pierwszych w pełni wolnych wyborach do Sejmu w 1991 r. mieliśmy 37 okręgów wyborczych. Później, w roku 1993 i 1997 52 okręgi, a następnie począwszy od roku 2001 do dziś 41 okręgów. PiS chce 100 okręgów. Ma to wręcz kolosalne znaczenie. Im mniejsze jednostki, tym bardziej sprzyjają liście wyborczej o największym poparciu społecznym, sztucznie niejako dodając im dodatkowych mandatów – ponieważ jest tych okręgów dużo i ponieważ nie zapewniają reprezentacji wyborcom średnich i małych partii. Już lista o drugim poparciu może stracić na małych okręgach pewną liczbę miejsc sejmowych. Tym bardziej dotyczy to partii o znacznie mniejszym poparciu społecznym. Ale czy partia o poparciu 10 % ma być narażona na symboliczną reprezentację parlamentarną? Albo żadną? Czy 10 % społeczeństwa to tak mało?

Niestety możemy to sobie trochę już zobaczyć. Popatrzmy na ordynację samorządową w części dotyczącej miast powyżej 20 tys. mieszkańców. Są listy, które przekraczają próg miejski 5 % i uzyskują… zero mandatów. Albo 1 radnego, podczas gdy z proporcji ogólnej wynika 2-3. Jest takich sytuacji w Polsce niemało. To prawda, że Konstytucja nie wymaga od wyborów samorządowych proporcjonalności. Wymaga ich ustawa, Kodeks Wyborczy, w części dla miast powyżej 20 tysięcy mieszkańców, generując jednak w innych swych przepisach system dosyć już dysproporcjonalny. W tym konkretnym miejscu na pewno bardzo przydałyby się zmiany, a szczególnie wprowadzenie systemu Hare-Niemeyer (zwiększenie okręgów nie jest tutaj raczej dobrym rozwiązaniem – obejmowałyby zbyt duże części miast). Można to uzasadniać tym, że prezydent miasta albo burmistrz jest wybierany w wyborach bezpośrednich. Kluczowy jest jednak ten fakt: w wyborach do Sejmu okręgi liczą 7-20 mandatów, w wyborach miejskich 5-8. Już to zmienia prawie wszystko.

Teraz „na tapecie” ma się pojawić projekt, w którym PiS wprowadza cztero- albo wręcz trzymandatowe okręgi w wyborach do Sejmu. I będą takich okręgów dziesiątki, a nie kilka, jak w ordynacji z 1993 roku. W 1993 i 1997 r. mieliśmy dwa okręgi trzymandatowe i osiem czteromandatowych. Oczywiście i tak zbyt dużo.

Efekt propozycji PiS łatwo przewidzieć: nieuzasadniona premia dla partii o największym poparciu, pewne straty mandatów dla drugiej w kolejności i maleńka albo żadna reprezentacja dla trzeciego i następnych w wyścigu. Czy to jest jeszcze proporcjonalna reprezentacja? Na pewno nie w rozumieniu J.S.Milla, na pewno nie w holenderskim, izraelskim, słoweńskim czy niemieckim znaczeniu.

Tyle tylko, odpowiedzą inni, że jest jeszcze proporcjonalność okręgowa (szczególna). Wystarczy, że istnieją wielomandatowe okręgi wyborcze obejmujące jakiś obszar. Wygląda na to, że PiS w jakimś okręgu trzymandatowym liczy na pierwszy i trzeci mandat, drugi oddając drugim w kolejności. Oznacza to ni mniej ni więcej, że nawet lista o poparciu 15-20% może nie uzyskać na tym terenie żadnego posła. W taki sposób chce sobie zdobyć dodatkowe mandaty w liczbie rażąco większej od własnego poparcia w wyborach.

Jest faktycznie taki kraj w którym to proporcjonalność okręgowa – a nie krajowa – jest regułą konstytucyjną. Jest to Hiszpania. Art. 68 ust. 3 tamtejszej konstytucji brzmi: „3. Wybory odbywają się w każdym okręgu na zasadzie reprezentacji proporcjonalnej.”. Biorąc pod uwagę ten przepis, jak również ust. 2 tego samego artykułu możemy ustalić, że na pewno chodzi tylko o ten właśnie rodzaj proporcjonalności – okręgowej. W Hiszpanii po prostu każda prowincja, nawet mało zaludniona, jest okręgiem wyborczym i ma przyznane w ustawie minimum 2 deputowanych. Większe prowincje reprezentowane są liczniej. Przez to wszystko wybory w Hiszpanii na pewno nie spełniają wymogu proporcjonalności ogólnej; nie spełniają też zresztą nawet kryterium równości (na jeden mandat w parlamencie w różnych okręgach przypada bardzo różna liczba mieszkańców). Jest to system wyborczy dosyć specyficzny, ale.. takie jest tam prawo. To nie ulega kwestii, to jest jasne. Jak to się ma jednak do Polski?

W Polsce Konstytucja stanowi, że „wybory są proporcjonalne”. Można by spytać, proporcjonalne do czego? Do głosów w skali okręgu czy całego kraju? A może to prostsze niż myślimy? Może z samej nazwy „proporcjonalne” wynika, że powinno chodzić o ogólną proporcjonalność? Przecież taka była intencja Milla. A jeśli w Hiszpanii od tej zasady odstąpiono to na mocy wyraźnego przepisu konstytucji.

Co z tego wynika? Wobec akceptacji progu wyborczego (milczącej) powinniśmy przyjąć, że proporcjonalność ogólna jest nie regułą, a zasadą konstytucyjną. Oznacza to, że może być spełniona w mniejszym albo większym stopniu. Wielkość, a raczej „niewielkość” okręgów wyborczych także ma ogromne znaczenie. Obecna ordynacja przewiduje okręgi średnie i duże. To jest na pewno fair. Potwierdzają to wyniki wyborów i rozdział mandatów począwszy od 2001 roku. Na proporcjonalność wpływa też kolejny czynnik: metoda przeliczania głosów na mandaty. Symulacje pokazują, że bliższy intencjom wyborców byłby system Sainte-Laguë . Zaakceptowano w Polsce jednak, także milcząco, system D’Honta, który odrzucono w Niemczech (prawdę mówiąc przydałby się im chyba teraz, przy sześciopartyjnym Bundestagu). D’Hont ma tutaj jednak pewne inne uzasadnienie: poprawia koncentrację (sprawność) systemu. To właśnie to ostatnie kryterium pozwoliło przyjąć w RFN konstytucyjność progu wyborczego. Być może zatem to samo kryterium – sprawności albo inaczej koncentracji systemu – stanowi też dobre uzasadnienie dla metody D’Honta? Tym bardziej, że w przeciwieństwie do miast, Sejm zatwierdza albo wybiera organ wykonawczy (tu Prezesa Rady Ministrów wraz z rządem). W tym kontekście metody D’Honta można jeszcze bronić, chociaż prawdopodobnie pojawiliby się przeciwnicy takiej argumentacji.

Należy przyjąć chyba w prawie kryterium dostatecznie przybliżonej proporcjonalności ogólnej. Jest to kryterium ocenne, które bierze pod uwagę trzy czynniki: progi wyborcze, wielkość okręgów oraz metodę przeliczenia głosów na mandaty. System powinien być tak skonstruowany, aby istniały warunki dla powstania przybliżonej proporcjonalności ogólnej. Obecne reguły takie są. Wydają się być bliski optimum. Ze wszystkich dotychczasowych są najlepsze. Organem, który decyduje w tej sprawie ostatecznie jest Trybunał Konstytucyjny, który spełnienie tego kryterium dostatecznej proporcjonalności ogólnej ocenia. Tylko jak oceniłby plany PiSu? Chyba to wiemy. Od kilku sezonów Trybunał, czy też raczej to co z niego pozostało, sprawia wrażenie ciała, które zatwierdzi wszystko, co Kaczyński przyniesie Przyłębskiej na kolację.

I jeszcze jedno: jeżeli strona rządowa kwestionuje legitymizację Sejmu II kadencji (1993-1997) to nie może zaprzeczyć, że sama planuje system, który może pozostawić bez reprezentacji bardzo dużą w sumie grupę wyborców. Należy też zauważyć, że tamta dysproporcja wynikała z powodu progu wyborczego, a zatem kryterium, którego nikt właściwie w Polsce nie kwestionuje.

Co tu robić? Najlepiej byłoby po prostu nie zmieniać okręgów wyborczych. Albo inaczej: nie twórzmy tak małych okręgów, bo to w oczywisty sposób wprowadza to dysproporcje do systemu. Sejm przestaje być dostatecznie wiernym odzwierciedleniem wyborów dokonywanych przez wyborców i wyborczynie. Stojąc na stanowisku, że dostatecznie przybliżona proporcjonalność ogólna jest zasadą konstytucyjną uważam, że okręgi określone w literaturze jako małe (2-5 mandatów) powinny być uznane za niezgodne z Konstytucją. Przynajmniej w wyborach do Sejmu. Tak małe okręgi, zwłaszcza w większej czy przeważającej liczbie bardzo utrudniają reprezentację średnich i małych partii. Nie bez znaczenia dla sprawy jest też system przeliczania głosów na mandaty. Nawet średnie okręgi (6-10 mandatów) plus D’Hont to mieszanka, która odchodzi wyraźnie od proporcjonalności – czyli od ustawy zasadniczej. Tymczasem mamy znaki planów idących w stronę przeciwną. Na Nowogrodzkiej niby trwa cisza, ale nie dajmy się zwieść.

 

 

Autor zdjęcia:Mohammed Ajwad

Adwokackim okiem :)

Rok 2022 zbliża się do końca, nieuchronnie zbliża się czas podsumowań i ocen mijającego roku. Czas ten dla prawników był niezwykle bogaty w wydarzenia, ale nie jestem pewien, czy można nazwać go owocnym. Czas ten minął pod znakiem walki. Walki o praworządność i walki o prawa człowieka i obywatela. Walki trudnej, ale nie beznadziejnej i z pewnością nie przegranej, choć nie znajdujemy się w miejscu, w którym chcielibyśmy się znajdować. Można zadać sobie pytanie: jak doszło do tego, że niewielkie polityczne ugrupowanie rości sobie prawa do układania naszego życia i norm społecznych w jedyny uznawany przez siebie sposób?

Felieton ten powstaje chwilę po tym, gdy prezydent Andrzej Duda podpisał nowelizację prawa karnego, która to nowelizacja cofnęła nas o millenia do tyłu w zakresie jego rozwoju. Prawo karne służyć ma w zamyśle „wielkich nowelizatorów” jedynie temu, aby sprawcę ukarać. Jak najsurowiej, ku uciesze gawiedzi. Społeczeństwo w obliczu wojny, kryzysów ekonomicznych, energetycznych i wszystkich innych, jakie ostatnio dotknęły nasz kraj, ma oczywiście przemożną potrzebę bezpieczeństwa, co zostało skrzętnie odnotowane przez populistycznych polityków.

Ostatnia nowelizacja prawa karnego przesiąknięta jest duchem populizmu: morderców zamykać po wsze czasy w więzieniach, krzyczy minister. Czas skończyć z „liberalnym” kodeksem karnym z 1997r. Czyżby nie zauważył, że w ciągu ostatnich dziesięcioleci przestępczość, zwłaszcza ta najbrutalniejsza – morderstwa, gwałty, rozboje – znacząco spadła? Oczywiście, że zauważył, ale zarówno on, jak i jego koledzy nieustająco krzyczeć będą, że morderca czai się za każdym rogiem, a jedynie dzielny szeryf i jego ekipa mają odpowiedź na to zagrożenie. Z przykrością odnotować należy, że poza grupą naukowców – mistrzów prawa karnego oraz adwokatami, mało kto krzyczy w przestrzeni publicznej o nieludzkich wprost rozwiązaniach nowego kodeksu.

Rok 2022 był kolejnym rokiem psucia prawa (pamiętacie polski ład i nowelizacje?), psuciem Konstytucji (projekt ustawy – jakże przewrotnie nazywanym o ochronie ludności), a zmierzający do prowadzenia nowych stanów nadzwyczajnych nieznanych Konstytucji. Stanów, w których prawa obywatelskie mogą być wbrew zapisom konstytucji ograniczone.

Wartości liberalne – wolności osobiste, przedsiębiorczość, równość wobec prawa, pluralizm, rządy prawa – wszystkie one w 2022 doznały uszczerbku. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż przywykliśmy do myśli, że większość sejmowa może zrobić wszystko, co jej się podoba i zaczynamy urządzać się w zastanym systemie.

Tymczasem kolejne zmiany, przeprowadzane (a jakże!) pod osłoną nocy, na chybcika, wychodzące z ministerstwa (wprost przecież tak podpisane w metadanych w plikach dostępnych na stronach sejmowych), a zgłaszane oczywiście jako projekty poselskie, pokazują jedno – pogarda wobec Konstytucji i reguł demokratycznego państwa prawa sięgnęła już zenitu.

Warto to również zestawić z tym, że wobec „naszych” w tym samym momencie przeprowadzana jest przez Sejm ustawa o bezkarności za tzw. wybory kopertowe. Na marginesie mówiąc, uchwalanie ustawy o braku odpowiedzialności za ten czyn i jednoczesne twierdzenie, że czynu zabronionego przecież nikt nie popełnił to chyba objaw dwójmyślenia? Albo myślenia podobnego do swego czasu Pana Prezydenta Andrzeja Dudy – że ułaskawi przed prawomocnym wyrokiem, bo co się będzie wymiar sprawiedliwości przepracowywał…

Najsmutniejsze jest to, iż w tej hucpie udział biorą prawnicy, adwokaci, sędziowie, prokuratorzy, którym nie jest obce przecież znaczenie zasady rządów prawa, ale najwyraźniej dla chwilowych korzyści są skłonni zaryzykować utratą twarzy i dobrego imienia, broniąc (niekiedy jakże zaciekle) wprowadzanych zmian.

A może jednak się mylę? I osoby te niczym nie ryzykują? Przejdą potem spokojnie do swoich korporacji lub w wymarzony przez wielu stan spoczynku zadowoleni z dobrze spełnionego obowiązku.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję