Miasto przyszłości: wariacje futurologiczne I :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

Edwin Bendyk: Zacznijmy od miasta. Chciałbym to myślenie o mieście rozpocząć od pewnego cytatu, z pana zresztą. Mówił pan, że kiedy jest w Krakowie, to wie, że jest w Krakowie, gdy jest we Wrocławiu, to wie, że jest we Wrocławiu, a jak jest w Warszawie, to wie, że jest… w mieście. I nie chodzi mi o to, co pan miał na myśli, mówiąc o Warszawie, tylko co pan miał na myśli, mówiąc o mieście.

Jacek Dukaj: Chodziło mi o powszechnik miasta, czyli miejskość samą w sobie, mówiąc filozoficznie. Ja ten tekst napisałem 10–12 lat temu, nosił tytuł „Miasto płynie”. Napisałem go na zamówienie fundacji Bęc Zmiana do pewnej antologii. To przedsięwzięcie kulturalno-profetyczne, można powiedzieć, dotyczyło właśnie Warszawy i myślenia urbanistycznego o Warszawie, natomiast ja tam potraktowałem Warszawę czysto pretekstowo, ponieważ ani nie mieszkam w Warszawie, ani nie bywam tam specjalnie często, więc moja wiedza jest czystym, niezmąconym empirią oglądem zewnętrznym, czyli bardziej wizją miasta i Warszawy jako idei. Ona mi się właśnie tak prezentowała, czyli – w odróżnieniu od innych polskich miast – była właśnie takim powszechnikiem miasta pozbawionym cech charakterystycznych, tych differentia specifica, miejskością samą w sobie. Ale to się zmieniło, muszę powiedzieć. Przez ostatni rok, kiedy to bywałem w Warszawie zaskakująco często – trzy czy cztery razy – Warszawa nabrała charakteru. Po raz pierwszy mogę powiedzieć, że rzeczywiście czuję warszawskość, której poprzednio jej brakowało. To nie zmienia przykrego doświadczenia każdego mojego wejścia w Warszawę, czyli momentu przechodzenia przez Złote Tarasy, które – moim zdaniem – są jedną z najbardziej złośliwych konstrukcji architektonicznych zaprojektowanych przez ludzkość. To jest taki „evil feng shui”, czyli przestrzeń wokół, która tak cię organizuje mentalnie, wprawia w takie stany psychologiczne, relacje z innymi i z materią nieożywioną, że momentalnie czujesz się nie tylko jakoś przygnębiony, wtłoczony w materię, lecz także wyalienowany z ludzkości. Nagle czujesz, że jesteś drobiną przesuwającą się między innymi drobinami, że nic ciebie nie dotyczy, że jesteś odseparowany nad nieskończoną przepaścią, dotkniesz tylko innej materii nieożywionej, a w środku nie wiadomo, co jest, jakieś szklane zombie. Tak mniej więcej się czuję w Złotych Tarasach. Nie wiem, czyja to genialna myśl spowodowała tego typu emanacje psychologiczne, ale to trzeba zapisać jako jeden z największych wyczynów architektonicznych świata. Ale rzeczywiście przez ostatni rok Warszawa nabrała charakteru, nabrała warszawskości, już nie rozumianej w historyczny sposób, przez te wspominki o tym, jak to było przed wojną itd., tylko jest jakby nową warszawskością powstałą na gruncie tej nijakości, tej powszechności. Natomiast niezależnie od tego, wracając do samego tekstu – jego idea była zupełnie wyabstrahowana od Warszawy, Warszawa służyła tylko jako przykład. Polegała na zaobserwowaniu pewnego procesu upłynniania środowiska, w jakim żyjemy, upłynniania materii, która jest naszym codziennym otoczeniem, z którą, jako ciągle uwięzieni w ciele, musimy obcować. Przykładem najbardziej dosłownym, wyrazistym, nadającym się do analizy jest miasto, czyli przestrzeń, w jakiej żyjemy. Mniej więcej 300–400 lat temu nastąpiło przejście i odtąd źródłem wszystkich skojarzeń, mitologii, odniesień językowych stało się miasto, chociaż nie zostało to jeszcze dobrze opisane. Miejscem źródłowym w kulturze była do tego momentu natura, przyroda. Proszę zauważyć, że wszystkie wielkie religie świata operują metaforami wywiedzionymi z bytowania w naturze – chrześcijaństwo jest religią pasterską, pastersko-winnicową, można powiedzieć. Jeżeli analizujemy język, jakim przemawia Ewangelia, a nawet jakim współcześnie zwracają się do nas księża, to stwierdzimy, że mamy do czynienia z językiem ludzi hodujących owce, mających winnice, ewentualnie siejących zboże. I to było nasze rodzime otoczenie w sensie kulturowym oraz językowym. Tymczasem od jakichś 300–400 lat tym, co konstytuuje cywilizację, stało się środowisko miejskie. A ostatni wiek to jest moment, w którym nawet jeśli staralibyśmy się wyjść poza miejskość, czyli powiedzmy udać się na łono przyrody, to już nie byłoby możliwe, bo owo łono przyrody nie jest już łonem przyrody, tylko pewnym teatrem przyrody, a my odgrywamy scenę uczestniczenia w przyrodzie. Kiedy idziemy do Tatrzańskiego Parku Narodowego, to wcale nie obcujemy z przyrodą, obcujemy zaś z pewnym artefaktem, który został nam przedstawiony – tu jest przyroda, pochodźcie sobie, ludzie, wy, dla których środowiskiem naturalnym jest miasto, i poczujcie, jak to jest być w przyrodzie. W rzeczywistości mamy do czynienia z czymś, co trafnie pokazuje metafora kulturowego wypasu owiec, czyli z jakąś czynnością pierwotną, która jest odtwarzana, ale nie dla swojej pierwotnej funkcji, tylko w celu pokazania tej pierwotnej funkcji. Owca, która przeżuwa sobie trawę na halach, nie zdaje sobie sprawy, że jest owcą w cudzysłowie, przeżuwanie przez nią trawy jest tak samo szczere i „owcowate”, jak było dawniej. Ale człowiek pasący owce, będący bacą tylko w cudzysłowie, już ma tę świadomość, nie może „bacować” tak samo naturalnie, jak „owcuje” baranek. Jakie są ostatnie wyspy tego naturalnego doświadczenia obcowania z przyrodą, gdzie ten język skojarzenia, mitologia otaczająca nas nie jest miejska, tylko faktycznie przyrodnicza? W Polsce to jest chyba Białowieża, gdzie jeszcze mamy autentycznie dzikie ostępy, w które wchodzisz przez, powiedzmy, godzinę i czujesz się jak w matecznikach z „Pana Tadeusza”. Masz dziwne poczucie, że wróciłeś do jakiegoś miejsca sprzed początku czasu, gdzie nie zaczęły jeszcze funkcjonować ani kalendarze, ani myślenie o cywilizacji, trochę wraca do ciebie poczucie przytłoczenia przez przyrodę, to, co jest bardzo wyraźne w mitologiach – jeszcze w mitologii greckiej i starszych, w późniejszych mitologiach to już ginie, one już są tworzone przez ludzi częściowo mieszkających w miastach, jakoś uspołecznionych, ale Grecy jeszcze zachowali poczucie absolutnego przytłoczenia przez przyrodę, przez to, że są podwładnymi żywiołów, że nie są w stanie z nimi negocjować i tylko obserwują jakieś dziwne, niepojęte rytuały odbywające się dookoła nich. Podobnym doświadczeniem dostępnym w Polsce jest zaznanie zimowego wzburzonego Bałtyku. Kiedy stoisz na brzegu morza i jest, powiedzmy, grudzień, styczeń albo luty, patrzysz na kilkumetrowe bałwany bijące o falochrony i słyszysz huk morza… Ja potrafię tak stać przez dwie–trzy godziny i tylko się gapić, bo to jest takie doświadczenie, które mi potem tłumaczy to, co znajduję w eposach starożytnych Greków i w ich poezji, w ogóle w ówczesnym myśleniu o bogach, o tym, co nadprzyrodzone. Jeżeli nie jesteś w stanie obudzić w sobie doświadczenia poczucia spotkania z tego typu przyrodą rozumianą jako coś, co jest naturalne – na takiej samej zasadzie, na jakiej dla nas naturalna jest władza sztucznego miasta – nie jesteś w stanie zrozumieć ich podań, literatury, mitologii – tego, co chcieli nam powiedzieć. Czytasz słowa, ale te słowa nie otwierają ci w głowie skojarzeń, które im otwierały, pozostają więc nieprzetłumaczalne.

Mniej więcej 300–400 lat temu nastąpiło przejście i odtąd źródłem wszystkich skojarzeń, mitologii, odniesień językowych stało się miasto.

W każdym razie – wracam do tego tekstu „Miasto płynie” – chciałem zaprojektować mniej więcej punkt docelowy, w którym osiągniemy taką samą możliwość modelowania przestrzeni, w której żyjemy – czyli właśnie tego miasta stworzonego, sztucznego – jaką powoli osiągamy w modelowaniu naszego życia jednostkowego. Czyli mniej więcej to, co opisywali panowie w raporcie o innowacyjności jako pewien punkt docelowy w procesie unowocześniania Polski, czyli dawania możliwości samotworzenia się, autokreacji, jako pewnego warunku dla jednostki, by osiągnęła tę potencję innowacyjności. To jest znacznie trudniejsze, kiedy mamy do czynienia z materią, i to materią wielkoskalową, czyli miasta, budynki, ulice, cała przestrzeń architektoniczna, urbanistyczna, która jest zamrożona w twardej materii – nie przesuniemy wzgórza Wawel, nie umieścimy Wisły w innym miejscu, chodzimy tymi samymi ulicami. A ta przestrzeń z kolei nas określa także psychologicznie – w jaki sposób żyjemy, w jaki sposób odczuwamy, w jaki sposób odnosimy się do siebie. Chciałem odmalować punkt docelowy, w którym, dzięki technologiom, różnego rodzaju przełomom, osiągamy jednak stopień panowania nad materią nieożywioną, w którym miasto jest tak samo płynne jak my sami, czyli przepływają przez nie mody architektoniczne jak przez nas mody dotyczące ubioru i wyglądu. I to nie wymaga jakichś strasznych inwestycji, bolesnego rzeźbienia ciała, tylko po prostu założenia innej marynarki, spodni czy sukienki. Kiedy to samo zrobisz z urbanistyką, z miastem, z architekturą, objawia ci się jakaś mapa mentalna, czyli to, co nosisz w głowie. Istnieje pojęcie geografii mentalnej, były robione badania, dość zaawansowane technologicznie, tego, w jaki sposób subiektywność naszego odczucia chodzenia po ulicach, wchodzenia do różnych budynków, poruszania się w przestrzeni, wykrzywia nam percepcję. Kilka przykładów: idziesz w jedną stronę i ta sama droga wydaje ci się dwa razy dłuższa, niż wtedy, gdy wracasz. Budynek, który mijasz wielokrotnie, rozmywa ci się, przestajesz go dostrzegać. Ten zaś, który widzisz po raz pierwszy, odbierasz jako coś stukrotnie bardziej jaskrawego, uszczegółowionego, namacalnego. To samo dotyczy planu miasta, skręcania w lewo, poruszania się prosto, w górę albo w dół. Te geografie mentalne w bardzo dużym stopniu odbiegają od geografii obiektywnej. I tego typu miasto upłynnione byłoby bezpośrednim odbiciem naszej geografii mentalnej, bo to, co nam się wydaje, to, co czujemy, odbija się bezpośrednio w materii, ponieważ tak nam się podoba, ponieważ w tym się dobrze czujemy.

Edwin Bendyk: A to jest wizja?

Jacek Dukaj: To jest punkt docelowy. Widzę, w jaki sposób w myśleniu urbanistycznym mody zmieniają się co parę pokoleń, teraz to zjawisko przyspiesza, a na początku startowaliśmy z założeniem, że miasto jest czymś organicznym – tu mamy jakieś źródło wody, a tu wzgórze, na którym się łatwo obronić, tu rzeka wpływa do morza, wobec czego zbudujemy port, z którego będzie się prowadziło handel, i tam się organicznie rozbudowywaliśmy. W starożytności było bardzo mało przykładów miast zaplanowanych, niektóre kopiowano według jakiegoś wzoru i ich pozostałości można znaleźć na wybrzeżach Azji Mniejszej. Potem była Aleksandria i miasta aleksandryjskie, bo Aleksander wymyślił sobie, jak ma wyglądać idealne miasto. Później był długi okres samowolki, który się utrwalił na tysiąclecia. Miasto łacińskie budowano wokół zamku na wzgórzach, a potem dobudowano do niego dzielnicę rzemieślniczą, a potem jakieś przedmieścia. Teraz wszystkie kolejne wersje miasta muszą respektować to, co zostało historycznie ukonstytuowane, nie da się tego zmienić. Pierwsze namysły, rzeczywiście zrealizowane na wielką skalę, nad miastem zaprojektowanym z myśli ludzkiej, a nie z natury, to były już pomysły XX-wieczne, takie „około corbusierowskie”, można powiedzieć.

Edwin Bendyk: A Paryż XIX-wieczny Haussmanna?

Jacek Dukaj: Ale Haussmann respektował Paryż historyczny, starał się jakby dopasować do tego, co już istniało, natomiast Brasília została zrobiona od nowa, była czysta karta i zaczęto rysować. Ale to się odbiło czkawką, ponieważ podejście było takie: mam jakąś ideę, wielką teorię, która organizuje mi myślenie o przestrzeni i człowieku, z tego wypływa konkretny projekt, natomiast weryfikacja tego projektu dokona się dopiero w momencie, kiedy projekt powstanie, ludzie się osiedlą i będzie im się żyło albo dobrze, albo źle. Nie było możliwości sprawdzenia, czy się to dobrze wymyśliło, czy w ogóle cała teoria nie jest błędna. Jest dosyć bogata literatura o tym, w jaki sposób ludzie cierpieli przez rozmaite nietrafione rozwiązania urbanistyczne i architektoniczne w tej Brasíli – nie chcieli żyć na niektórych osiedlach, jaką pustką ziały te ogromne przestrzenie teoretycznie przeznaczone do uspołeczniania, te wszystkie place zabaw itd.

Wreszcie przyszła fala teorii urbanistycznych traktujących miasto jako twór ewolucyjny, czyli przyjmujących założenie pierwotne, ale stwarza mu się warunki do tego, by mógł swobodnie i w miarę szybko ewoluować. Najpopularniejszym modelem był model plastra miodu, składający się sześcio- albo ośmiokątnych cząstek, które zawierają w sobie na małą skalę mniej więcej wszystko to, czego potrzebuje całe miasto, czyli mamy tam jakieś centra kultury, szpital, szkołę, komunikację – w centrum tego ośmiokątu jest węzeł komunikacyjny, który prowadzi do innych ośmiokątów. Potem z tych mniejszych ośmiokątów tworzy się większy i tak stopniowo narasta złożoność miasta, niemniej każdy ośmiokąt możemy sobie przemodelować – poświęcić czemuś innemu, zdominować przez inny model architektoniczny, albo zasiedlić ludźmi z innej kultury. I to by było takie „autoewolucyjne” podejście, w kontrze do tych sztywnych planów z lat. 60. czy 70.

A teraz przyszedł moment – mniej więcej o tym jest ostatni numer „Wired” – na inteligentne projektowanie miast, czyli projektowanie oparte na big data, na feedbacku…

Edwin Bendyk: Powrócimy do tego za chwilę, ale chcę wcześniej podjąć jeszcze jeden trop, dotyczący pewnej tendencji. W filmach science fiction – takich jak choćby „Łowca androidów” – miasta są pozbawione charakteru.

Jacek Dukaj: Ale był jeden wyjątek – „Raport mniejszości”. Spielberg zaangażował szereg konsultantów. Teraz w ogóle większość filmów science fiction w reżyserii uznanych hollywoodzkich twórców robi się w ten sposób, że na samym początku wynajmuje się konsultantów, dokładnie z tych dziedzin, których ma dotyczyć wizja – zawodowców zajmujących się dokładnie tym, o czym jest film. I oni wykorzystują swoją wiedzę do projektowania obrazu przyszłości, dlatego na przykład na wizję Waszyngtonu składa się to, co jest tam teraz, i to, co naturalnie nadbudują na tym pewne unowocześnienia. Oddany jest naturalny proces, do którego dojdzie. Wszelkie nakładki unowocześniające nie są wizją szalonego reżysera, tylko odzwierciedlają wiedzę na temat komercji, ergonomii, urbanistyki. Taką wizję – miasta, które ma swój charakter, bo zachowuje historyczną ciągłość – ja w kinie kupuję. To jest wizja wiarygodna, natomiast wizje „bladerunnerowskie” wypływają z umysłu artysty i są bezpośrednią projekcją mód, które rządziły w momencie, kiedy dany obraz powstawał.

Edwin Bendyk: Tak, ale czy wizje, o których pan mówił, nie są ograniczone do przestrzeni, nazwijmy ją umownie, euroatlantyckiej? Jeśli weźmiemy pod uwagę miasta chińskie chociażby, może poza Pekinem – który zawsze był dużym miastem – to zobaczymy, że większość miast powstała ze wsi. Nawet te liczące dzisiaj po kilkanaście milionów mieszkańców 20 lat temu miały 10 tysięcy mieszkańców, nie było tego rdzenia. Powstały trochę jak Warszawa po wojnie.

Jacek Dukaj: One nadal nie są w ten sposób planowane, w dużym stopniu rządzą tam samowolka i chaos. Władze niby starają się nad tym zapanować, ale napływ ludności z głębi kraju jest tak ogromny, że nie da się tego zrobić. Gdyby starano się te miasta projektować w jakiś sztuczny sposób, toby doszło do katastrofy humanitarnej na ogromną skalę. To będzie rzecz do przemyślenia w momencie, kiedy się tam ustanowi jakaś klasa średnia, która będzie w stanie oddolnie wpływać na kształt własnych miast. Ale to temat na długą dyskusję o modelu demokracji, jeśli można mówić o demokracji w kontekście Chin. Może będziemy o tym rozmawiać, jak przejdziemy do samej demokracji, bo to jest zupełnie inna dyskusja. Jeśli zaś chodzi o problem miast i projektowania, to w ostatnim numerze „Wired” postawiono tezę, że ten moment historyczny już nadszedł i jesteśmy w stanie podjąć się tego inteligentnego projektowania miast, porzucając ideę chaotycznego, dosyć żywiołowego „autoewoluowania” przestrzeni miejskiej, ponieważ mamy na bieżąco ogromną ilość danych zbieranych i przez rozwinięte sieci informatyczne, i przez podglądające nas bez przerwy maszyny, jesteśmy więc w stanie zaprojektować przestrzeń do życia rzeczywiście przyjemnego, robiącego nam dobrze nie w imię jakichś tam wielkich teorii urbanistycznych, architektonicznych, ideologicznych, tylko na podstawie codziennego doświadczenia, analizy zachowania milionów ludzi. Chodziłoby o miasto zaprojektowane według tego, jak się ludzie zachowują i jak żyją. Nie wiem, czy to jest do zrobienia na takiej zasadzie, jaką oni sobie w tej chwili wymyślili, czyli że zbieramy dane teraz, a budujemy to, co będzie funkcjonować za ileś lat, ponieważ nie wiemy, co się zdarzy w tym czasie. Zbudowanie takiego miasta, nawet przy najbardziej zaawansowanej obecnej technologii, dużych budżetach, dobrej woli władz, to ciągle jeszcze kwestia 5–10 lat.

Mamy na bieżąco ogromną ilość danych zbieranych i przez rozwinięte sieci informatyczne, i przez podglądające nas bez przerwy maszyny, jesteśmy więc w stanie zaprojektować przestrzeń do życia rzeczywiście przyjemnego.

Edwin Bendyk: Ale to jest struktura totalitarna. Gdzie tam przestrzeń na politykę?

Jacek Dukaj: Tak, ale to jest struktura totalitarna oparta na chęci zrobienia dobrze społeczeństwu.

Edwin Bendyk: Komuniści też chcieli nam zrobić dobrze…

Jacek Dukaj: Ale w tym wypadku ktoś mówi: „Wiemy, jak wam zrobić dobrze, ponieważ wy sami codziennie nam o tym mówicie swoim zachowaniem, nie dokładamy żadnej ideologii, niczego sami nie wiemy, nie jesteśmy wcale mądrzejsi od was, tylko analizujemy wasz tryb życia, wasze potrzeby”. I to miasto w teorii faktycznie miałoby być odzwierciedleniem tego, jak ludzie chcą żyć. Nie wiem, czy to się uda, czy ktoś to zrealizuje.

Edwin Bendyk: Zakładając, że będziemy szli w tym kierunku, zastanówmy się, gdzie w takim świecie zorganizowanym, który odpowiada na potrzeby w sposób technokratyczny, jest miejsce na wolność i politykę?

Jacek Dukaj: Na wolność jest, ale nie ma miejsca na demokrację.

Edwin Bendyk: Ale wtedy nie ma wolności.

Jacek Dukaj: To jest właśnie wielkie pytanie: „Czy demokracja równa się wolności?”. Ja mam taką tezę, że demokracja jest w dłuższym czasie niekompatybilna z rozumem. Czyli że rozum zawsze zwycięży nad demokracją. Klasyczne założenie jest takie – każdy ma jeden głos i głos biedaka, głupca jest równoważny z głosem milionera, profesora, a z drugiej strony mamy kapitalizm, w którym ten, który, dzięki rozmaitym przewagom zdobył kapitał, jest w stanie wywalczyć sobie w ten czy inny sposób – zaraz do tego dojdziemy – przełożenie na decyzje władzy, na legislaturę itd. I dochodzi do przeciągania liny między tymi dwiema siłami. Do lat, powiedzmy, 70. czy 80. dosyć łatwo było ująć ten spór w ramach starego dyskursu marksistowskiego: są arystokraci, którzy na starcie, ze względu na wysokie urodzenie, odziedziczyli jakieś bogactwo i wobec tego mają w demokracji nieproporcjonalnie większy wpływ niż wynikający tylko z ich głosów; są kapitaliści, którzy dzięki środkom produkcji – mając kopalnię czy fabrykę – kumulują kapitał i dzięki temu również wywierają nieproporcjonalny wpływ. Ale w pewnym momencie pojawia inna przemożna siła, czyli czysty rozum, gospodarka informacji. Pojawia się człowiek, który tylko dzięki temu, że wymyślił lepszy algorytm do jakiejś technologii, zarabia na tym nagle powiedzmy sto miliardów dolarów – górnej granicy tych zarobków właściwie nie ma. W sytuacji zmonopolizowanego rynku globalnego zyskał jako jednostka, tylko siłą swojego umysłu i rozumu, władzę absolutnie nieproporcjonalną do pozostałych uczestników gry demokratycznej.

Jest taki fajny wskaźnik nierówności społecznej (współczynnik Giniego), bardzo teraz popularny. W internecie można zobaczyć wielkoskalowe wykresy obejmujące nie jeden kraj i parę lat, ale wielkie obszary i stulecia. Zero na tej skali wskazuje na równomierność dochodu pomiędzy wszystkimi jednostkami, a jeden to sytuacja, w której jedna osoba ma wszystko, a inne nie mają nic. Widać, jak ta nierówność rośnie. Jeśli dobrze pamiętam, w takim Chile wynosi on teraz 0,50, w Polsce 0,37. Globalnie na przestrzeni wieków wskaźnik ten znacząco wzrósł od – to nie są dane mierzalne, ale estymowane z innych, pośrednich danych – dawniej to były bardzo niskie wartości: 0,1 albo 0,15, jakoś tak.

I teraz załóżmy, że rodzi się geniusz na miarę Elona Muska, Einsteina, Hawkinga czy kogo tam chcemy, ale on się rodzi przed rewolucją neolityczną, w jakimś plemieniu zbieracko-łowieckim. Zadajmy sobie pytanie: jakie bogactwa on jest w stanie skumulować? Zbierze pięć razy więcej orzeszków, nauczy się przechowywać upolowane mięso dwa razy dłużej? Jaka realna przewaga przekładająca się na władzę wynika z tego, że on jest takim geniuszem? Moment technologiczny nie pozwala mu niczego zrealizować. A teraz weźmy pod uwagę sytuację w XXI w. – rodzi się taki sam geniusz i w sytuacji doskonale zglobalizowanego rynku wymyśla technologię, która, powiedzmy, pozwala leczyć nowotwory, rak staje się nagle chorobą zupełnie nieistotną, każdy może zostać wyleczony. I gość zdobywa majątek przewyższający kilkukrotnie majątek najbogatszego człowieka na ziemi. I proporcjonalnie do tego władzę wywierania wpływu na struktury demokratyczne. Co mu daje tę różnicę, tę przewagę? Właśnie poziom czystej technologii. Technologia przyłożona do rozumu pozwala mu wywrzeć ogromny nacisk. Na świecie jest iluś tam takich arystokratów umysłu, można powiedzieć, którzy posiadają w ten sposób skumulowany majątek. Z tym się też wiąże problem ideologiczny, językowy, bo o ile w wypadku tych wszystkich poprzednich bogaczy wywierających nacisk na władzę demokratyczną można było mówić o wyzysku ludu pracującego przez kapitalistę, o tyle jak skrytykować majątek, który gość zapewnił sobie dzięki własnemu rozumowi? Kogo on wyzyskuje?

Edwin Bendyk: To pytanie jest hipotetyczne, łatwo sprawdzić, co robią ci dotychczasowi arystokraci rozumu. Otóż robią to, co każdy kapitalista, po prostu nie płacą podatków. To dość mało wyrafinowane…

Jacek Dukaj: Ale nawet wtedy krytyka jakoś się od nich odbija.

Edwin Bendyk: Ze względu na wpływ polityczny – tu ma pan rację.

Jacek Dukaj: Też, ale również kulturowy, oni ciągle są bohaterami kulturowymi, nie mieszczą się w obrazie kapitalisty wyzyskiwacza. Są jakimiś protohipsterami…

Edwin Bendyk: To już się chyba zmieniło.

Jacek Dukaj: Ale ciągle na poziomie popkultury to w ten sposób funkcjonuje – jakiś nerd, który był przez 20 lat opluwany w szkole, nagle dokonał wielkiego wynalazku i zdobywa bogactwo, piękne dziewczyny i Bóg wie co. Bardzo trudno zdobyć się na racjonalną krytykę tego typu kariery. No więc mamy gości, którzy w ten sposób skumulowali nieproporcjonalnie wielki majątek i poza tym, że sami mają kapitał rozumu, to w dodatku mogą kupić następne narzędzia do wywierania wpływu na demokrację, ponieważ niezależnie od tego, czego tam dokonali, we wszystkich innych dziedzinach wiedzy o człowieku, manipulowaniu społeczeństwem, wiedzy o społeczeństwie i mechanizmach demokratycznych, różnych systemach głosowania itd. wiedza się kumuluje, idzie naprzód, coraz lepiej wiemy, w jaki sposób człowiek podejmuje decyzje, w jaki sposób rządzą nim emocje, w jaki sposób reaguje na rozmaite bodźce. Proszę posłuchać dyskusji komentatorów politycznych, analityków: „ta partia ma w sondażach tyle, ten spot wyborczy był źle zmontowany, tamten polityk się pokazał na zielonym tle zamiast na niebieskim i stracił, a ten w tej audycji mówił zbyt wysokim głosem, czym zraził do siebie część wyborców”…

Edwin Bendyk: No dobra, ale potem dostajemy wyniki wyborów i wszystko wygląda inaczej, niż przewidywała ta cała inżynieria oparta na wiedzy, o której pan mówi. Mam na myśli wybory prezydenckie u nas i parlamentarne w Wielkiej Brytanii. Gdzieś jednak ta wolność się w wyborach przejawia.

Jacek Dukaj: Ale proszę zobaczyć, sami mówimy teraz o zaskoczeniu! Ta wolność się zawęża, techniki są coraz doskonalsze, na horyzoncie – ten horyzont to 5–10 lat – są już kampanie wyborcze sprofilowane indywidualnie, czyli prowadzone już nie na zasadzie mas i statystyki, tylko skierowane do każdego poszczególnego wyborcy. Mamy bardzo tanie kanały pozwalające dotrzeć z informacją do każdego wyborcy, jesteśmy w stanie bardzo tanio, automatycznie sprofilować odrębną kampanię wyborczą dla każdego głosującego! Do każdego mogą docierać inne reklamy, inne przesłania, inaczej sformułowane hasła, ponieważ dzięki internetowi ktoś wie, jak reagujesz, co czytasz, z kim prowadzisz rozmowy, jaka jest twoja sieć społeczna, w jakiej kulturze uczestniczysz itd. To na każdego zadziała znacznie bardziej efektywnie, staniemy się znacznie bardziej podatni na te wpływy. Oczywiście, zawsze będzie istniał jakiś tam margines błędu i zaskoczenia, niemniej wszyscy to kupują, wszyscy stosują i coraz szybciej te narzędzia wchodzą do normalnego, akceptowanego arsenały gry politycznej. I chociaż wyborcy to wiedzą, bo słuchają tych analiz, to ta świadomość nie zmniejszy poziomu ich podatności, nic tego nie przewalczy, świadomość nie ma tu nic do rzeczy.

Edwin Bendyk: Bo chyba nie świadomość jest ważna, tylko układ sił, które uczestniczą w tej grze. To jest jednak równowaga broni.

Jacek Dukaj: Trochę tak, ale teoretycznie można sobie wyobrazić taką sytuację, że chociaż wszyscy to stosują, ktoś to odrzuci na zasadzie czystej przekory. Ale takich ludzi będzie bardzo mało.

Edwin Bendyk: Ale jeśli ciągle, przynajmniej nominalnie, będziemy mieć system demokratyczny, czyli w tej grze będzie uczestniczyć wielu aktorów, i wszyscy będą mieć dostęp do tych samych technologii, to nic się nie zmienia.

Jacek Dukaj: Przecież ten dostęp jest uzależniony od tego, jak duże ci aktorzy sceny politycznej będą mieć finansowanie, a finansowanie właśnie zależy od dysponentów kapitału pochodzących z władzy rozumu. I w tym momencie ten arystokrata umysłu, który zdobył ogromny majątek, jest w stanie poprzez aplikację tego typu wiedzy wywrzeć wpływ zupełnie niedemokratyczny. Czyli niby mamy demokrację proceduralną – głosujemy, wszystko się odbywa tak, jak do tej pory, wolne wybory, wolne głosowanie, nikt niczym nie manipuluje – ale jakoś tak się dzieje, że wynik naszych bezdyskusyjnie wolnych wyborów coraz bardziej przypomina to, czego chcieli ci arystokraci umysłu.

Niby mamy demokrację proceduralną – głosujemy, wszystko się odbywa tak, jak do tej pory, wolne wybory, wolne głosowanie, nikt niczym nie manipuluje – ale jakoś tak się dzieje, że wynik naszych bezdyskusyjnie wolnych wyborów coraz bardziej przypomina to, czego chcieli arystokraci umysłu.

Edwin Bendyk: W sumie wcześniej one bardzo często zbliżały się do tego, czego chciała oligarchia finansowa. Przykładem niech będą Stany Zjednoczone.

Jacek Dukaj: A technologia jest coraz lepsza.

Edwin Bendyk: Czy przewiduje pan ewolucję systemu, który będzie się zbliżał do tego, co mamy za wschodnią granicą, czyli do systemów takich jak Putinowski czy chiński, w których demokracja staje się pewną techniką zarządzania miastami na przykład? Oni używają mechanizmów partycypacji.

Jacek Dukaj: To jest pytanie, które trochę wynikało z panelu „Zbyt późna nowoczesność”, w którym to chyba redaktor Jacek Żakowski wygłosił tezę o potrzebie inżynierii społecznej, by wymusić w Polsce modernizację obyczajową, prawną, normatywną. Ale taka jest natura inżynierii społecznej, że ona się niespecjalnie uruchamia na skutek procesów demokratycznych, bo jeżeli większość sama z siebie będzie chciała tę inżynierię zaordynować, to jakby nie trzeba jej ordynować… Ona jest i sensowna, i skuteczna wtedy, gdy jest dokonywana przeciw większości, czyli trochę antydemokratycznie. I tu dobrym przykładem są właśnie te wszystkie azjatyckie państwa w rodzaju Singapuru albo właśnie Chin – chociaż Chiny to jest przypadek specyficzny – czyli zasadniczo kultury i państwa, które w jakiś sposób, w pewnym zakresie przyjęły za naturalną autokratyczność po to, by odnieść korzyści w długim horyzoncie. Czyli zakładamy, że gdybyśmy stosowali procedury demokratyczne, nie bylibyśmy zdolni przeprowadzić tego typu modernizacji, wobec tego przyjęliśmy ograniczenie, bardzo daleko idące, i zgodziliśmy się, by nasz przywódca, który wie lepiej, przez 30–40 lat wprowadzał długofalowe zmiany. W Singapurze to bardzo ładnie wyszło. Dzięki temu te społeczeństwa są w stanie dogonić świat, czyli zmodernizować się w takim sensie, o jakim była mowa na wspomnianym panelu i w raportach „Polityki”. Niemniej to jest zrzeczenie się demokracji na rzecz wyższego dobra. Wątpię, by sama demokracja w pewnym momencie zagłosowała przeciw kryteriom demokratycznym i za jakimś autorytaryzmem. Nie wiem, w jaki sposób można by to było przeprowadzić w warunkach polskich – czy trzeba by było jakiegoś spisku elit inżynierii społecznej?

Edwin Bendyk: Istnieją w historii przypadki zrzeczenia się demokracji, oczywiście stymulowane z zewnątrz. Niemcy w roku 1933 zrzekły się norm demokratycznych.

Jacek Dukaj: Pytanie tylko, czy oni wiedzieli, że się demokracji zrzekają. [śmiech] A tutaj mówimy o sytuacji, w której gramy w otwarte karty. O rodzaj dealu, czyli umowie zrzekającej się pewnych praw demokratycznych w zamian za dobrobyt ekonomiczny, sprawniejszą organizację życia, lepszą przestrzeń, w której żyjemy itd. Pytanie, czy gdyby była możliwość przeprowadzenia tego typu wyborów, pomiędzy takimi alternatywami, większość ludzi nie zdecydowałaby się na wybór tego modelu. Pośrednio możemy wnioskować na przykładzie ludzi, którzy emigrują do takiego Singapuru z następującym założeniem: „OK, będę płacił jakieś absurdalne mandaty za splunięcie na chodnik albo wybatożą mnie za jakąś banalną przewinę, ale prawie w ogóle nie będę płacił podatków, żył komfortowo, zrobię karierę, dorobię się czegoś itd.”. To jest tego typu handel, coraz częściej ten wybór dokonywany jest metapolitycznie w momencie migracji – zamiast przegłosowywać taki model u siebie, ktoś po prostu migruje tam, gdzie już się to realizuje. Podobny dylemat bardzo często powraca w cynicznych rozmowach z indywidualistami mówiącymi: „Po co ja mam chodzić na wybory? Niby mam w ten sposób wpływać na przyszły kształt Polski. Ale jakie jest prawdopodobieństwo – policzmy to sobie na chłodno, weźmy do ręki kalkulator – że moje wrzucenie lub niewrzucenie kartki do urny w jakiś znaczący sposób wpłynie na kształt kraju, w którym żyję, oraz otaczającej mnie rzeczywistości? Powiedzmy, że jednak jakoś wpłynie, ale to będzie wpływ rzędu promil promila, ileś zer po przecinku. A przecież mogę mieć stuprocentowy wpływ w momencie, gdy kupię bilet lotniczy, wsiądę do samolotu, wylecę i osiedlę się w miejscu, które już zrealizowało dokładnie taki model, o jaki mi chodzi. Po co ja mam czekać 50 lat, głosować, frustrować się, jak to, o co mi chodzi, mam tam, dokąd mogę polecieć?”.

Edwin Bendyk: Tylko wiemy z danych statystycznych, że to wciąż jeszcze dotyczy bardzo znikomego procenta ludzi. Swoją drogą dziś jeszcze nie osiągnęliśmy poziomu ruchów migracyjnych, do jakich doszło pod koniec XIX w.

Jacek Dukaj: Po trosze takie rozumowanie kryje się też za falami migracji z Południa, bo tam każdy człowiek myśli: „Może za 50–80 lat będzie u mnie taka biedniejsza Europa. Ale ja mogę żyć w Europie takiej jak dzisiejsza, jeśli sam się przeprowadzę. Tak więc po co mam zostawać u siebie?” – wybór demokratyczny jest wyborem przemieszczania się jednostki, a nie pozostawania w miejscu i uczestniczenia w loterii demokratycznej.

Edwin Bendyk: Jeszcze jedno pytanie, zanim zaproszę do dyskusji publiczność. Jak pan widzi możliwość działania swego rodzaju ruchu oporu tworzonego przez ludzi o niemniejszych kompetencjach intelektualnych, ale mających inną motywację? Linus Torvalds nie założył drugiego Microsoftu, tylko zrobił Linuxa i do wytwarzania podobnej wartości uruchomił zupełnie inną energię, energię łamiącą pewną logikę.

Jacek Dukaj: Coraz trudniej mi znaleźć jakąś silną motywację, poza taką kulturową mitologią, bycia anty-, pozostawania w podziemiu. To jest fajne, to jest nośne na poziomie fanów komiksów i gości będącymi zawsze w kontrze do wszystkiego. To jest rodzaj mody i kupuję taki nurt kontrkultury. Ale jeśli mówimy o masach, o tych, którzy przesądzają o wynikach wyborów, to bardzo trudno jest mi znaleźć argumentację przekonującą człowieka w ten sposób: „Jeśli powierzysz swoją decyzję komu innemu, to skutki podjętej decyzji będą dla ciebie lepsze, niż gdybyś sam tę decyzję podejmował, ale mimo to nikomu jej nie powierzaj, mimo to podejmij ją samemu”. W jaki sposób przekonać do tego masy? Coraz wyraźniej widzimy, że to nie jest oszustwo. Zorientowałem się w tym jakieś półtora roku temu, w momencie, w którym algorytmy polecające klientom książki w sklepie Amazon zaczęły mi wyświetlać książki, o których rzeczywiście wcześniej nie słyszałem i które naprawdę okazały się ciekawe. Gdyby Amazon mi ich nie polecił, w ogóle bym na te pozycje nie trafił. Do niedawna owe algorytmy proponowały badziewie, wyświetlały to, co było na liście bestsellerów, i nie zwracałem na to uwagi, ale od pewnego momentu one się wycwaniły i rzeczywiście zaczęły profilować pod klienta. W Polsce te wszystkie empiki jeszcze tak nie działają, ale Amazon ma już wystarczająco dobre algorytmy. A więc dlaczego mam nie kupować książek, które poleca mi Amazon, zamiast szukać ich samemu – albo nie kupować polecanych mi książek obok tych, które wybieram samodzielnie, skoro wiem, że Amazon poleca mi te książki, które mnie rzeczywiście interesują, które naprawdę są dla mnie dobre? To samo dotyczy innych dziedzin życia. Są już pierwsze metaanalizy skuteczności algorytmów datingowych, czyli działających na portalach dobierających partnerów życiowych. Te algorytmy najpierw opierały się na kwestionariuszach – czyli wypełniało się bardzo długi kwestionariusz i zaznaczało, co ci się podoba, co ci się nie podoba, jakie doświadczenia życiowe miałeś itd. Ale od pewnego momentu one się zaczęły opierać również na zbieraniu ogromnej ilości danych o życiu w sieci, ogólnie mówiąc, i stały się przez to wielokrotnie bardziej precyzyjne. I te pierwsze metaanalizy pokazują, że w ciągu 2–3 lat – mowa o takim przedziale, bo taki jest czas istnienia małżeństw dobranych w ten sposób, więc innych informacji jak dotąd nie ma, cały ten system działa za krótko – trwałość małżeństw i subiektywna ocena szczęścia w nich jest znacznie wyższa niż w wypadku związków tworzonych przypadkowo, czyli poza algorytmem.

Coraz trudniej mi znaleźć jakąś silną motywację, poza taką kulturową mitologią, bycia anty-, pozostawania w podziemiu.

Edwin Bendyk: Czyli koniec miłości od pierwszego wejrzenia.

Jacek Dukaj: Nie wiadomo, czy to się przełoży na dwudziesto-, trzydziestoletnie związki, niemniej pokazuje następny etap tej ewolucji – na zewnątrz mnie jest wiedza o mnie większa niż ta, którą sam dysponuję. Algorytm wie lepiej, co jest dla mnie dobre, niż ja sam. Groza polega na tym, że to nie jest oszustwo, to nie jest żadna sztuczna, kapitalistyczna pułapka, by kogoś omamić i by wydał więcej pieniędzy. Algorytm rzeczywiście, obiektywnie robi ci lepiej, więc dlaczego nie oddać mu władzy decydowania za ciebie? Co, odmrozisz sobie ucho na złość algorytmowi?

ciąg dalszy rozmowy z Jackiem Dukajem wkrótce na liberte.pl

Wybory: nie dajmy się oszukać :)

Dobrobytu nie da się zadekretować ustawą, choć politycy reprezentujący większość komitetów wyborczych próbują nam wmówić, że jest to możliwe. Aby Polska szybciej doganiała Zachód niezbędne są w nowej kadencji reformy, które pozwolą na wzrost poziomu zatrudnienia i stopy inwestycji przedsiębiorstw a także na szybsze tempo wzrostu produktywności i naprawę finansów publicznych. Katalog takich reform przedstawiliśmy w raporcie FOR „Następne 25 lat: Jakie reformy, musimy przeprowadzić, by dogonić Zachód?”.

Odpowiedź na pytanie „Czy realizacja obietnic wyborczych pozwoli Polsce dognić Zachód?” zadane w tytule ostatniej analizy FOR jest przecząca w przypadku większości komitetów wyborczych. Festiwal populistycznych obietnic zdecydowanie wygrywa Zjednoczona Lewica. Realizacja ich propozycji oznaczałaby przyrost długu publicznego w latach 2016-2019 o prawie 400 mld zł. Przypominam, że dług publiczny, który FOR pokazuje na liczniku zadłużenia w centrum Warszawy, to nieco ponad 1000 mld zł (1 bilion zł). Drugie miejsce w licytacji na populizmy zajmuje Prawo i Sprawiedliwość. Koszt realizacji obietnic partii Jarosława Kaczyńskiego to prawie 140 mld zł w czasie trwania kadencji. Nieodpowiedzialne jest proponowanie takiej skali rozdawnictwa pieniędzy z budżetu państwa w sytuacji gdy deficyt na przyszły rok ma sięgać ponad 50 mld zł. Ponadto koszty sztandarowej anty-reformy PiS, czyli powrotu do poprzedniego wieku emerytalnego, rosłyby dramatycznie w kolejnych latach po zakończeniu następnej kadencji. Kolejne w rankingu szkodliwych dla finansów publicznych i polskiej gospodarki obietnic są: Kukiz’15 (przyrost długu o 87 mld zł), Platforma Obywatelska (prawie 22 mld zł) i PSL (18 mld zł). Jedynie Nowoczesna Ryszarda Petru nie wzięła udziału w przedwyborczej licytacji na kosztowne obietnice bez pokrycia i rozdawnictwo pieniędzy z budżetu a realizacja programu tej partii może doprowadzić do poprawy sytuacji finansów publicznych i obniżenia zadłużenia Polski.

10404879_10153308376216025_8014128893629100679_n

Większość partii zamiast propozycji reform, które mogłyby pozwolić na szybsze doganianie bogatszego Zachodu oferuje wyborcom scenariusz grecki lub kontynuację polityki „ciepłej wody w kranie”, która nie odpowiada stojącym przed Polską wyzwaniom rozwojowym. Pod przykrywką poprawy dobrobytu większość partii ukrywa działania, które oznaczają wyższe podatki, więcej państwa (polityków) w gospodarce, wyższe bezrobocie i wolniejsze tempo rozwoju. Nie dajmy się oszukać.

Poza obietnicami wyborczymi warto przyjrzeć się także dotychczasowym działaniom partii. Dzień wyborów jest przecież dniem sądu dla polityków a do wydania wyroku potrzebny jest materiał dowodowy. Mnie interesuje szczególnie obszar systemu emerytalnego. Jedną z najważniejszych reform przeprowadzonych przez rząd PO-PSL było podwyższenie wieku emerytalnego w celu zwiększenia stabilności systemu emerytalnego i finansów publicznych. Wraz z rosnącą średnią długością życia wiek emerytalny będzie musiał rosnąć. Młode pokolenie a także kolejne generacje będą pracować dłużej niż do 67 roku życia. Dlatego w ramach sprawiedliwości międzypokoleniowej warto rozważyć powiązanie wieku emerytalnego z długością życia aby skończyć szkodliwe licytacje przedwyborcze kto bardziej ten wiek obniży. Rząd PO-PSL dokonał też dwóch emerytalnych anty-reform. Najpierw znacząco ograniczył część składki przekazywanej do II filaru (OFE) a zwiększył składkę przekazywaną do ZUS. Następnie rządzący dokonali drugiego rozbioru OFE przejmując ponad połowę oszczędności emerytalnych Polaków.

Obawiam się, że partie, które proponują miliardowe wydatki w kolejnej kadencji mogą chcieć sięgnąć po pozostałą część oszczędności emerytalnych Polaków w OFE. Należy podkreślić, że Prawo i Sprawiedliwość również skok na pieniądze przyszłych emerytów z OFE popierało. Mogę z pewną dumą powiedzieć, że należałem od samego początku do tych, którzy byli przeciwko OFE.” – powiedział w 2013 r. Jarosław Kaczyński. Główny ekonomista SKOK i kandydat na posła z listy PiS Janusz Szewczak mówił w kwietniu 2013 r. OFE to największy przekręt III RP a także absolutnie, było to gigantyczne oszustwo, jedno z największych w Europie w ostatnich latach”. 6 grudnia 2013 r. politycy PiS zagłosowali przeciwko przejęciu oszczędności emerytalnych z OFE, choć rozważali zagłosowanie za. Wiceprezes PiS Beata Szydło powiedziała wtedy: warunkowaliśmy przyjęcie tej ustawy, od tego m.in. czy będą gwarancje dla przyszłych emerytów, także tych, którzy pozostaliby w OFE, że utrzymana będzie minimalna stopa zwrotu w otwartych funduszach. Nie stało się tak, więc zagłosowaliśmy przeciwko”. Brak spełnienia tych warunków i konieczność głosowania przeciwko rządzącej koalicji sprawiły, że posłowie PiS nie znaleźli się na czarnej liście posłów, którzy w rozbiorze OFE brali udział. To tylko nieobecność pozorna.

Zamiast pokazania jak politykę „ciepłej wody w kranie” zastąpić reformami prowadzącymi do szybkiego wzrostu gospodarczego, jednym z filarów kampanii PO w tych wyborach jest ponownie straszenie PiS-em. Polska to cały czas nie są Węgry. Mamy silniejsze (choć wciąż zbyt słabe) społeczeństwo obywatelskie, które będzie rządzących recenzować i pilnować, blokując autorytarne zapędy lidera PiS. Jest pewne ryzyko, że Jarosław Kaczyński i jego zakon narobią szkód w polskiej gospodarce czy praworządności, ale jestem przekonany, że polskie społeczeństwo obywatelskie szybko takiemu rządowi wystawi rachunek i wyeliminuje na długo albo na zawsze z polskiej polityki. Groźba „orbanizacji” istnieje, ale jeśli nie zablokujemy jej przy urnie wyborczej będziemy mobilizować się, aby „orbanizację” Polski blokować po wyborach.

Drugim filarem kampanii PO, powiązanym ze straszeniem PiS, jest hasło, że głosowanie na mniejsze partie to głos stracony. Głosowałem na PO w wielu wyborach od czasu uzyskania prawa wyborczego. Dziś wiem, że był to głos stracony. Gdybym zrobił to po raz kolejny nie potwierdziłbym, że jestem lemingiem tylko frajerem, który daje się oszukiwać a potem i tak zaślepiony głosuje na tych co nie realizują swoich obietnic. Dzisiejsza Platforma Obywatelska, jako „mniejsze zło”, straciła swoją wiarygodność. Warto też podkreślić, że metoda d’Hondta, według której liczone są głosy, sprawia, że im więcej mniejszych dziś partii wejdzie do Sejmu tym mniejszą przewagę będzie miał zwycięzca wyborów. Innymi słowy im mniej partii w Sejmie, tym bardziej rośnie przewaga zwycięzcy wyborów (np. PiS) nad drugim ugrupowaniem (np. PO). Dlatego nie warto głosować na PO tylko dlatego, że partia ta straszy PiS. Lepiej w nadchodzących wyborach zagłosować z czystym sumieniem na większe dobro, zgodnie z własnymi poglądami, odrzucając partie, które składają kosztowne obietnice bez pokrycia przybliżające Polskę do Grecji. Dokonajmy świadomego i odpowiedzialnego wyboru. Zmiana jest dobra o ile jest to zmiana na lepsze.

Kukiza fantazja o Cyncynacie :)

Kolega profesor Cześnik porównuje co prawda Pawła Kukiza do człowieka, który przestaje robić dobre wrażenie jak tylko otworzy usta, ale wywiad udzielony „Rzeczpospolitej” przez lidera wyborczego buntu nie jest ani zbiorem banałów, ani głupot. Spokojnie może przekonać nawet inteligentnych czytelników, że zmiana jest nie tylko potrzebna, ale i możliwa. Niestety, przedstawiona w nim wizja, nawet jeśli potraktować ją na serio i przy założeniu dobrej woli, to klasyczna utopia z zerowymi szansami na realizację.

Traktuję swoje zadanie – mówi Kukiz Majewskiemu i Nizinkiewiczowi – jako wprowadzenie do Sejmu jak największej liczby etycznych, transparentnych ludzi, którzy nie idą po władzę, ale po to, by zmienić konstytucję i stworzyć takie warunki, by mogli wrócić do swoich obecnych zajęć. Jest to fantazja licząca dwa i pół tysiąca lat, nawiązująca do postaci Lucjusza Kwinkcjusza Cyncynata, dyktatora Rzymu podczas wojny z ludem Ekwów, który po odniesionym zwycięstwie i odbytym triumfie natychmiast zrzekł się urzędu dającego nieograniczoną władzę i wrócił do pracy na roli. Stał się w ten sposób symbolem cnót i przeszedł do historii o wiele trwalej i w lepszym stylu niż większość wcześniejszych i późniejszych przywódców. Sam jednak fakt, że dobrowolne wycofanie się z polityki zrobiło tak duże wrażenie uświadamia, jak rzadka jest to postawa. Przeciwko niej działa zarówno to, że nawet udana zmiana nie jest z reguły w opinii swoich autorów kompletna, jak i to, że przed-polityczne zajęcia rychło okazują się mało atrakcyjne.

Najlepszym tego dowodem jest to, co stało się z ludźmi, którzy 4 lata temu weszli do Sejmu z list Ruchu Palikota, który również kwestionował system, a swoją własną tęsknotę za Cyncynatami wyrażał postulatem narzucenia posłom – tak jak prezydentowi – limitu dwóch kadencji. Wszystkich ich znam osobiście i doskonale pamiętam, że im bardziej antysystemowi byli, tym szybciej opuścili Ruch po katastrofalnym w skutkach eksperymencie z Europą Plus. Najbardziej radykalni poszli do PSL, które niewiele wcześniej głośno nazywali główną zakałą polskiej polityki oraz najbardziej skorumpowanym ugrupowaniem.

Kandydatów na posłów można oczywiście dogłębnie sprawdzać (najważniejsze są dwa-trzy pierwsze miejsca i ostatnie – mówi Kukiz w wywiadzie, zobowiązując się tym samym do zebrania między 120 a 160 porządnych ludzi), ale niewiele to pomoże. Każdy się zmienia, a im kto bardziej na początku kwestionował system, tym większej zmiany doświadczy. Dla wziętego adwokata, cenionego lekarza, odnoszącej sukcesy businesswoman wybór do sejmu stanowi potwierdzenie przynależności do elity (znam nawet profesora dla którego okazało się to swoistą degradacją), a dla wieloletnich społeczników i aktywistów – kontynuację i nowe możliwości działania. Jednak dla kogoś, kto określa się jako wkurzona ofiara systemu jest najczęściej okazja by jednym susem znaleźć się po drugiej stronie barykady i, świadomie lub nie, popełniać wszystkie grzechy poprzedników, często na jeszcze większą skalę. Prawdziwemu Cyncynatowi rezygnacja z dyktatorskiej władzy przyszła tym łatwiej, że wiedział dokąd wracać: miał swoje pole, pług i był patrycjuszem .

Sam Kukiz, jak mówi, może spokojnie grać koncerty , zarabiać dobrze i nie przejmować się niczym – ale większość ludzi, których wprowadzi do parlamentu nie jest w równie komfortowej sytuacji. Gdyby byli, to raczej by nie angażowali się w politykę, która ma niski prestiż (przecież „wszyscy politycy to oszuści i złodzieje”), przynosi relatywnie niewielkie pieniądze i wiąże się z ciągłym wystawieniem na ataki. Istnieją oczywiście idealiści gotowi poświęcić się dla sprawy, a z drugiej strony jednostki, które mają zapewnione środki do życia,  z udziału w sporze czerpią przyjemność a w wyborach startują dla rozrywki. Jednak 160 takich osób, które równocześnie uważałyby że JOW-y to dobry pomysł, a kraj jest w ruinie, Kukizowi będzie trudno znaleźć.

Jednak nawet gdyby znalazł, to para i tak pójdzie w gwizdek. Wiara, że napisanie nowej konstytucji uzdrowi moralnie Polskę (na marginesie: czy rzeczywiście moralnego uzdrowienia potrzebujemy, czy raczej lepszego zarządzania i egzekwowania istniejącego prawa?), jest równie naiwna, co przekonanie, że nowy regulamin pracy sztygarów zmieni polskie kopalnie węgla w globalnego lidera nowoczesnej energetyki. To nie w konstytucji problem, ani w proporcjonalnej ordynacji wyborczej, lecz w słabości mediów z jednej, a politycznej świadomości z drugiej strony.

Pierwsza z tych słabości wynika ze zmian technologicznych, które obniżyły bariery wejścia na rynek informacji i w ten sposób doprowadziły do zubożenia opiniotwórczych gazet oraz głównych kanałów radia i telewizji. Biedniejsze media mniej środków mogą przeznaczyć na wytworzenie rzetelnych analiz i zastępują je powierzchownymi komentarzami. Kompetentni dziennikarze odchodzą z zawodu, a na ich miejsce pojawiają się partacze, którzy są w stanie zapełnić parę minut czasu antenowego, kolumnę gazety lub sporo miejsca na stronie www sałatką posłanki Pawłowicz, ale nie mają pojęcia o treści i implikacjach omawianych na tym samym posiedzeniu sejmu ustaw. Skutek jest podwójnie szkodliwy: świadomym obywatelom brakuje informacji koniecznych do skutecznego nadzorowania władzy, a szersza publiczność utwierdza się zaś w przekonaniu, że bycie politykiem to nic trudnego (bo i co to za problem pożreć sałatkę). Rewolucja internetowa jest wyzwaniem dla tradycyjnych mediów wszędzie na świecie. Jednak w krajach biedniejszych problem jest poważniejszy, ponieważ mniej jest osób skłonnych płacić za rzetelną informację. Redakcje tną więc koszty, co bardziej kompetentni autorzy przenoszą się do politycznego lub biznesowego PR-u, a coraz durniejsze teksty pisane przez dyletantów dodatkowo zniechęcają do płacenia za content. Kukiz dostrzega problem, ale mylnie identyfikuje jego powody. To nie struktura własności sprawia, że media przestają odgrywać swoją rolę w życiu publicznym, lecz ubóstwo potencjalnych odbiorców i ich braki w wykształceniu. Czyli, odpowiedzią nie jest „repolonizacja”, tylko podniesienie płac i rzetelna edukacja, która sprawi, że absolwenci liceów oczekiwać będą informacji istotnych i pozbawionych błędów ortograficznych.

Marność szkolnictwa przekłada się także na nieumiejętność rozważnego głosowania. Polska ordynacja wyborcza należy do najbardziej demokratycznych na kontynencie (w odróżnieniu od Włochów czy Hiszpanów możemy wybrać konkretnego kandydata z partyjnej listy), ale większość głosujących i tak stawia krzyżyk przy pierwszym z góry nazwisku – a później narzeka, że jakieś ciemne partyjne siły pozbawiły ich możliwości realnego wyboru. Jedyną rzeczą, którą można tu poradzić (oprócz lepszych lekcji WoS) jest sprawienie by „jedynki” zniknęły – np. przez umieszczenie nazwisk kandydatów w kolejności alfabetycznej na okrągłej karcie do głosowania. Liderzy list oczywiście by od tego nie zniknęli, ale ich pozycja zaznaczała by się w bardziej niż obecnie dyskretny sposób: liczbą billboardów, oficjalnych wypowiedzi czy częstotliwością występów w mediach. Rozkład głosów na poszczególnych kandydatów z listy stałby się bardziej równy, a życie partyjnych przywódców, paradoksalnie – łatwiejsze. Obecnie wiele wewnątrzpartyjnych wojen i rozłamów bierze się właśnie z walki o jak najwyższe miejsce na liście – walki, w której z definicji więcej jest przegranych niż zwycięzców. Przekonuje się o tym zresztą sam Kukiz, który najpierw zaprosił na swoje listy innych antysystemowych początkujących polityków – a potem ze zdziwieniem odkrył, że wszyscy zrozumieli to jako ofertę otwierania listy w swoim okręgu. Teraz deklaruje, że sam będzie startować z trzeciego miejsca – ale na podobny dowód wiary we własną popularność nie zdobyli się ani Piotr Guział, ani Magdalena Ogórek. I to byłoby tyle kwestii szans na znalezienie Cyncynatów.

O roku wyborczy, uff :)

Mamy oto rok prawdziwie wyborczy, ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Wprawdzie te najważniejsze dla klasy politycznej wybory – do sejmu i senatu – dopiero w roku 2015, ale zarówno wybory do Parlamentu Europejskiego, jak i jesienne samorządowe nabierają znaczenia politycznego większego niż ich poprzednie ich odsłony.

Dzieje się tak za sprawą serii przegranych PO w ubiegłorocznych niskofrekwencyjnych wyborach uzupełniających i referendach lokalnych. Poza obronioną przez PO wielkim kosztem Warszawą PiS mógł triumfować i wskazywać na swoją zdolność do mobilizowania wyborców. Tych umiejętności zaś wyraźnie zabrakło obozowi rządzącemu. Seria korzystnych dla największej partii opozycyjnej sondaży oraz konsekwentne (choć niespektakularne) umacnianie się pozycji SLD zwiastują możliwość znaczących zmian. Ale oczywiście – seria wydarzeń roku 2013 może być sprowadzona do roli tej jedynej jaskółki, która wiosny nie czyni. Zatem prawdziwe sprawdziany to wybory w roku 2014.

Pierwsze w kolejności wypadają eurowybory, w których każda z sił politycznych ma coś do udowodnienia. Z jednej strony Parlament Europejski traktowany jest jako polityczna druga czy trzecia liga (kiedy dziennikarze spekulują na temat losów polityków popadających w niełaskę, widzą ich na listach do PE), gdzie trudno pozostać w bieżącym obiegu politycznym, z drugiej strony te konkretne tegoroczne wybory ustawią porządek startowy w wyborach do sejmu. Są jednocześnie wyborami czysto politycznymi, w których liczyć się będą tylko najwięksi, a interpretacji ich politycznych wyników nie będą zakłócały sukcesy komitetów pozapartyjnych, co jest prawdopodobne w wyborach samorządowych. W dodatku specyfika tych wyborów daje prawie każdej z partii nadzieję na uzyskanie wyniku lepszego niż w wyborach krajowych.

Europejczycy czy zdyscyplinowani?

Z racji „europejskości” tych wyborów większe nadzieje mogą mieć partie proeuropejskie – czyli PO, SLD i Twój Ruch. To ich tematyka, PO i SLD należą do dwóch największych międzynarodówek partyjnych, wiodących prym w PE, z całą pewnością dostaną także od swoich europejskich partnerów znaczące wsparcie – bo gra toczyć się będzie także o przełamanie prymatu Europejskiej Partii Ludowej (chadecji). Partia Janusza Palikota, niezależnie od formuły i nazwy, pod jaką wystąpi, będzie grała o życie – sondaże plasują ją nisko, słabość merytoryczna klubu parlamentarnego, konflikt z lewicą, feministkami, słabe czy znikome wsparcie Aleksandra Kwaśniewskiego, a także brak europejskiego ukierunkowania (jednoczesny flirt z zielonymi i liberałami, mgliste zapowiedzi nowej siły – federalistów) nie dają dobrego startu. Porażka w wyborach do PE może oznaczać koniec tego projektu politycznego ambitnego biznesmena z Biłgoraja, dlatego w szeregach palikotowców widać większą mobilizację niż w innych partiach.

Na niekorzyść partii proeuropejskich działa inna cecha nadchodzących wyborów – niska frekwencja. Tak się składa, że akurat ani PO, ani SLD ani TR nie mają dużego tzw. twardego elektoratu i zdolności mobilizowania swoich wyborców, jeśli ci nie mają poczucia wielkiego zagrożenia. To wszystko posiada PiS, który zawsze zyskuje na niskiej frekwencji. Miękka antyeuropejskość PiS-u w kontekście kryzysu idei europejskiej także będzie działała na ich korzyść.

Niska frekwencja to także szansa dla małych graczy – Ruchu Narodowego, formacji Janusza Korwin–Mikkego i Jarosława Gowina – choć te dwie ostatnie, adresując swoje przesłanie do specyficznej grupy odbiorców, mają wielkie szanse na jej podzielenie dokładnie na pół, pozbawiając się nawzajem wszelkich szans na sukces. Dla nich to także gra o wszystko – może poza Korwin–Mikkem, który jest w stanie po każdej porażce z tym samym szelmowskim uśmiechem kandydować jeszcze raz – przegrana zapewne doprowadzi Polskę Razem a niewykluczone że także Ruch Narodowy do rozsypki i poszukiwania przez czołowych polityków tych formacji miejsca do aktywności w kolejnych wyborach pod innymi szyldami.

Sukces wyborczy małych partii może natomiast zagrozić hegemonii duopolu PO–PiS, ponieważ wskaże prawicowemu wyborcy, że istnieją alternatywy dla zużytych już nieco marek. Wyborca lewicowy jest skazany na SLD i TR i zapewne wskaże na ten pierwszy, widząc w nim szansę co najmniej na udział w przyszłej koalicji rządzącej.

PSL – wyraźnie osłabione wewnętrznym podziałem  (nadal słaba pozycja Piechocińskiego przy znaczącym milczeniu Pawlaka) – nie ma innego wyjścia jak „grać swoje”, czyli zwyczajowo odwoływać się do grupowych interesów, że najlepiej, by wszędzie byli „nasi”, i w ten sposób uciułać sobie te 5–6 proc.

Barwy walki

Kampanię wyborczą obserwujemy w zasadzie już od końca 2013 r. Rozpoczął ją premier swoim kolejnym „exposé”. Wybaczcie, proszę, że zgubiłem rachubę którym – jakoś w czasie rządów Donalda Tuska termin exposé zmienił swoje znaczenie – nazywa się tak przecież każde wystąpienie premiera o polityce rządu. Przełom roku 2013 to początek likwidacji OFE i powrotu do systemu, w którym jak w PRL-u składki, zwłaszcza tych, którzy odkładają więcej, nie będą miały wiele wspólnego z wypłacaną emeryturą, zniszczenie prawdziwej czy domniemanej opozycji wewnątrzpartyjnej w osobie Grzegorza Schetyny oraz kolejne „nowe otwarcie”.

PiS swoją kampanię rozpoczął klasycznie reaktywnie – jeśli premier obiecuje 100 zł, na konferencji PiS-u usłyszymy, że konieczne jest 150.

W ciekawe tony uderza SLD z pomysłem przywrócenia 49 województw, co jest wyraźnym poszukiwaniem wyborcy z miast średniej wielkości, niekoniecznie lewicowego, który może mieć nadzieję na rozwój w podniesieniu rangi administracyjnej powiatowego dziś grodu.

Pomysły opozycji w tej kampanii mają dla mnie jedną cudowną, zbawienną wręcz dla Polski zaletę – są znakomite, bo nierealizowalne, przynajmniej w krótkim i średnim okresie. Bardziej niepokoją mnie pomysły władzy, która ma narzędzia, by tu i teraz psuć państwo w swoim partyjnym interesie.

Publicyści wspierający rząd sami przyznają, że wiele z pomysłów jest niebezpiecznych, ale tłumaczą to ceną za niedopuszczenie PiS-u do władzy. Nie marzę o Jarosławie Kaczyńskim jako o premierze, ale – jak w każdej transakcji – cena musi być wymierna i rozsądna. W moim odczuciu od dłuższego czasu przepłacamy. Pieniędzmi swoimi, naszych dzieci i wnuków.

width_400

PO sposób na zwycięstwo, czyli 20. potęga światowa

Platforma Obywatelska idąca po władzę jako przeciwieństwo PiS-u przejęła od swoich przeciwników zarówno socjalny populizm prorodzinny, jak i archaiczny, XIX-wieczny sposób rozumienia państwa – państwo w wydaniu PO jest wszechwładne, wyższości zinterpretowanego przez władzę interesu zbiorowości nad prawami obywateli nie trzeba nawet dowodzić – jest ona dla premiera i rządu oczywista.

Przypadek OFE jest tu znakomitym przykładem złamania umowy społecznej – narastający dług wewnętrzny, przekroczenie pierwszej granicy bezpieczeństwa deficytowego jest powodem, dla którego pozbawia się nas tej części oszczędności emerytalnych, która ulokowana została w obligacjach państwowych, celem… ich umorzenia. O, proszę! Dług znika! To jest dokładnie tak, jakbym pożyczył na weksel jakąś kwotę, zabrał weksel, podarł go i powiedział: „nic nie jestem winien. No, może kiedyś, jak będę bogaty, to ci coś dam”. Tak powiedział premier, że jeśli państwo polskie będzie bogate, to ZUS zacznie wypłacać duże emerytury. Najbardziej ubawił mnie argument, że mały żal po tych pieniądzach w obligacjach, bo przecież ja, Celiński, to w ogóle miałem ich na koncie w OFE niedużo. To taka logika z jakiegoś starego skeczu o złodziejach: małe pieniądze można kraść, bo mała okradanego strata. A duże można kraść? No, tym bardziej… A wszystko to podlane starym sosem – OFE, wiecie, rozumiecie, prywaciarze, bogacili się na tych składkach…

Pewnie po to, by mnie uspokoić, premier rozpoczął rok 2014 od stwierdzenia, że w roku 2022 Polska znajdzie się w gronie dwudziestu najbogatszych krajów świata. Wprawdzie nurtuje mnie pytanie, dlaczego akurat w roku 2022 i w dwudziestce, a nie w roku 2018 w dwudziestce piątce – ale to pewnie nierozstrzygalne. Wierzę premierowi na słowo, ale wiadomość ta mnie nie uspokoiła. Moje dzieciństwo przypadło na okres, kiedy PRL ogłoszono 10. gospodarczą potęgą świata i jako pilny uczeń pasjonowałem się danymi wydobycia węgla, miedzi i siarki sytuującymi nas w okolicach USA i Wielkiej Brytanii – tylko że zaraz potem ta dziesiąta potęga przydzielała swoim obywatelom 2 kg cukru, 1,5 kg wołowiny z kością i 0,5 l żytniej na miesiąc. Ta potęga gospodarcza ogłosiła dość szybko, że przestaje spłacać swoje zobowiązania kredytowe, miała też potężny problem z wypłacaniem rent i emerytur, ponieważ system ZUS-owski był niewydolny. To ja już w potędze takiej żyłem i drugi raz nie chcę.

Ale rządowi trzeba przyznać – jak już zabrał pieniądze, poprawił wskaźniki zadłużeniowe, to nie przepuści okazji, by trochę pieniędzy dodatkowo powydawać. Na przykład na podręczniki dla wszystkich pierwszoklasistów. No, gdybym nie posiadał kalendarza, tobym pomyślał, że mamy rok 1980 i zgodnie z przepowiednią Nikity Chruszczowa osiągnęliśmy stan skupienia zwany komunizmem. Przesadzam? Nie sądzę.

Mam wiele różnych wątpliwości co do socjalu w Polsce – jeśli gdzieś już widziałbym interwencję państwa, to faktycznie we wsparciu najmłodszych. Ale pomysł premiera to nie jest pomoc – to jest psucie państwa na kilka sposobów. Po pierwsze, dlaczego z podatków ludzi dużo gorzej sytuowanych ode mnie miałyby dostać wsparcie moje dzieci czy przyszłe wnuki? Ja czułbym się z tym źle. Rozumiem jakiś rodzaj pomocy celowanej do wykluczonych, by wyrównywać ich szanse, ale zdejmowanie ze wszystkich rodziców obowiązków związanych z wychowaniem i utrzymaniem dzieci, wprowadzanie systemowej niesamodzielności jest zaburzeniem relacji obowiązków prywatnych i państwowych, jest psuciem państwa. Państwa, które nie będzie w stanie kontynuować tej ścieżki zdejmowania ze mnie obowiązków. Nawet nie jestem złośliwy i nie pytam, czy te podręczniki będą rozdawane razem z tabletami.

Rząd dba też, by nie mieć zbyt wielu wpływów z konwencjonalnych źródeł, takich oczywistych jak podatki. Bo sprawdzone sposoby na duże przychody – czyli jasność reguł podatkowych, dbanie o tych, którzy wnoszą do budżetu najwięcej – nie trafiają do przekonania populistom z PO. Przestrzeganie podstawowych zasad wynikających z krzywej Laffera – którą można łatwo przetłumaczyć na ludowe prawidło: jak zarżniesz kurę, to nie będziesz miał jajek – jest poza możliwościami obecnej ekipy mimo doświadczeń zmniejszonych wpływów po podwyżkach akcyzy.

Lance do boju, szable w dłoń, prywaciarza goń, goń, goń!

Polska polityka polega na wyszukaniu wroga w celu niszczenia go. Dla prawicy kruchtowej takim wrogiem jest gender – zło absolutne. W retoryce rządu rolę gender zaczęły odgrywać tzw. umowy śmieciowe.

Utarta nazwa niezmiennie mnie irytuje. Mogę wskazać wielu polityków zasługujących na przymiotnik „śmieciowy”, nie wiem zaś, ile trzeba mieć pogardy dla wysiłku ludzi wykonujących swoje zadania na podstawie umów określonych kodeksem cywilnym, by nazywać je „śmieciowymi”. Umowy cywilne są zawierane pomiędzy stronami w celu wykonania określonych zadań. To różni je od umów o pracę, które są umowami starannego działania. Samo to rozróżnienie wskazuje, że konstrukcja tej drugiej umowy nie zawsze przystaje do współczesnych realiów wymagających elastyczności, dostosowywania się do zmieniających się warunków rynku. Bo umowy takie nie są – jak twierdzi rządowa propaganda – formą wyzysku przez złych kapitalistów. Są z jednej strony formą nakładającą odpowiedzialność cywilną na wykonawcę (a nie jedynie dyscyplinarną, jak w prawie pracy) pozwalającą większą część przychodu zamienić w dochód. Są formą, która pozwoliła na znaczące zmniejszenie bezrobocia i jednoczesne rozwijanie sektora małych i średnich przedsiębiorstw, wytwarzających obecnie ponad połowę PKB. Mechanizm jest bardzo prosty dla każdego poruszającego się w miarę płynnie w obrębie czterech podstawowych działań matematycznych. Przedsiębiorca wytwarza produkt/usługę, którą może sprzedać za 10 tys. zł. Po odliczeniu kosztów materiałowych, infrastrukturalnych, własnego zysku (przedsiębiorca też musi z czegoś żyć) na wynagrodzenia pozostaje mu kwota 5000 zł. Rząd chce zwiększyć obciążenie umów, czyli albo przedsiębiorca adekwatnie podniesie cenę wytwarzanych dóbr (na co rynek zapewne mu nie pozwoli), albo obniżeniu ulegnie wynagrodzenie netto pracujących dla niego osób. Bo ten przedsiębiorca nadal będzie mógł przeznaczyć 5000 zł na wynagrodzenia. Jest jeszcze trzecia droga – strony dojdą do wniosku, że umowa im się nie opłaca i zaprzestaną wytwarzania. Oczywiście, pozostaje wiara w to, że dzięki oskładkowaniu umów cywilnych państwo polskie będzie kiedyś bogate i będzie wypłacało wysokie emerytury. Ale tę wiarę pozostawiam naiwnym.

Nikt nie da ci tyle, ile my obiecamy

We własnym partykularnym interesie wyborczym rząd PO pogrąża się w szkodliwym dla państwa populizmie, który w mojej ocenie dawno przestał być „miękkim” i doszedł do rejonów zarezerwowanych dotąd dla tak egzotycznych wydawałoby się zjawisk, jak Samoobrona czy Partia X. Realizowana wizja państwa z jednej strony blokującego inicjatywę i rozwój obywateli drenażem ich kieszeni na wszelkie sposoby, a z drugiej strony rozdawnictwo przypominające przejazdy cezarów rozrzucających złote monety ludowi rzymskiemu to zbyt wysoka cena za tzw. niedopuszczenie PiS-u do władzy. Co zupełnie zaskakujące – populizm PO ma niewielkie, jak się wydaje, zakorzenienie w marzeniach adresatów. Oni wiedzą lepiej, czego my potrzebujemy – darmowych podręczników, emerytury z ZUS-u, większych składek od umów cywilnych, alkomatów w samochodach czy projektów zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych – i bez względu na nasze zdanie te domniemane marzenia będą realizować, z nami lub bez nas.

Platforma Obywatelska dostała – być może niepowtarzalną – szansę na modernizacji Polski i najlepsze ku temu warunki. Pieniądze inwestycyjne z Unii Europejskiej, dwie kadencje w zasadzie samodzielnych rządów Donalda Tuska, opozycję, która związana własnymi szaleństwami jest dla większości z nas tak odpychająca, że nie stanowiła zagrożenia. I z tych wszystkich szans po siedmiu latach wychodzimy ze zniesionym pierwszym progiem ostrożnościowym budżetu, z kroczącą likwidacją kapitałowego systemu emerytalnego bez przedstawienia sensownej alternatywy. Te 7 lat mogły przesunąć nas o dwie epoki do przodu, a przesunęły o co najmniej jedną wstecz. A w kampanii wyborczej dostajemy darmowe podręczniki…

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Rozważania o pop-polityce 2012 :)

System, jaki jest, (prawie) każdy widzi

Czy tu się głowy ścina?
Czy zjedli tu Murzyna?
Czy leży tu Madonna?
Czy tu jest jazda konna?

Czy w nocy dobrze śpicie?
Czy śmierci się boicie?
Czy zabił ktoś tokarza?
Czy często się to zdarza?

(Siekiera, Ludzie wschodu, sł. Tomasz Adamski)

System polityczny w Polsce przechodził różne fazy. Zaczęło się od setek partii i partyjek powstających jak grzyby po deszczu w wyniku zapisów ordynacji wyborczej z roku 1991, bezprogowej, niemal idealnie proporcjonalnej, co oznaczało, że każda partia posiadająca w swoich szeregach znaną osobistość, będzie reprezentowana w parlamencie (dla przykładu Unia Polityki Realnej przez Janusza Korwin-Mikkego, Ruch Demokratyczno-Społeczny przez Zbigniewa Bujaka). Dawało to poczucie reprezentatywności sejmu – bo każdy z Polaków, nawet bardzo oryginalny w swoich poglądach, mógł utożsamić się z którymś z posłów, do wyboru była wielka paleta poglądów i sposobów uprawiania polityki. Po jednym mandacie posiadały takie komitety jak Unia Wielkopolan, Krakowska Koalicja „Solidarni z Prezydentem” (czyli z Lechem Wałęsą) czy dzięki 1992 głosom zdobytym w okręgu krakowskim Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia… Dzięki takiej ordynacji jedynie 7,33 proc. wyborców oddało głosy na komitety, które nie wprowadziły swoich reprezentantów do parlamentu. Pełnej reprezentatywności towarzyszyło jednak duże rozdrobnienie  – sejm pierwszej kadencji to czasy rządów mniejszościowego (Jana Olszewskiego) i prawie mniejszościowego (Hanny Suchockiej). Co znamienne, koniec kadencji spowodowany był niedotarciem posła Zbigniewa Dyki z ZChN-u  na głosowanie wniosku w sprawie wotum nieufności dla rządu. Podobno o losie rządu przesądziły skutki niezdrowego jedzenia… (poseł Dyka tłumaczył swoją nieobecność wizytą w toalecie).

Rodzący się system partyjny cechowały także inne groźne słabości – przede wszystkim partie pozbawione były podstawowego zaplecza materialnego (za wyjątkiem ZSL/PSL), lokali, środków na kampanie wyborcze (które zaczęły się profesjonalizować i przypominać te na zachodzie – wykorzystywać spoty, klipy i reklamy outdoorowe).

http://www.flickr.com/photos/drabikpany/5781048676/sizes/m/
by DrabikPany

Bez wątpienia właśnie wtedy narodziły się złe praktyki partyjne – choćby powszechnie stosowana „dziesięcina” – 10 proc. diet posłów, radnych samorządów, rad nadzorczych (uzyskanych z partyjnej nominacji), często też pracowników administracji publicznej trafiało do partyjnych kas jako „dobrowolne” darowizny. Wytworzył się mechanizm, w którym poza naturalnym dążeniem partii i partyjek do obsadzania  swoimi ludźmi kluczowych stanowisk (dla uzyskania wpływu politycznego), warto było o nie powalczyć dla wymiernej korzyści materialnej. Warto było nie tylko stworzyć stanowisko trzeciego czy czwartego wicewojewody, lecz także trzeciego czy czwartego wicedyrektora wydziału kultury w jakimś urzędzie wojewódzkim. Ta praktyka sięgała coraz niższych szczebli w hierarchii, obejmując zupełnie podrzędne stanowiska w administracji publicznej. Swoje apogeum osiągnęło w latach rządów AWS-u, kiedy ta koalicja wyborcza – by utrzymać spójność kilkudziesięciu tworzących ją podmiotów – musiała zaspokajać ich ambicje stanowiskami na wszelkich poziomach. Jeśli brakowało stanowisk, tworzono jakieś gabinety polityczne ministrów i wojewodów, jakichś asystentów ds. różnych i ciekawych. Administracja obrastała w etaty zupełnie niepotrzebne, podobnie wszelkie spółki własności publicznej, zakłady wydzielone i agencje.

Sól partii naszej

Mam tak samo jak Ty, miasto moje, a tam ludzi swych / Sprawy swoje, swój projekt, tu stoję, mało kolorowe sny.

(Wzgórze Ya Pa 3, Ja mam to co ty, sł. Wzgórze Ya Pa 3)

W sposób naturalny wykształciła się cała warstwa ludzi, którzy obsadzali te stanowiska – nie zawsze ich znamy, nie są to osoby publiczne – funkcjonują przy partii, wspierają ją finansowo, pomagają w kampaniach wyborczych, będąc elementem sieci wsparcia innych partyjnych. Symbioza jest doskonała – partia oferuje „swojemu człowiekowi” stanowisko, które poza profitem materialnym daje możliwość zarządzania jakąś cząstkę majątku publicznego. „Swój człowiek” pamięta zawsze o partii i jej ludziach – w ramach swoich możliwości. W momentach rekonstrukcji sceny politycznej (takich jak rozpad AWS-u w 2001 r. czy upadek SLD w roku 2005) taki „swój człowiek” musi szybko wyczuć koniunkturę – jeśli mu się powiedzie, jeśli nie jest uwikłany w konflikty personalne z liderami nowej siły, jest pożądany i staje się „swoim” już dla nowych panów.

Oczywiście, ludzie, o których piszę, nawet jeśli posiadali jakieś poglądy polityczne, dawno się ich pozbyli – bo przeszkadzałyby w spokojnym funkcjonowaniu. Są nowoczesną odmianą „dyrektorów z zawodu” – typu wyśmiewanego przez Stanisława Bareję w strukturach PRL-u, a – jak się okazuje – wiecznie żywego. Za tymi „zawodowymi dyrektorami” ciągną się świty ich akolitów, często  wędrujących za pryncypałem od stanowiska w urzędzie pracy, gospodarce komunalnej, po kulturę.  Czasem – kiedy partia jest całkiem w odwrocie – przysiadają w różnych fundacjach czy stowarzyszeniach (którym często, chwilę wcześniej, jeszcze mocą urzędnika, przydzielali środki na działalność).

„Swoi ludzie” stanowią trzon dzisiejszych partii. Głoszą poglądy, jakie obecnie głosi partia, są mierni, bierni, ale wierni. Jeśli należą do PiS-u, piętnują „kłamstwo smoleńskie” i domagają się pomnika Lecha Kaczyńskiego w każdej gminie. Jeśli zaś do PO, wyśmiewają mohery i robią europejskie miny. To oni są tworzywem spółdzielni, frakcji i frakcyjek będących w obrębie partii grupami towarzysko-
-biznesowymi. Zgodnie z prawem Kopernika, że gorszy pieniądz wypiera lepszy, wyparli już ze struktur ludzi posiadających poglądy i przerobili ich na polityczny plankton, zesłali do sfery zupełnie prywatnej. Na „swoich” bazują liderzy partyjni, tylko pozornie różniący się od własnego zaplecza.

Paradoksalnie te zmiany legislacyjne, które miały uporządkować scenę polityczną, zlikwidować bałagan, przeciąć dziwne układy kapitalizmu politycznego, dać partiom środki na działanie, nie tylko nie zlikwidowały patologii, ale wręcz je zakonserwowały i umocniły.

Kasa, misiu, kasa

Ile razy to słyszałem, że ktoś kocha, nie wierzyłem,
Bo jak wierzyć w to, gdy ktoś wyznaje dla mamony?
Ta piosenka jest prawdziwa, ja tu śpiewam,
w przekonaniu,
Że nic nie przeżywam, tylko muszę coś zarobić.

(Republika, Mamona, sł. G. Ciechowski)

Progi wyborcze zostały wprowadzone, by wykluczyć z sejmu element rozrywkowy i może trochę dokuczyć prawicy, przeświadczonej u zarania lat 90. o swojej przewadze nad wszelkimi innymi formami życia. Nauczka płynąca z wyborów w 1993 r. była bolesna, ale niestety, nie tylko dla upokorzonych liderów znajdujących się poza sejmem partii. 3,5 mln wyborców, którzy oddali swoje głosy na partie prawicowe, nie miało w parlamencie żadnego reprezentanta! (dla porównania zwycięskie SLD zdobyło 2,8 mln głosów). Oczywiście, zdecydowała pycha i polityczna głupota wodzów prawicy, ale system, który potrafi tak wielką ilość aktywnych obywateli wypchnąć na margines, wybrać tak bardzo niereprezentatywny sejm, nie jest systemem dobrym. Wybory z roku 1993 oduczyły wyborców głosowania zgodnie z własnymi poglądami, włączyły świadome lub nie myślenie „progowe” i pojęcie straconego głosu. Ofiarą tego myślenia padły kolejno KLD, UPR, UW, AWS, PD. Sondaże przedwyborcze przestały być miernikiem popularności, a zaczęły być bardzo ważnym – jeśli nie najważniejszym – elementem kreowania wyborów obywateli. Nie głosujemy na tych, którzy w sondażach wyraźnie nie przekraczają bariery 5 proc. Szukamy mniejszego zła, czym premiujemy największych graczy. Nie jest przypadkiem, że w zwycięskich kampaniach wyborczych Samoobrony, LPR-u czy Ruchu Palikota organizacje te wiele wysiłku wkładały w przebicie się do opinii publicznej z informacją, że istnieją sondaże, w których plasują się bezpiecznie ponad progiem.

Wprowadzenie od 2001 r. stałego finansowania partii z budżetu nie zlikwidowało zawłaszczania i upartyjniania administracji. Wzmocniło jedynie aparaty partyjne dysponujące tymi środkami, zwiększyło zdolność kredytową wielkich partii, zmniejszyło lub zlikwidowało tę zdolność w przypadku partii małych. W czasach, w których o popularności decyduje telewizja, a zaistnienie w niej kosztuje – przewaga ekonomiczna znowu premiuje tych, których znamy, ale niekoniecznie lubimy.

System żywi się sam i żyje własnymi problemami. Jeśli partia jest u władzy, ma dotację, dziesięcinę, szczęśliwych członków i ich rodziny na posadach w rozbudowanej strukturze administracji publicznej, agencjach, spółkach. Jeśli partia jest w opozycji, na otarcie łez pozostaje wielomilionowa dotacja i sieć fundacji i stowarzyszeń powiązanych z partią. Jeśli rodzi się nowy pomysł, to nie ma ani dotacji, ani wpływów w administracji i o ile nie jest kaprysem bogacza, jak Ruch Palikota, nie kupi billboardów, spotów, sondaży i całej reszty elementów decydujących o istnieniu. Partie mainstreamu wiedzą o tym doskonale – zbudowane na biernych, wiernych i pragmatycznych do szpiku kości – skupiają się nie na pracy programowej, pomysłach na zdobycie głosów wyborców – bo to zupełnie zbędne. Skupiają się na tym, co w obecnym systemie najistotniejsze – pilnowaniu własnej strefy wpływów, zapewnieniu partii stabilnej sytuacji finansowej, powtarzaniu ustalonych za pomocą SMS-a stanowisk wymyślonych przez specjalistę od PR, planowaniu tego, kto i za co obejmie zwolnione stanowisko zastępcy kierownika referatu w Ministerstwie Rzeczy Zbędnych. PR-
-owcy śledzą wypowiedzi konkurencji, wymyślając bardziej lub mniej dowcipne riposty. Scena polityczna systemowo stała się wsobna – partie zajmują się jedynie sobą wewnętrznie i sobą nawzajem.

Dobrze się bawią we własnym towarzystwie

Nie straszne nam wichry i burze,
Niegroźne nam deszcze ulewne,
Nie pochłoną nas bagna, kałuże,
Nasze peleryny są pewne.

(Sztywny Pal Azji, Nieprzemakalni, sł. Sztywny Pal Azji)

Przeprowadzono wiele eksperymentów, które dowiodły, że ludzie zamknięci w swoim gronie upodabniają się do siebie. Polska scena polityczna jest kolejnym dowodem na potwierdzenie tej tezy – partie są niebywale do siebie podobne. Różnią się barwami, logotypami i sprawami podrzędnymi. Nie różnią się w kwestiach podatków, systemu, budżetu, sposobu sprawowania władzy. W kwestiach kontrowersyjnych – in vitro, ACTA, reformy ZUS-u i KRUS-u, przerostu administracji – w swojej masie mają bardzo podobne stanowisko. Potrafią się jedynie godzinami spierać o twardość brzozy w lesie smoleńskim. Przewaga demokracji liberalnej nad innymi systemami polega na pobudzaniu systemu rotacji elit, uniemożliwiającego zamknięcie politycznego mainstreamu. Taka demokracja reaguje na nowe zjawiska społeczne, wymusza na reprezentantach reakcję na nie lub eliminuje ich, jeśli ważnego zjawiska nie zauważyli. Taka demokracja w Polsce nie działa – mechanizm się zaciął.

Partie w działającej demokracji reprezentują określone grupy społeczne, odwołują się do nich, proponują w kampaniach polepszenie ich bytu, pilnują, by przed kolejnymi wyborami wykazać co najmniej staranie o realizację tych spraw. W Polsce dyskurs polityczny, ku zadowoleniu i z cichym przyzwoleniem wszystkich uczestników partyjnego mainstreamu, skupia się na rzeczach trzeciorzędnych. Dzieje się to przy wsparciu głównych mediów.

Czasem się dowiadujemy

Na świecie tyle jest tajemnic,
które powinny dawno dojrzeć,
wieczorem tyle okien ciemnych
i dziurek, w które warto spojrzeć.

(Lady Pank, A to ohyda, sł. A. Mogielnicki)

Nawet tzw. afery nie wytrącają wsobnej klasy politycznej z nieustającego samozadowolenia.  Dyskurs momentalnie staje się bardzo powierzchowny, nie ma polityka ani dziennikarza, który zadałby sobie trud odpowiedzi na pytania bardziej skomplikowane niż to, czy ze stanowiska należy zdjąć jakiegoś Zdzisia czy Frania.

Weźmy tzw. aferę hazardową. Ujawniła mechanizm podobny do afery Rywina – nieuczciwych działań przy legislacji. Media gremialnie chwaliły premiera Tuska za to, że wyciągnął wnioski z tej wcześniejszej i zareagował stanowczo, dymisjonując zamieszanych w dziwny proceder. A przecież nic bardziej mylnego – właśnie zamieszanie związane z nowelizacją ustawy o grach losowych wykazało jednoznacznie, że nikt w kolejnych ekipach rządzących nie wyciągnął żadnych wniosków z „lub czasopisma”. Legislacja nadal odbywa się niejawnie, według niejasnych zasad i w sposób pozwalający wpływać na proces nieformalnym grupom interesu.

Możemy podnosić kwestie morale polityków, ich wrodzoną uczciwość (lub nieuczciwość). Mną także wstrząsnął zapis rozmowy szefa największego klubu parlamentarnego w czterdziestomilionowym kraju z jakimś drugorzędnym biznesmenem, który łajał polityka i popędzał go jak własnego fornala. Nie jesteśmy w stanie wykluczyć ludzi słabych i podatnych na złe propozycje inaczej niż przez przejrzysty system, jawną legislację na każdym jej etapie, wyraźnie określoną odpowiedzialność każdego z uczestników procesu legislacyjnego. Ale o tym cisza.

Sprawa ratyfikacji ACTA ujawniła, poza indolencją miłościwie nam rządzących, kompletny bałagan w państwowym procesie decyzyjnym. Żenujący spór pomiędzy ministrami Bonim a Zdrojewskim i ustalanie, w czyich w zasadzie kompetencjach było przygotowanie decyzji, kto ją przygotował i czy zostały, czy nie zostały przeprowadzone konsultacje społeczne. Jeszcze bardziej żenująca była opublikowana przez ministra kultury lista organizacji, z którymi rozmawiano w tej sprawie. A także bezradność oraz zagubienie premiera, który co najmniej trzykrotnie zmienił zdanie na ten temat i pod publikę „przeprowadził męskie rozmowy” z ministrami. Ile decyzji zapada w ten sam bezmyślny sposób, tylko dotyczą spraw, o których nie wiemy?

W najświeższej aferze taśmowej, gdzie odkrywamy proceder PSL-owskiego folwarku w agencjach rolnych, o którym wszyscy wiedzieli od zawsze (bo i od zawsze PSL panował w agencjach, może z krótką przerwą, kiedy to ustąpił Samoobronie), znowu skupimy się na śledzeniu, czyj szwagier był dyrektorem jakiej spółki, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Nie pytamy, po co w zasadzie istnieją agencje, po co tworzą spółki prawa handlowego i jakie mają istotne dla nas podatników interesy w Mołdawii? To tak, jakbyśmy po kradzieży samochodu nie żałowali, że straciliśmy pojazd, tylko że ukradł go nam szwagier Kowalskiego. A gdyby ukradł szwagier Malinowskiego, toby było lepiej? Sądząc po doniesieniach medialnych, robi to jakąś zasadniczą różnicę. Ja jej nie czuję.

Rewolucji nie będzie?

Zawalił się kapitalizm,
Światu but na nodze już się zapalił,
W Gawroszewie robią bomby w barach
I palą hawańskie cygara.

(Strachy na Lachy, List do Che, sł. Strachy na Lachy)

Rewolucje nie zdarzają się w każdym pokoleniu. To reguła. W Polsce rewolucję mamy za sobą – to była wielka, wspaniała i trudna rewolucja „Solidarności”. Nawet jeśli obecny system jest nieprzyjazny, zamknął się i ma wiele wad, w Polsce nie ma oburzonych. Nie ten etap. Twarda szkoła kryzysu gospodarczego lat 80. i trudnych przemian lat 90. wykształciły w większości z nas zaradność i przedsiębiorczość oparte na swoistym indywidualizmie. Jeszcze nie ma w Polsce pokolenia wychowanego w dobrobycie, które zechce kontestować bez wyznaczonego celu, okupując jakiś plac czy ulicę. Polska nadal wschodzi, daje wielkie możliwości rozwoju każdemu z nas. Zdrowy egoizm nie pozwala nam, kiedy jest źle, stać na ulicy. Polacy nie boją się handlować pietruszką na bazarze czy zarabiać na zmywaku w Londynie. Dominujący społeczny wzorzec postawy każe zdrowemu dorosłemu człowiekowi w chwilach cięższych zakasać rękawy i wziąć się do roboty, poszukać możliwości zarabiania w innym mieście czy innym kraju. Podjąć porzuconą przez jakiegoś oburzonego niskopłatną pracę w Hiszpanii.

Nie ma także środowiska politycznego zdolnego stymulować rewolucję. Mainstream nie będzie strzelał sobie w stopę. Prawica pozaparlamentarna żyje Smoleńskiem i długo pewnie jeszcze z tego ślepego zaułka nie wyjdzie. Lewica pokroju „Krytyki Politycznej” pewnie bardzo by chciała, ale zbyt jest zajęta egzegezami własnych tekstów. Socjalne manifesty tandemu Ikonowicz–Palikot także nie porwą mas, bo są pisane w duchu całkiem historycznym, opartym raczej na doświadczeniu walki Che Guevary z latynoskimi reżimami niż na realiach polskich, z rozbudowanym systemem ochrony najuboższych i niezaradnych.

Zmiana w Polsce może dokonać się jedynie przez rozpad systemu w urnie wyborczej. Tak jak to się stało w roku 2001, kiedy znikły AWS i UW, i w roku 2005, kiedy upadł wielki SLD.

Czy nadchodzi?

Here comes the rain again
Falling on my head like a memory
Falling on my head like a new emotion
I want to walk in the open wind.

(Eurytmics, Here comes the rain again, sł. A. Lennox)

Zapewne jest zbyt wcześnie, by prorokować załamanie systemu, choć widać pewne symptomy podobne do poprzednich przewartościowań. Nic nie stanie się nagle. Ale widzę analogie pomiędzy PO a SLD z kadencji 2001–2005. Ta sama pewność „niezastępowalności” na scenie politycznej, związana z poczuciem słabości opozycji i przeświadczeniem, że tak naprawdę nie ma konkurencji. Ta sama wiara w dominującego, coraz bardziej autorytarnego w swoim działaniu lidera.

Ta sama swoboda w ocenach sytuacji wokół partii rządzącej i niechęć do faktycznych zmian. Platforma wygrała swoją pierwszą kadencję dzięki powszechnemu sprzeciwowi wobec sposobu sprawowania władzy przez koalicję PiS–Samoobrona–LPR, przy jednoznacznym wsparciu większości dużych grup medialnych, głosami „wykształciuchów” i karnie stojących w kolejkach do punktów wyborczych młodych profesjonalistów, rodzącej się klasy średniej, pogardliwie przez PiS-owskich publicystów nazywanej „lemingami”. Drugą kadencję PO wygrała bezalternatywnością – pomimo czteroletniego, dosyć konsekwentnego zniechęcania do siebie tych, którzy dali jej pierwsze zwycięstwo. Wygrała drugą kadencję obietnicami Tuska, że teraz to już się poprawią. Początek drugiego okrążenia był jednak bardzo zły, spowodował rozczarowanie wielu wpływowych publicystów, dotąd podejrzewanych wręcz o bycie tubą PO. Od PO stopniowo odwraca się więc sympatia wspierających mediów, nie mówiąc już nawet o „Gazecie Wyborczej”, nawet w TVN-ie pojawiają się otwarcie krytyczne komentarze. To także analogia do początku końca AWS-u Mariana Krzaklewskiego czy SLD Leszka Millera. A do tego dochodzi ważniejsze, niż się komukolwiek zdaje, pytanie premiera na wewnętrznym spotkaniu polityków PO o to, czy łączy ich coś poza władzą. Jestem przekonany, że pierwszy w miarę trwały i powtarzalny spadek w sondażach udzieli premierowi jednoznacznej odpowiedzi – ano, nic ich nie łączy. Kiedy spora grupa posłów zorientuje się, że ich mandaty (trzecie, czwarte i kolejne w okręgu) nie istnieją, zaczną się nerwowe ruchy, przetasowania, szukanie nowych szans. Obserwowaliśmy to już w przypadku iluś partii, tam, gdzie nie ma idei politycznej spajającej grupę, integruje tylko pewność sukcesu wyborczego. Spadek w sondażach nie musi oznaczać przyśpieszonych wyborów, rząd może dotrwać do końca kadencji, ale jego dzisiejsze zaplecze im bliżej wyborów, tym bardziej będzie dystansowało się od władzy, chowając się za innymi niż PO szyldami. Tak otworzy się szansa na polityczne przetasowanie.

W lemingach jest moc

Wolność kocham i rozumiem,
wolności oddać nie umiem.

(Chłopcy z Placu Broni, Kocham wolność, sł.
B. Łyszkiewicz)

Na przetasowaniu nie zyska PiS, bo nie zaproponuje niczego, co przyciągnęłoby grupę decydującą o wygranej. Chodzi mi o te „lemingi” – grupę przez prawicę programowo odrzucaną, która dwukrotnie dała PO zwycięstwo i została dwukrotnie oszukana.

Według słynnego już tekstu w „Uważam Rze” wyznacznikiem przynależności do „lemingów” są aurisy, samsungi i kredyty frankowe. Robert Mazurek występuje tu jako rzecznik Polski kontuszowej, krytykującej chodzących w pończochach scudzoziemczałych i perfumujących się. Być może jest w tym odrobina prawdy, ale temu towarzyszą inne cechy, które umknęły komentatorowi. A przede wszystkim pewna prawda historyczna – pończochy i peruki XVIII-wiecznych lemingów zniknęły, ale ideowo ich „oświeceniowe fanaberie” wygrały. Lemingi to być może i hedoniści, ale jednocześnie dość racjonalni wyborcy o odmiennym, zapewne niezrozumiałym dla wodzów politycznego mainstreamu, profilu. Mają poczucie odniesionego sukcesu. Nie głosują chętnie, zdecydowanie wolą weekend w spa, ale są do zmobilizowania, jeśli widzą, że jest taka konieczność. Nie docierają do nich ulotki i godzinne przemówienia – dociera SMS i mem na portalu społecznościowym. Są wykształceni i oczytani – nawet jeśli nie przebrnęli przez Dostojewskiego. Są klasą średnią, ukształtowaną przez kulturę pracy w korporacjach i własnych firmach, a także umiejętność kreowania siebie i swojego życia. Nie pochylą się nad bogoojczyźnianymi sporami, ale w budżecie państwa wyczytają więcej od wielu komentatorów zajmujących się tym zawodowo. Ta grupa została oszukana przez PO – podwyżką VAT-u, blokowaniem korzystnych dla obywateli rozwiązań w sprawie in vitro, sprawą ACTA, związkami partnerskimi, przerostem administracji, wieloma innymi. Chcą słodkiego, miłego życia, ale nie tolerują marnotrawstwa środków publicznych, nie rozumieją nepotyzmu, który szkodzi funkcjonowaniu państwa.

Postrzegają wolność i tolerancję jako coś oczywistego, jak powietrze i woda, nie są w stanie rozumieć dylematów Gowina na temat konwencji w sprawie przeciwdziałania przemocy czy dotyczących związków partnerskich.

Są rozproszeni, nie mają swoich proboszczów, którzy powiedzieliby im, jak głosować i jak żyć. Jednocześnie w swoim indywidualizmie są do zmobilizowania i jako grupa zachowują się zaskakująco spójnie w swoich wyborach politycznych.

Platforma wygrała dzięki ich głosom – a tych głosów z roku na rok jest coraz więcej. Coraz mniej za to tradycyjnych wyborców, ukształtowanych na podziałach „Solidarność”–komuna, AWS–SLD, PO–PiS.

Lemingi w najbliższych wyborach nie zagłosują na PO. Jeśli nie dostaną sensownej propozycji nie zagłosują wcale – spędzą wyborczy weekend w jakichś miłych miejscach. Bardzo wątpię, by dali się po raz trzeci przestraszyć PiS-em.

Wbrew temu, co pisze Robert Mazurek, „lemingi” to towarzystwo dosyć wpływowe, opiniotwórcze i promieniujące poza ich krąg. Nie wiem, kto wygra wybory po przetasowaniu, ale wiem, że wygra ten, kto pozyska głosy „lemingów”. ◘

O polityce społecznej inaczej! :)

Czas kryzysu, zaburzeń na giełdach skutkujących regresem gospodarczym nie sprzyja racjonalnej debacie o polityce społecznej. Z kilku powodów musi się ona ograniczać do cięć w politykach publicznych, aby zmniejszyć zadłużenie państw. Nie dziwi mnie to, więcej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie zwalnia to jednak ludzi zajmujących się racjonalną a nie emocjonalną czy ideologiczną polityką społeczną do pobudzania dyskusji na temat fundamentalnych wyzwań jakie związane są z rozwojem społecznym w wymiarze narodowym i globalnym. Ponadto nie należy spłycać debaty tylko do transferów społecznych, które raczej są wyrazem bezsilności na innych polach walki z ubóstwem i efektem porażki w wykorzystywaniu potencjałów społecznych. W niniejszym tekście nie będę pisał ani o ubóstwie ani o transferach i skupię się, w mojej opinii, na kluczowych dla Polski wątkach z zakresu polityki społecznej, choć bardzo łatwo można je przenieść na poziom europejski czy nawet światowy.

 

Zacznijmy od demografii

Praktycznie każdy tekst publicystyczny czy naukowy analizujący dokonujące się obecnie zmiany demograficzne zaczyna się od stwierdzenia, że w Polsce, podobnie jak w wielu innych dobrze rozwiniętych państwach, będzie się zmniejszać liczba ludności i trzeba temu przeciwdziałać. Ale co z tego, że będzie nas mniej? Czy kondycja społeczna oraz poziom rozwoju gospodarczego zależy od liczby ludności? Zdecydowanie nie, tak więc darujmy sobie straszenie mniejszą liczbą Polaków i przyjmijmy, że w perspektywie kolejnych pokoleń nasz kraj będzie zamieszkiwało nawet kilka milionów osób mniej niż obecnie. Nie zaradzi temu nawet najbardziej hojna polityka rodzinna. Mrzonką jest również nadzieja, iż imigracja uzupełni powiększającą się lukę demograficzną (o czym w dalszej części tekstu). Zmiany społeczne spowodowały, iż kobiety decydują się na jedno lub najwyżej dwójkę dzieci i nic już tego nie zmieni. Należy założyć, iż w kolejnych latach standardem będzie jedno dziecko i zdecydowanie wzrośnie liczba rodzin bezdzietnych. Zwolennicy teorii wpływu państwa na decyzje prokreacyjne mają generalnie jeden argument – Francja. Zapominają chyba jednak, iż wskaźnik dzietności w tym państwie praktycznie nigdy nie spadł poniżej 1,7. W Polsce w roku 2004 wyniósł on 1,23, a w 2009 – 1,4. Nie ma szans, aby w naszym kraju udało się zapewnić zastępowalność pokoleń. Dlatego też skupmy się na tym co naprawdę ważne czyli na strukturze społecznej. Zgodnie z prognozą demograficzną GUS do 2030 roku liczba osób powyżej 60 roku życia wzrośnie o 3 mln. W tym samym czasie liczba Polaków w wieku aktywności zawodowej zmniejszy się również o 3 mln. Jaki z tego wniosek? Trzeba zrobić wszystko, aby nie dopuścić do zdemolowania struktury społecznej w zakresie podziału na aktywnych i biernych zawodowo. Możemy zaledwie tylko kupić sobie trochę czasu, ale nie mamy innego wyjścia. Oprócz determinacji w prowadzeniu działań mających na celu zwiększenie liczby zatrudnionych wśród osób niepełnosprawnych, powyżej 50 roku życia, młodzieży czy innych pozostających poza rynkiem pracy oraz podniesieniem wieku emerytalnego (twierdzenie, że nie jest to wskazane i niemożliwe do przeprowadzenia można dzisiaj już nazwać „polityko-społecznym analfabetyzmem”) kluczowe jest stworzenie na nowo systemu rehabilitacji i profilaktyki.

Na zdrowie

Starzenie się społeczeństwa jest zjawiskiem pozytywnym. Odzwierciedla ono przełom jaki dokonał się w ochronie zdrowia w XX wieku. Niestety większość prognoz zakłada, iż wydłużanie się długości życia będzie skutkować przede wszystkim zwiększeniem się liczby lat spędzonych w złym stanie zdrowia, głównie z powodu niepełnosprawności i schorzeń charakterystycznych dla podeszłego wieku. Są one jednak spowodowane trybem życia w czasie aktywności zawodowej. O ile średnia długość życia wydłuży się do roku 2050 średnio o 7 lat, to istnieje realne zagrożenie, że 5 z nich będzie oznaczać pozostawanie w zależności od opieki innych. Poradzenie sobie z tym wyzwaniem oznacza konieczność przyjęcia priorytetu profilaktyki w ochronie zdrowia i prowadzenia działań, które zmienią w średniej perspektywie postawy społeczne w zakresie korzystania z badań okresowych oraz generalnie styl życia starszych Polaków. Pomimo tego, że budżet na profilaktykę systematycznie rośnie, to wiele z programów nie jest wykorzystywanych tak naprawdę z dwóch powodów: braku informacji oraz niechęci do korzystania z nich. Zredukowanie ryzyk chorobowych dzięki upowszechnionym i ulepszonym procedurom profilaktycznym pozwoliłoby również dłużej pozostawać w aktywności zawodowej, co byłoby jednym z kluczowych elementów „kupowania czasu”. Po prostu jednostkowy okres aktywności zawodowej musi rosnąć szybciej niż wydłużanie się długości życia. Inaczej sobie nie poradzimy. Drugą kwestią jest rehabilitacja. Co roku w wyniku konsekwencji wypadków drogowych, zawałów czy wylewów rehabilitacji wymaga prawie sto tysięcy osób w wieku aktywności zawodowej. Dane ZUS pokazują, iż tylko 30 proc. z nich ma szanse na szybką i profesjonalną rehabilitacje, która pozwala im na powrót do pracy czy prowadzenia działalności gospodarczej. Często również uzyskanie odpowiedniej rehabilitacji wymaga ponoszenia dodatkowych kosztów z prywatnych kieszeni, na co stać niewielu. Pozostali stają się beneficjentami systemu rentowego czy wcześniejszych emerytur, co nie tylko obciąża budżet państwa, ale przede wszystkim nie pozwala na wykorzystywanie ich potencjałów. Dlatego też w kolejnych latach bezwzględnie koniecznym jest stworzenie systemu powszechnego dostępu do rehabilitacji dla osób, które rokują na powrót do zatrudnienia. Oznacza to po prostu stworzenie w systemie szybkiej ścieżki dostępu dla tych osób. Mogłaby być ona oparta na prawie do uzyskiwania świadczenia rehabilitacyjnego. W innym przypadku, jak twierdzą lekarze zajmujący się rehabilitacją, dowolna ilość pieniędzy jaka znajdzie się w systemie zostanie „przejedzona” przez osoby, którym rehabilitacja również jest potrzebna, ale którzy mogą na nią trochę dłużej poczekać. Zdecydowanej poprawy wymaga również dostęp do rehabilitacji dzieci. Solidarność społeczna, solidarność z najsłabszymi musi być oparta, w niektórych sytuacjach, na wsparciu dla tych, którzy swoją pracą zwiększają dobrobyt i na których opiera się spójność społeczna.

W kontekście profilaktyki i rehabilitacji ideałem byłoby stworzenie w Polsce, a może i w całej Unii Europejskiej modelowego podejścia do tych dwóch kwestii w ochronie zdrowia. Dlaczego to „kupowanie czasu” jest takie ważne? Ponieważ nikt nie jest w stanie z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć co stanie się w kolejnych trzech, czterech pokoleniach, bo na tyle możemy sobie „kupić czas”. Najbardziej futurystyczne prognozy mówią o zgodzie społecznej na klonowanie, zmiany genetyczne, które pozwolą żyć i pracować 100-150 lat. Ciężko mi sobie wyobrazić taki scenariusz, choć trudno go również wykluczyć. Na razie jednak wolę racjonalnymi instrumentami „kupować czas”.

Migracje a bezpieczeństwo

W kontekście omawiania zmian demograficznych bardzo często pisze się o imigracji jako panaceum na zmniejszanie się liczby ludności oraz powstrzymanie negatywnych tendencji w strukturze wiekowej społeczeństw. Takie podejście jest błędne. Z jednej strony podaż imigrantów, którzy byliby wstanie poradzić sobie na polskim czy szerzej na unijnym rynku pracy jest bardzo ograniczona, a z drugiej na dużą liczbę imigrantów nie zgodzą się wyborcy. Zarówno obecnie jak i w przyszłości wybory będzie się wygrywać na retoryce antyimigracyjnej a nie proimigracyjnej. Będzie to wymuszało politykę rządów. Należy również pamiętać, iż wiele decyzji dotyczących polityki imigracyjnej jest podejmowanych na poziomie unijnym, gdzie społeczeństwa kilku państw „oszalały” na punkcie strachu przed imigracją. Oznacza to, że w kolejnych latach trudno będzie oczekiwać od UE raczej pomysłów na ograniczanie imigracji, niż jej stymulowanie. Na marginesie można przypomnieć sytuację z początku lat 90. XX wieku kiedy to w Europie panował strach przed imigracją z Polski, która właśnie odzyskiwała niepodległość. Pomimo tego, politycy zdecydowali się wówczas na liberalizację ruchu osobowego znosząc obowiązek wizowy. Okazało się to bardzo dobrą decyzją. Obecnie nie ma co liczyć na tego typu rozsądek np. w stosunku do Ukrainy. Zgodnie z danymi Eurostat, Polskę pod koniec 2010 roku zamieszkiwało niewiele ponad 30 tys. cudzoziemców co stanowiło 0,1 proc. populacji. Dane porównawcze pokazują, iż Polska jest krajem UE gdzie odsetek cudzoziemców jest najniższy. Należy jednak założyć, iż wraz z rozwojem gospodarczym ich liczba będzie rosnąć i to bardzo dobra wiadomość. Nie będzie to jednak napływ, który będzie można uznać za masowy. Dlatego też dla Polski kluczowe jest wykorzystanie tych imigrantów, którzy do Polski zechcą przyjechać lub u nas pozostać np. po zakończeniu studiów. Oznacza to nadanie priorytetu integracji cudzoziemców, tak aby przede wszystkim uniknąć problemów „drugiego pokolenia”, z którymi borykają się obecnie Francja, Holandia czy Wielka Brytania. Powinna ona polegać na swoistej umowie społecznej zawieranej pomiędzy imigrantem a polskim społeczeństwem. Imigranci i ich rodziny powinni otrzymać pełnię praw przysługujących Polakom, a także dostęp do dodatkowych usług społecznych jak np. nauka języka polskiego. Jednocześnie mieliby oni obowiązek udowadniania postępów na drodze integracji w ramach polskiego społeczeństwa przy możliwości zachowywania swojej odrębności, co musiałoby być jednak zgodne z wartościami, które są powszechne w naszym kraju oraz w UE. Jeżeli nie byliby oni zainteresowani integracją i wchodziliby konflikt z prawem musieliby oni opuścić Polskę. Możliwe byłoby również uzależnienie uzyskania prawa do stałego pobytu lub polskiego obywatelstwa właśnie od wystarczającego postępu w zakresie integracji. Nie ma w mojej opinii żadnego powodu, aby cudzoziemcy mieli więcej praw niż rodowici mieszkańcy Polski. Jeżeli umowa społeczna (przestrzeganie wartości i prawa) dotyczy Polaków, to w takim samym zakresie powinna dotyczyć i imigrantów.

Znalezienia odpowiedzi wymagać będzie również kwestia zachowania otwartości w zakresie polityki imigracyjnej przy jednoczesnym zapewnieniu bezpieczeństwa. Wydaje się, iż obecnie mamy do czynienia z zachwianiem równowagi w kierunku bezpieczeństwa. Kilka tygodni temu rząd grecki zaakceptował propozycję budowy na granicy z Turcją rowu, który ma mieć 120 kilometrów długości, 30 metrów szerokości i 7 metrów głębokości. Nie chciałbym aby podobna decyzja została podjęta, w imię bezpieczeństwa, za kilka lat przez rząd polski na wschodniej granicy lub też nastąpiła likwidacja strefy Schengen i przywrócono by kontrole na granicach wewnętrznych. Dlatego też obaw społecznych nie można w żadnym stopniu lekceważyć. Prawdopodobnie w sukurs przyjdą tutaj nowoczesne technologie. Choć jest to sprzeczne z moją wizją dobrze funkcjonującego społeczeństwa to jednak bilans strat i zysków skłania mnie do poparcia pomysłu o zawarciu w dokumentach identyfikujących obywatelstwo aplikacji (zakładam, iż w perspektywie kilku kolejnych lat wszyscy obywatele UE będą wyposażeni w elektroniczne dowody osobiste), która przy przekraczaniu granicy informowałaby czy dana osoba ma prawo do tego prawo czy też nie. Byłby to instrument zdecydowanie ograniczający nielegalne migracje pomiędzy państwami członkowskimi strefy Schengen. Wymagałoby to jednak stworzenia superszczelnego systemu dostępu do informacji zbieranych w takim systemie monitorowania mobilności.

Młodzież pomiędzy nadzieją i beznadzieją

Kwestia bezpieczeństwa nabiera również coraz większego znaczenia w kontekście sytuacji młodego pokolenia. Dobitnie przekonali się o tym ostatnio mieszkańcy Londynu, a kilka lat temu Paryża czy Berlina, a także Słupska. Buntu młodzieży nie można utożsamiać tylko z imigracją, choć prawdą jest że większość osób wyrażających swój sprzeciw wobec obecnego porządku pochodzi z rodzin imigranckich. Głównym powodem zamieszek jest jednak wysoki poziom bezrobocia wśród młodych, co przekłada się na ograniczanie perspektyw rozwojowych i brak dostępu, z powodów finansowych, do wielu dóbr. Kluczowym problemem jest tutaj porażka systemu edukacji w zakresie uczenia praktycznych umiejętności, które pozwalałyby młodzieży na płynne wchodzenia na rynek pracy oraz niewystarczająca podaż miejsc pracy dla niej. Trzeba obalić kolejny mit: że system edukacji może nadążać za zmianami na rynku pracy. Nie może. Dlatego też poszukiwanie pozytywnych zmian w programach szkolnych, czy w szkolnictwie wyższym jest moim zdaniem drogą do kolejnych porażek. Rozwiązań należy poszukiwać w innych miejscach, a mianowicie w procesie przechodzenia z edukacji na rynek pracy oraz systemie podatkowym. Niestety nie udało mi się znaleźć danych ile kosztuje średnio ostatni rok nauki na studiach pierwszego i drugiego stopnia na uczelniach publicznych, dlatego też nie mogę podać dokładnych wyliczeń. Pomimo to wydaje mi się, iż pieniądze te, ile by ich nie było, można bezpośrednio przeznaczyć na wsparcie młodzieży w poszukiwaniu i podejmowaniu pierwszej pracy. Po prostu ostatni rok studiów powinien być pewnego rodzaju sponsorowanym nabywaniem praktycznych umiejętności, ale poza systemem edukacji wyższej, choć formalnie wchodzących w tok nauki. Mogę sobie wyobrazić specjalne bony, które mogłyby być wykorzystywane przez młodzież na kilka celów (szkolenia, opłacenie podatku czy składek na ubezpieczenie społeczne, wykupienie specjalnych kursów itp.). Pozwoliłoby to stworzyć rynek takich usług, bez konieczności ogłaszania przetargów, co jest czynione przez urzędy pracy i ogranicza ofertę. Jestem przekonany, iż dany młody człowiek lepiej dobierze sobie ofertę, iż nawet najlepszy urzędnik ograniczony biurokratycznymi procedurami. Kolejna kwestia to wchodzenie na otwarty rynek pracy. Jestem zwolennikiem rezygnacji przez państwo z danin podatkowych przez 12 miesięcy od wejścia na rynek pracy, co zwiększałoby opłacalność zatrudnienia. Koszt dla pracodawcy byłby taki sam, ponieważ podatek pozostawałby w całej wysokości w kieszeni młodego człowieka. Jeżeli pomimo to część pracodawców dokonywałyby stałej wymiany pracowników, to i tak rozpoczynanie swojego życia zawodowego od pracy a nie bezrobocia jest doświadczeniem, które się opłaca. Opłaca się to nawet wtedy kiedy osoby starsze byłyby zwalniane, a na ich miejsce przyjmowani byliby absolwenci. Trzeba sobie jasno powiedzieć, iż koszt bezrobocia młodzieży jest wyższy dla państwa i gospodarki (ponieważ o wiele szybciej dochodzi do negatywnych konsekwencji społecznych i nabywania bierności, co może trwać nawet do końca życia) niż bezrobocie osób, które mają już kilkunasto czy kilkudziesięcioletnie doświadczenie zawodowe.

Dialog społeczny 2.0

Na zakończenie tekstu jeszcze jeden problem, który wydaje mi się niezmiernie istotny, a który dotyczy dialogów: społecznego i obywatelskiego. Jestem zwolennikiem zastępowania dialogu społecznego obywatelskim. Tradycyjny dialog pomiędzy pracodawcami i pracownikami reprezentowanymi przez ich organizacje nie funkcjonuje. Mamy do czynienia z pewnego rodzaju teatrem, w którym wszystkie role są rozdane i każdy doskonale wie co i jak ma grać. Widzom sztuka ta już się kompletnie znudziła i chyba można wyreżyserować ją na nowo. Mnogość interesów społecznych i konieczność ich uwzględniania w decyzjach podejmowanych przez rząd i samorządy wymaga zupełnie nowego podejścia. Należy zauważyć, iż bycie pracodawcą czy pracownikiem to tylko jeden z elementów funkcjonowania w społeczeństwie. Każdy jest również mieszkańcem jakiegoś osiedla, konsumentem (często dochodzi tu do konfliktu pomiędzy rolą pracownika i konsumenta) czy beneficjentem usług społecznych. W praktyce dialog obywatelski, którego elementem powinien być dialog społeczny powinien odbywać się „na bieżąco” wykorzystując Internet. Chyba trzeba będzie w niedalekiej przyszłości korzystać z dorobku demokracji bezpośredniej. Mogę wyobrazić sobie sytuację kiedy to raz w tygodniu czy nawet częściej otrzymywałbym mail z pięcioma pytaniami dotyczącymi kluczowych w danym wymiarze kwestii do rozstrzygnięcia. Odpowiedzi na nie byłyby doskonałym źródłem informacji dla decydentów. Oczywistym jest jednak dla mnie, iż wynik takich konsultacji powinien być tylko pewną wskazówką i nie zdejmował odpowiedzialności za podejmowanie decyzji. Dodatkowo, taka forma dialogu obywatelskiego kanalizowałyby niezadowolenie społeczne oraz rosnącą bierność wyborczą i społeczną przejawiającą się we frekwencji wyborczej czy skłonności do uczestniczenia w życiu lokalnych społeczności. Socjologowie analizujący „rewolucje facebooka i twittera” jasno wskazują, iż nowoczesne środki komunikacji są wykorzystywane właśnie do kanalizowania niezadowolenia, a ich efektem są rozruchy z jakimi mamy coraz częściej do czynienia na naszych ulicach. Dlaczego nie wykorzystać sieci dla lepszego dostosowania decyzji oraz do włączenia o wiele większej liczby ludzi do konsultacji? Trudno sobie wyobrazić konsultowanie w taki sposób projektów ustaw czy kierunków polityki międzynarodowej, jednak w przypadku wielu obszarów działania takie są jak najbardziej możliwe.

Pięć powyższych kwestii wydaje mi się kluczowych z punktu widzenia zaprojektowania nowoczesnej polityki społecznej, która z jednej strony odpowiada na wyzwania przyszłości, a z drugiej realizuje swoje cele czyli ogranicza poziom wykluczenia społecznego i prowadzi do większej spójności dzięki powszechnemu zatrudnieniu. Tekst ma formę „rzucenia” kilku pomysłów, które mają pobudzać do dyskusji i wywoływać pozytywny ferment. Wydaje mi się, że są one racjonalne. Bez postawienia sobie fundamentalnych pytań o przyszłość i roli jaką ma pełnić polityka społeczna możemy „przespać” dokonujące się obecnie przemiany, za które zapłacą przyszłe pokolenia.

Warszawa/Jantar 10-20 sierpnia 2011 roku.

Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi :)

„Uważam, że społeczeństwo powinno stworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie powinny być przestrzegane”

Panie pośle, współczesna lewica zaczęła głosić swoje hasła na końcu osiemnastego wieku, podczas rewolucji francuskiej, następnie zostały one przewartościowane przez tradycje socjalistyczne. Jak powinny brzmieć współcześnie? A może – jak głoszą krytycy lewicy – w ogóle zostały one wyczerpane?

W poszczególnych europejskich pokoleniach lewicowość i lewica są cały czas tym samym – dotyczą marzeń, wartości i celów życia wspólnotowego. Zmieniają się natomiast okoliczności. Lewicowość określa specyficzna dla lewicy relacja pomiędzy człowiekiem a społeczeństwem.

 

Co w tym stosunku jest specyficznego?

Uwaga poświęcana wspólnotowemu charakterowi społeczeństwa: więziom międzyludzkim, wzajemnej odpowiedzialności i współuczestnictwu. Bardzo istotna dla lewicy jest jakaś przyzwoita relacja między rentą z kapitału a wynagrodzeniem za pracę oraz odpowiedzialność wspólnoty za los każdego człowieka, wedle specyficznej formuły: „Każdy człowiek, który – nie z własnej winy – nie potrafi sobie poradzić w życiu, może oczekiwać pomocy ze strony społeczeństwa”. Kluczem do uczynienia tego hasła czymś realnym jest tu fragment „nie z własnej winy”. Wyklucza on lub ogranicza, doraźnie, obowiązek alimentacyjny w przypadku braku woli dbałości o siebie ze strony zainteresowanej osoby. Odnotowuje jednak, że urodzenie się w gorszej, z punktu widzenia obowiązujących paradygmatów społecznych, rodzinie jest obiektywnym faktem, a nie efektem wolnej woli.

Tego rodzaju pomoc może jednak przerodzić się w kontrolę społeczeństwa.

W jakiejś mierze nawet powinna, aczkolwiek to bardzo delikatna materia. Należy szukać złotego środka – tak aby ta pomoc nie ograniczała fundamentalnie wolności. Najpierw trzeba uważać, aby ta część społeczeństwa, która alimentuje pozostałą, nie była w relatywnie gorszej sytuacji co alimentowani. W przeciwnym razie może dojść do słusznego buntu, zmiany polityki w zakresie tych spraw. Co do kontroli – ja stoję na gruncie wolności człowieka. Wspólnota ma obowiązek posiadania szerokiej palety propozycji pomocy, zainteresowany ma prawo wyboru. Ma też, oczywiście, prawo do rezygnacji z czegokolwiek, co mu się proponuje. Dopóki nie zmieni zdania, niech radzi sobie sam. Droga powrotu powinna być zawsze otwarta. Rzecz w tym, żeby potrzebującego nie upokarzać. I żeby instrumenty pomocy odnosiły się do realnych możliwości zainteresowanego, bez jakiegokolwiek dogmatyzmu. W sferze światopoglądowej, dopóki nie ma sytuacji jakiegoś wymuszenia, lewicy nic nie powinno przeszkadzać. Osoba ludzka ma wolność swojej ekspresji, wyboru sposobu życia, wierzeń i obyczaju. Dla lewicy dbającej o jakość życia i jego estetykę powinno być jednak jasne, że są sprawy, w których wolność jednostki powinna być wyraźnie ograniczona. Dotyczy to na przykład przestrzeni publicznej: jej estetyki, czystości, ciszy oraz przeznaczenia. Społeczeństwo powinno tworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie muszą być przestrzegane. Egzekucję praw uznaję za najważniejszy czynnik ładu społecznego i rozwoju. Odrzucam to polskie „Wolnoć Tomku w swoim domku”, kiedy wolność jednostki oddziałuje negatywnie na innych, zabiera coś cennego innym współuczestnikom wspólnoty. Możesz mieć w mieszkaniu robactwo, zgniliznę i brud – dopóki ani jeden robak, ani jakiś przykry zapach nie wydrze się poza ściany tego twojego domku. W rzeczywistości jednak mówimy nie o ekstremach, a o rzeczach powszechnych. Chaos urbanistyczny naszego kraju, szerzej – chaos w przestrzeni publicznej, mnie przeraża. Nie ma drugiego takiego kraju w Europie. Jesteśmy porównywalni z biedniejszymi krajami Maghrebu. No i z czarną Afryką.

Mówi Pan jednak o prawie – pod tym względem lewica nie wyróżnia się na tle innych ruchów politycznych.

Pod względem wszystkiego, co mieści się w zbiorze norm i wartości liberalizmu kulturowego, to dzisiaj lewica zasadniczo się wyróżnia na tle innych ruchów politycznych. Wyróżnia się od nich także w kwestii zasady republikańskiego i świeckiego charakteru państwa. A to jest jednym z fundamentów demokracji i równości obywateli wobec prawa. Powinna też wyróżniać się w sferze estetyki przestrzeni publicznej, bo ona ma znaczący wpływ na jakość życia jednostki i całej wspólnoty. Idealną ilustracją tej tezy jest 60-tysięczne miasto Santa Fe w Nowym Meksyku. Tam każda belka konstrukcji domu – jej kształt, kolor i proporcje – musi być uzgodniona z władzą regulującą przestrzeń publiczną. Wszystko jest określone – rozmiary domów, ich kolorystyka. To bynajmniej nie jest socjalistyczne miasto, tylko sam środek liberalnych Stanów Zjednoczonych! Zresztą jedna z najzamożniejszych gmin Ameryki. Po Nowym Jorku i San Francisco trzeci rynek sztuki w Stanach! Miasto bogatych emerytów zjeżdżających tam wygrzewać na starość swe kości. Co interesujące, te ścisłe reguły dają w efekcie wyrafinowaną w swojej różnorodności architekturę! To jest trochę tak – teraz już żartuję – jak cenzura dobrze służyła sztuce w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tam te ograniczenia prowadzą do niespotykanej gdzie indziej sublimacji architektury, zagospodarowana przez człowieka przestrzeń staje się jemu przyjazna, zachęca do obecności.

A czy w Polsce postulaty lewicowe powinny być inne niż w pozostałych państwach?

Polska jest krajem dość prymitywnym – jej realny ustrój, wciąż w jakiejś mierze jest bolszewicki, antywolnościowy i antyrepublikański. Społeczeństwo nasze, mówię o jakoś określanej większości, w większym stopniu niż demokracje zachodnie jest tradycjonalistyczne i korporacyjne zarazem. Nasze prawo, zwłaszcza cywilne, jest w głębokiej depresji. Mniejsza o powody i usprawiedliwienia. Istotny byłby projekt wszechstronnej modernizacji. Do tego potrzeba nam otwarcia zasobów informacji publicznej, lepszego skomunikowania ludzi ze sobą, promocji postaw otwarcia na nowe. Innowacyjności, twórczości i odwagi. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaniemy na wieki ze swoimi kompleksami jakiejś koszmarnej prowincji. Ze wstydem skarlenia. Wiele się zmienia na lepsze. Ale te zmiany nie obejmują wielkich połaci – w sensie geograficznym i w sensie społecznym – naszego kraju. Dlatego zdaje mi się, że pewne idee szczególnie właściwe lewicy to nie zwykły polityczny wybór, ale w Polsce wspólny obowiązek. Polski nie stać na neoliberalizm, tradycjonalizm, konserwatyzm. Jak sprostać konkurencji w europejskiej gospodarce opartej na wiedzy, gdzie rzeczywiście profitodajnym kapitałem jest kapitał własności intelektualnej albo szerzej – społeczny kapitał ludzkich umiejętności, gdy połowa studentów to studenci jakichś niedzielnych szkółek, z niewiadomych względów nazwanych uczelniami wyższymi? Jak sprostać tym wyzwaniom przyszłości – gdzie bramy do dobrostanu prowadzą przez wytwarzanie i sprzedawanie ekskluzywnego produktu, który wymyślony, wyprodukowany i sprzedany opłacić ma te nasze europejskie cudowne urządzenia budujące jakość naszego życia – jeśli rozwój wiedzy opiera się głównie na prywatnym jej finansowaniu? Inwestycje w mózgi ludzkie to inwestycje w przyszłość – nie tylko pojedynczych ludzi, ale też w przyszłość wspólnoty. My, w jakimś stopniu, skazani jesteśmy na wielkie publiczne inwestycje. Czyli na wysoki poziom redystrybucji dochodu narodowego poprzez budżet. Sęk w tym, że dzisiaj przychody państwa wynikające z wysokiego poziomu redystrybucji dochodu narodowego są bezmyślnie przejadane przez korporacyjne społeczeństwo i myślących kategoriami ekonomii sprzed kilkudziesięciu lat polityków, przy okazji konserwujących niemrawe dziedziny gospodarki i trudne do zaakceptowania nierówności. Ostateczna odpowiedź na pytanie o specyficzność naszej lewicy jest taka: postulaty polskiej lewicy z pewnością powinny być własne, odpowiadające okolicznościom, odnotowujące różnice.

Co determinuje Pańską lewicowość?

Nie jestem typowym przedstawicielem lewicy – wyróżniają mnie m.in. moje poglądy gospodarcze. Nie powinno tu być żadnego dogmatu w kwestii własności. Ten pogląd dotyczy także własności podmiotów świadczących usługi publiczne, także w dziedzinie zdrowia, kultury i edukacji. Istotą usług publicznych jest priorytet opisany stosownymi systemami finansowania, zawsze celowościowymi, a nie wynikającymi z jakichś dogmatów. Ścisła akredytacja poziomu usług musi być obowiązkiem państwa, takim jak audyt środków publicznych, regulacja i kontrola. To nie oznacza konieczności prywatyzacji, ale też nie ma tu miejsca dla dogmatów. Jest jednak jeden bardzo słaby punkt mego rozumowania w tej kwestii. Korupcja jako element kultury i słabość instytucji kontroli społecznej. Być może jakiś postęp odnotujemy tu dopiero wtedy, gdy egzekucja prawa stanie się w Polsce bezwzględna, skuteczna i trwała. Dzisiaj anomia jest mocno osadzonym elementem naszej kultury życia we wspólnocie. Istotne jest więc nie tylko państwo i prawo, ale również dominujące postawy społeczne. W każdym razie etatyzm jest ciężkim grzechem polskiej lewicy. Zupełnie zresztą niepotrzebnym. Jest on przeciwskuteczny w realizacji celów, którymi bywa uzasadniany. Ale to wszystko to teoretyczne dywagacje. To, co zawsze powinno być kryterium lewicowości, zawiera się w relacji do innego człowieka. Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi.

„Lubię być blisko drzwi”

Polska lewica Pana zawiodła?

Tak! Polska zorganizowana lewica nie widzi – poza samym swym istnieniem, zwłaszcza w strukturach państwa – celu swego uczestniczenia w polityce. Przez wiele lat byłem związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. To nie było moje naturalne środowisko. Ja wywodzę się z niepodległościowej tradycji socjalistycznej. Nic mnie z komunizmem i jego późniejszymi odsłonami nie łączy, a bardzo wiele dzieli. Mimo funkcjonowania w środowisku Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozostałem, mam taką nadzieję, sobą. Na początku ich to dziwiło, ale później się do mnie przyzwyczaili. Miałem przyjemność zobaczyć kiedyś na to dowód w postaci świetnego, bo drugiego, wyniku przy okazji udzielania absolutorium ustępujących władz Sojuszu. I to przy znaczących różnicach. Dla ludzi, których ja sam lubię, jestem miły. A większość z nich lubię. Ze wszystkim, co dla nich musi być trudne. Bo ja właśnie jestem z lewicy! Zawsze we wtorki, przed posiedzeniem rządu, mieliśmy zebrania kierownictwa partii. Siadałem zwykle naprzeciwko Leszka Millera, obok drzwi – lubię być blisko drzwi. Mój ojciec też parkował auto zawsze przodem do wyjazdu. [A1] Któregoś dnia Leszek przyjechał szczęśliwy i rozpromieniony; zaczął opowiadać o pobycie na ranczo u księdza Jankowskiego. Kiedy zadowolony z siebie skończył, oczekiwał aplauzu. Powiedziałem: Z czego się cieszysz? Z tego, że premier lewicowego rządu w katolickim państwie pojechał do Gdańska i odwiedził księdza Jankowskiego? Jeśli chciałeś pokazać swoją otwartość na Kościół, to miałeś w Gdańsku do wyboru: księdza Jankowskiego w św. Brygidzie albo księdza Bogdanowicza z kościoła Mariackiego. Dwa odmienne, bardzo czytelne znaki. A jeśli nie chciałeś zostawiać znaku politycznego, to trzeba było pójść do palotynów. Nawiasem – tam, gdzie w sierpniu 1980 roku, zaraz po przyjeździe, do wreszcie wolnego na chwilę miasta Gdańska, udali się Bronisław Geremek z Tadeuszem Mazowieckim.

Relacja z Kościołem jest dla lewicy aż tak ważna?

Bardzo ważna. Lewicowiec musi mieć republikańskie poglądy. Jeśli nie jest republikaninem, to swoją lewicowość udaje, zmyśla, nie wie, o co chodzi. Jak Józef Oleksy. Nie ma dla człowieka lewicy innej władzy niż ta, która pochodzi z wyborów. Prawicowiec może, jak sobie wyobrażam, ograniczać demokrację. W sensie mentalnym oczywiście, nie prawnym, bo tego nikt nie może. Dla myślenia lewicowego to strzał w stopę. Nie może Kościół, w jego aktywnościach pozakościelnych, istnieć inaczej, jak przez weryfikację wyborczą. To kwestia odpowiedzialności. Wracamy zresztą do rewolucji francuskiej (śmiech). Leszek Miller może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak negatywne to odległe wydarzenie – Wielka Rewolucja Francuska – w przeciętnym polskim biskupie budzi emocje. Polscy lewicowcy nie mają o takich rzeczach pojęcia. Oni tego nie czują. To nie jest ich własne przeżycie. Bo oni kiedyś byli „na lewicy”, bo „lewica” miała władzę. W tej sprawie istnieją badania socjologiczne przeprowadzone, chyba jeszcze w 1950 roku, przez dwie panie: Renatę Tully i Marię – jeśli dobrze zapamiętałem imię – Jarosińską. O tyle wiarygodne, że pani Jarosińska była żoną bardzo wysoko pozycjonowanego działacza partyjnego. Oni – działacze partyjni – w dzieciństwie bywali ministrantami. Jak ambitne dzieci z ludu. Nie czytali właściwych książek. W szkole średniej zapisywali się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Na pierwszym roku studiów do partii. Skąd to się bierze? Z wielkiej chęci uzyskania jakiejś pozycji. Na miarę kryteriów środowiska rodzinnego. W Starym Sączu miejscem widzialnym dla innych, miejscem, w którym można się innym pokazać, był kościół. Ministrant dla dziesięciolatka to pozycja, że ho, ho! Gdyby nie 1989 rok, ci ludzie byliby zupełnie gdzie indziej. Część z nich, jak Aleksander Kwaśniewski, żałuje, że przed 1989 rokiem była po stronie reżimu. Gdyby mogli wtedy przewidzieć przyszłość, mieliby inne biografie. Ale nie przewidzieli. Nie mieli charakteru, żeby pójść za racją, a nie karierą. Do dzisiaj nas to dzieli. Oni nazywają to pragmatyzmem. Ja – uczciwością. Oni są w pewien sposób zaprzeczeniem lewicowości, ponieważ człowiek lewicy musi być demokratą. Zawsze. I musi mieć odwagę do podejmowania ryzyka przeciwstawiania się większości, kiedy większość jego zdaniem błądzi. A tu szepce się po kątach, ale publicznie kadzi. Oni są z tradycji Polskiej Partii Robotniczej. Ja – Polskiej Partii Socjalistycznej. To jest różnica. Nie można głosić szczerze i prawdziwie lewicowych idei, jeśli się pozostaje postkomunistą. Czyli bez obrachunku ze swoimi wcześniejszymi decyzjami i z podobnym paradygmatem zachowań.

Już nie postkomunistą.

(śmiech) Tak, teraz jest – był [A2] – politykiem średnio starszego pokolenia. Kwestia tożsamości to najważniejszy problem polskiej lewicy. Ja sam nie uznaję komunistycznych świąt – Dnia Kobiet i Święta Pracy. Wzrastałem, kiedy one były wymuszane, w pełni wprzęgnięte w rydwan władzy. Nigdy nie byłem na pochodzie pierwszomajowym, w czasach komunizmu i po 1989 roku. Na marginesie – włos mi nie spadł z głowy z tej akurat przyczyny. To jest znaczące świadectwo. Jest prawdziwe i pokazuje prawdziwą historię Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: że można było nie chodzić. Trzeba było tylko chcieć nie chodzić. I mieć w sobie gotowość do zapłacenia za to. Większość chodziła. Dziś dla mnie, podobnie jak w stosunku do tamtych „obowiązkowych” pochodów pierwszomajowych, nie do pomyślenia jest to, że rozpoczęcie roku szkolnego odbywa się w kościele. Ilu jest takich, którym to się nie podoba i którzy wstaną i powiedzą „Nie!”? Przeciw lizusom proboszcza? Przeciw dyrektorowi szkoły, który jest uzależniony od proboszcza? Nie potrafimy znaleźć miejsca dla religii w demokracji. Od 1989 roku struktury kościelne są w Polsce czynnikiem odpychającym Polaków od wielkich narodowych celów. Sprzeciwiają się modernizacji. Często z niskich, materialnych i władczych pobudek. To jest dla mnie przerażające.

Uważa Pan, że odpowiednią reakcją na Kościół jest język Joanny Senyszyn?

Nie, nie uważam. Kościół bywa uzurpatorski. Nie można mu odpowiadać po chamsku. Senyszyn merytorycznie ma rację. Jednak formy i konwencje w naszej cywilizacji również są istotne. Jej walka o świeckość państwa wydaje mi się mieć fundament botoksu, szminki i amfetaminy.

Są jakieś nadzieje, że to się zmieni? Że lewica zacznie być silna ideowo?

Nie.

A Grzegorz Napieralski?

To jest fenomen, którego nie rozumiem. Co niekoniecznie go obciąża, być może bardziej mnie. Dzisiaj jedynym wytłumaczeniem jego popularności są te dwie panienki fikające nogami, kręcące brzuchami. To w samej swojej treści – pop-polityka! Nie można jednak w rytm ich ładnych, płaskich brzuchów i długich smukłych nóg kreślić wizji rozwoju Polski! To jakiś absurd! Groteska!

Mając do wyboru tylko Grzegorza Napieralskiego i Donalda Tuska, kogo by Pan wybrał?

Tuska.

Mimo wszystko?

Tak, mając taki wybór. Dobrze jest dla Polski, gdy premier ma jakiś wymiar. Choć go nie wybieram. On też jest plastikowy, on się poddał. Społeczeństwu, a ściślej jego bardziej prymitywnej wizji, się poddał. Wściekły jestem, że tylko taki mam wybór.

Czy Pan jako socjalista zawsze dystansował się od środowiska Prawa i Sprawiedliwości, które – przynajmniej teoretycznie – również odwołuje się do tej tradycji?

Pan żartuje – co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z socjalizmem? Co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z człowiekiem – podmiotem swoich działań? Z osobą ludzką? Co wspólnego ma Mariusz Kamiński, jego Centralne Biuro Śledcze i Jarosław Kaczyński, z jego zamiłowaniem do służb specjalnych wprzęgniętych w rydwan jego politycznej władzy, z szacunkiem dla obywatela? Dla praw człowieka? Co ma ich serwilizm wobec Tadeusza Rydzyka do idei republikanizmu? Nie tylko ideologia ma znaczenie, ale również sposób uprawiania polityki. Działanie polityków Prawa i Sprawiedliwości jest oparte na nienawiści do człowieka o odmiennych koncepcjach państwa i polityki. Oni konkurentów mają za wrogów! Co to ma do demokracji? Kiedyś Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo był mocny, dziś Platforma Obywatelska, bo też jest mocna. Paranoiczny stosunek do świata. Ambicje zabijające rozum. Donald Tusk jest przynajmniej kulturalnym człowiekiem. On najwyraźniej przyjął, że Polacy są, jacy są: nie na jego podobieństwo, inni[A3] , ale właśnie tacy. Jest demokracja w Polsce, więc robi politykę pod takich właśnie Polaków, jakich sam widzi. Tymczasem Polska i Polacy żyjący w Polsce są w historycznie nadzwyczajnie istotnym momencie. W czymś, co można nazwać okienkiem transferowym, w momencie możliwości zmiany paradygmatu polityki z takiego, który spychał nas na peryferie, na korzystniejszy, zbliżający Polskę do jądra Europy. To, jak to się skończy, jest prawdziwie ważnym pytaniem. Ja myślę, że Tusk się myli. Nie ma w nim odwagi postawienia na to, co w Polsce jest dobrego i twórczego. On jest realistą, tak jak niemiecka Realpolitik w latach 70. – skrajnie nieprzyjazna ówczesnym polskim aspiracjom, historycznie niemądra. On się poddał.

Polska lewica jest podzielona – niektórzy jej przedstawiciele uważają, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią lewicową.

Prawo i Sprawiedliwość jest przede wszystkim, w jakimś sensie, partią pragmatyczną. Odwołującą się do tej Polski, która naznaczona jest klęską i martyrologią. To circa – połowa. Ale na szczęście dla Polski, Polacy nie lubią skrajności, awantur i pouczania. Więc ta połowa Kaczyńskiego idzie ku ćwierci. To brzmi już bezpieczniej. Prawo i Sprawiedliwość lewicowe to tylko słowa zdeterminowane przez ich bieżące korzyści polityczne. Mieli władzę i rosnący budżet – nie ma lepszego momentu na pokazanie swojej lewicowości. Okazali się partią władzy.

Co może zmienić polską lewicę?

Nowy, młody, demokratyczny, inteligentny, patriotyczny – motywowany dobrem wspólnym – i autentyczny impuls oraz kompromitacja prawicy – szczególnie Prawa i Sprawiedliwości. Ale również Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk traci swój i nasz czas. Jest miejsce na porządną partię lewicową. Powodem do wstydu powinno być to, że wskaźnik Giniego, pokazujący skalę społecznego zróżnicowania, jest wysoki tak jak w Niemczech i Wielkiej Brytanii. I o 60% wyższy niż w Danii. Budujemy społeczeństwo wielkich, niepokonywalnych w kolejnych pokoleniach, różnic. Bo dzisiejsze różnice dochodowe zmieniają się już na różnice majątkowe, czyli na coś trwałego. Odbiorcą przesłania lewicy nie powinien być pijak, nierób i cham. Albo głową zanurzony w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej były aparatczyk, ubek. Ten jest chyba zresztą dzisiaj z Prawem i Sprawiedliwością. Jako frustrat. I czyściciel własnego zafajdanego sumienia. To jest mniejszość! Dzisiaj problemem jest kosmetyczka w Lesznie, fryzjerka w Gorzowie i właściciel sklepu warzywnego w Kościanie. Ludzie, którzy własną, ciężką pracą na bardzo konkurencyjnym rynku próbują ratować się samozatrudnieniem. I którzy nie mają żadnej ochrony państwa. Nie mają ochrony wobec nieuczciwego kontrahenta, wobec gminy, wobec rozmaitych inspekcji, które własny inspekcyjny interes realizują skuteczniej niż interes publiczny. Państwa dla nich nie ma! I lewicy też. Ona siedzi w KGHM. Pod rękę z Prawem i Sprawiedliwością.

W jaki sposób lewica powinna im pomagać?

Rozwijając sądownictwo cywilne, kontrolując kontrole i inspekcje. Pomagając, a nie przeszkadzając. Obecnie spór pomiędzy właścicielami kiosku i sklepu, które są w jednej bramie, trwa pięć lat albo więcej. I kończy się licytacją interwencji[A4] , a nie racją prawną. Ci ludzie mają więc państwo w dupie. Tam dokładnie, gdzie ich ma to nasze wolne i wreszcie niepodległe państwo. Oni sami sobie znaleźli pracę. „Samozatrudnili się”, mówiąc w języku Tuska. W sytuacji krytycznej – państwo im nie pomogło. Dla nich więc ono nie istnieje. Jeśli ktoś ma dojście do posła, najlepiej rządzącej partii – wygrywa. Nie ma służby cywilnej. Jest lęk polityków o własną dupę! Po to robiliśmy tę solidarnościową rewolucję?!

” Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z naszej strony hipokryzją”

Czy obecnie Polska jest ważnym partnerem dla Europy?

Powinna być. Potencjał demograficzny, gospodarczy, terytorium i historia – wszystko to otwiera szanse godnego pozycjonowania Polski w Europie. Ale marnujemy tę naszą szansę. Katastrofalny był czas rządu i prezydentury panów Kaczyńskich. Dzisiaj europejskie stolice mają uczciwego, normalnego i niezaburzonego partnera. Ale jest to partner po prostu wygodny. Niekłopotliwy. Bo, w gruncie rzeczy, bierny. Bez pomysłu na Polskę w Europie i pozbawiony inicjatywy. Proszę spojrzeć na nasze zasoby ludzkie: mamy cztery i pół razy więcej studentów i tylko 75% wzrostu wydatków na edukację. Cztery i pół razy więcej studentów i mniej niż stuprocentowy wzrost wydatków publicznych! I tylko 70% więcej doktorów. Coraz częściej zresztą produkowanych przez byłych pułkowników albo księży, taśmowo, jak w biznesie. Czyli studia sprowadzamy do poziomu marnego, prowincjalnego gimnazjum. Co to mówi o naszym wykształceniu? Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z polskiej strony erupcją hipokryzji. Choć oczywiście należało ten podpis złożyć.

Uważa Pan, że polityka zagraniczna również może być lewicowa?

Tak. Aczkolwiek tu należy zawsze szukać jedności, która czasem jest niemożliwa. Z Kaczyńskim ona po prostu nie jest możliwa. Wystarczy spojrzeć na polskie relacje z Rosją. Od dwudziestu lat nie uwzględniają one jednej, ale fundamentalnej rzeczy: Rosja się zmieniła. Traktuje się ją tak, jakby wciąż była Związkiem Radzieckim. Rosja nie jest Związkiem Radzieckim. Ma problem ze swoją tożsamością i ze swoją historią, ale Związkiem Radzieckim po prostu nie jest! To jest trudny partner, ale z pewnością tam coś się zmieniło. Poza Adamem Rotfeldem i kilkoma mniej znanymi ludźmi, polscy politycy tego nie zauważają. Na szczęście są ludzie kultury i wiedzy: Jerzy Pomianowski, Daniel Olbrychski, Andrzej Wajda. Może im uda się przebić przez jazgot politycznych kretynów?

„Lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki”

Lewicowość jest nierozerwalnie połączona z myślą ekonomiczną. Mówił Pan o wyrównywaniu szans, jednak w Polsce w tej chwili mamy do czynienia niemal wyłącznie z próbami wtórnej pomocy. Prym wiodą w tym związki zawodowe.

Jestem jakoś sceptyczny wobec związków zawodowych. Takich przynajmniej, jakimi w Polsce one dzisiaj są: niesprawiedliwie partykularnymi. Nic z solidarności[A5] ! Mówiliśmy już, że budujemy sobie społeczeństwo korporacyjne, a nie wspólnotowe.

Czy etatystyczna ekonomia nadal powinna być promowana przez lewicowe środowiska?

Nonsens. Złogi bezmyślności. To raczej niedostatki mózgów i wiedzy niż ideologia. [A6] Przedsiębiorstwa powinny być konkurencyjne. Wszelkie. Również te, które świadczą usługi publiczne. One po prostu muszą być efektywne! Muszą realizować cele. Rzecz jasna, spółki użytku publicznego, powołane dla realizacji istotnych zadań państwa, nie istnieją dla maksymalizacji zysku, czyli nie są i nie powinny by poddane temu samemu kryterium oceny ich efektywności. Ale powinny funkcjonować w środowisku i sytuacji konkurencyjnej. Państwo powinno tam być obecne jako kontroler pilnujący, czy cele ich funkcjonowania są realizowane na poziomie przyjętym za właściwy. Ale forma własności? Co to ma do rzeczy, jak idzie o cele? Nie rozumiem, dlaczego lewica opowiada się przeciwko prywatyzacji szpitali. Oczywiste jest, że szpitale powinny być prywatne, w tym znaczeniu prywatności, że trzeba liczyć koszty, zwiększać efektywność i wypełniać misję. W opiece zdrowotnej ważne jest to, za co odpowiada i powinno odpowiadać państwo, czyli my – płatnik! Reszta jest sprawą akredytacji, audytu i kontroli. Prywatyzacja podmiotów świadczących usługi medyczne nie oznacza, że państwo w swojej odpowiedzialności za zdrowie obywateli znika! Inną bardzo istotną kwestią jest to, że nasza polityka zdrowotna też powinna ulec fundamentalnym zmianom. Z takiej, która prawie bez reszty nastawiona jest na interwencję wobec choroby na taką, która promuje zdrowie, w której interwencja wobec choroby, pozostając ważną powinnością, jest jednak ostatecznością, kiedy środki ochrony zdrowia zawiodły. Kurczowe trzymanie się państwowej własności podmiotów opieki zdrowotnej, zresztą przecież już tylko części tych podmiotów, jest przeciwskuteczne wobec celów publicznego systemu opieki zdrowotnej.

Dlaczego?

Argument jest prymitywny, ale prawdziwy: państwo robi to gorzej. Należy doskonalić państwo, jego instytucje, także w jego funkcjach kontrolnych, w akredytacji usług medycznych, w śledzeniu efektywności wydatkowanych pieniędzy. Dzisiaj państwowa własność jest w interesie jedynie jednej grupy – związkowców. Bo państwo ulega argumentacji wyborczej, a nie racjonalnej, celowościowej, misyjnej. Coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której interes obywatela, takiego zwyczajnego, niewyróżniającego się z tłumu, stoi w sprzeczności z interesem związkowca. Czasem idzie o chudego obywatela i finansowo tłustego związkowca. Jak w KGHM.

W takim razie – czym powinno zajmować się państwo?

Zawsze bezpieczeństwem gospodarczym. Co nie oznacza, że samo, ze swoimi urzędnikami, ma wszystko robić. Czterdzieści lat temu Indonezja miała problem z cłem, co jest zrozumiałe ze względu na linię graniczną. Rząd Indonezji cło sprywatyzował. Po wygranym przez szwajcarską firmę przetargu, granice państwa się uszczelniły. Tamci żyli z procentu od nadwyżki opłat celnych, jakie zapewnili. Trzeba myśleć. Nie ideologicznie, a pragmatycznie, względem celu. Okazuje się, że nawet pobór cła można sprywatyzować, jeśli taka prywatyzacja służy społeczeństwu. Polityka musi być celowościowa, uzależniona od konkretnej sytuacji gospodarczo-społecznej. Państwo powinno zajmować się regulacją, kontrolą, akredytacją (np. w szkolnictwie wyższym, ochronie zdrowia, opiece społecznej) oraz audytem publicznych pieniędzy. To powinny być zadania władzy. Państwo samo aktywne w działaniach przedsiębiorczych, w Polsce, w kulturze anomii i korupcji, oraz nepotyzmu i kolesiostwa, prawie zawsze jest gorsze niż jego brak. Niech zajmie się tym, do czego jest powołane. I żadnego Stacha, który zapragnął „sprawdzić się w gospodarce”. Marzę o państwie, które określa strategię rozwoju, przedstawia scenariusze i etapy jej realizacji, tworzy ramy prawne, zapewnia bezpieczeństwo obrotu gospodarczego, tworzy systemy finansowania określonych celów – takie, które są najbardziej efektywne – określa kryteria, standardy, sposoby ich egzekwowania, bada, ocenia i rekomenduje, dokonuje akredytacji podmiotów świadczących rozmaite usługi publiczne, tworzy ramy i wspiera rozwój instytucji społeczeństwa obywatelskiego oraz bierze odpowiedzialność za strategiczne dziedziny naszej egzystencji: wodę, powietrze, edukację, kulturę, naukę, energię, sieci transportowe, komunikację, przestrzeń publiczną, ochronę zdrowia, bezpieczeństwo i egzekucję prawa. I we wszystkich swoich aktywnościach nieustannie bada efektywność przyjmowanych systemów.

Kolejnym gospodarczym postulatem lewicy jest progresywny podatek.

Zacznijmy więc od tego, że chociaż dążenie do prostoty systemu podatkowego jest zbożnym celem, system podatkowy nie może być prosty, choć oczywiście powinien być możliwie najprostszy w swoim koniecznym skomplikowaniu. Zawsze, wobec każdej formy i wymiaru daniny publicznej, czy to podatku, czy akcyzy, czy jakichś innych opłat, państwo musi przejrzyście określić rzeczywiste cele, jakim mają służyć. Jeśli jest ich więcej niż jeden – określić ich rangę. A potem kontrolować, czy przyjęte rozwiązania są najlepszą drogą do uzyskania założonych celów. Systemy podatkowe muszą być maksymalnie stabilne, stymulujące rozwój i oszczędność. Systemy podatkowe, i tu znów pojawia się moja lewicowość, powinny maksymalizować przychody budżetu. Jeśli chodzi o podatek dochodowy od osób fizycznych, czy ma to być podatek progresywny czy liniowy? Nie wiem. To zależy od rachunku, a nie od ideologii. Powinien być taki, który, w długiej perspektywie (np. 15-20 lat) maksymalizuje przychody budżetu. A więc tak duży, żeby nie przeciwdziałał rozwojowi i nie wypychał ludzi z przestrzeni polskiego systemu podatkowego.

Co sądzi Pan, z perspektywy dwudziestu lat, o polskiej rewolucji?

Otworzyła nam ona cudowną szansę. Ale nie pokazała późniejszej drogi. Zamiast się rozwijać, zaczęliśmy się zwijać. Mam wrażenie, że mimo tak wielkich i cudownych zmian, wracamy do starych kulturowych kolein. Dzisiaj wielki projekt modernizacji Polski jest w defensywie. Nie wiem, czy to stan przejściowy, czy trwały. Wciąż jesteśmy w korzystnej dla nas sytuacji okienka transferowego. Ale jesteśmy w swoich partykularnych politykach – systemie rządzenia się, edukacji, ochronie zdrowia, egzekucji prawa, ochronie przestrzeni publicznej, innowacji – niesłychanie prymitywni. To jest coś strasznie zaściankowego, pełnego ludzkich kompleksów i braku kompetencji, zniechęcającego. Wydaje mi się, że najgorzej jest z polityką i mediami. Bo w tych dziedzinach jest już najzupełniej jasne, że się cofamy w stosunku do standardów sprzed dekady. Najgorsze jest to, że młodzi, wykształceni, obyci, odważni, otwarci, kreatywni i odpowiedzialni młodzi ludzie nie widzą powodu, a pewnie i nie mają szans na aktywność publiczną i polityczną. Polityka degraduje się. A ona jest przecież piekielnie istotna.

Jakie błędy wtedy popełniliśmy?

Mieliśmy szansę ulokowania w Europie dwóch polskich biznesów, które mogły dominować na europejskim – no, powiedzmy środkowoeuropejskim – rynku. PZU, wsparte dużym bankiem, z pełną gamą produktów finansowych i firma naftowa. W tych sprawach polskie państwo, przez wszystkie rządy, nie miało żadnej polityki. Politycy stchórzyli. Straciliśmy wielką szansę. Ona „se ne vrati”. M.in. również z winy tzw. komisji orlenowskiej. Giertych, Macierewicz, Gruszka, Miodowicz i Grzesik mogą czuć się dumni! I ci wszyscy, którzy byli ich sponsorami. Czyli: Tusk, Pawlak, Lepper i sam Giertych. Polityka okazała się ważniejsza od gospodarki. Marna polityka, partyjniacka. A tak na marginesie – z powodu kompromitującego obu, z początku tajnego, spotkania Kulczyka z Giertychem w refektarzu jasnogórskim, paulini też powinni spłonąć ze wstydu. Paulini nie płoną. Wymienieni politycy są dumni ze swej wielkości. Państwa po prostu nie ma!

Sądzi Pan, że można było tego uniknąć?

Nie wiem. Gdybym wiedział, że nie można było tego uniknąć, nie zajmowałbym się polityką. Drażni mnie jednoznaczne, dla większości absolutnie oczywiste, odrzucenie przez polityków okrągłostołowego pomysłu czteroletniego okresu zazębiania się nowego ze starym. Przecież idea okrągłego stołu, poza oczywistym celem, jakim było rozmontowanie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zawierała też coś większego – przeprowadzenie w Polsce zmian w pełni kontrolowanych przez rozum tak, aby nie utracić żadnej wartości. Przecież jedynie debil wyrzuci wszystko, co związane z poprzednim ustrojem. To dotyczy zwłaszcza ludzi! My po stronie solidarnościowej mieliśmy moralne prawo przejęcia władzy. I praktycznie żadnych kwalifikacji do tego, by tę władzę skutecznie sprawować. Ani wiedzy, ani umiejętności, ani doświadczenia. Oni nie mieli legitymacji moralnej, ale mieli często nieporównywalnie większe kompetencje. To już nie była przecież Polska Rzeczpospolita Ludowa lat 50., kiedy nie matura, lecz chęć szczera.

Jak Pan ocenia samą reformę Balcerowicza?

Pod względem spraw podstawowych, czyli mechanizmów regulacyjnych – wysoko. Był świetnym organizatorem prac legislacyjnych. Myślał systemowo, był skrupulatny w wypełnianiu przyjętego planu. Ale gospodarka to nie tylko mechanizmy regulacyjne. Gospodarka to także, a nawet przede wszystkim, przedsiębiorstwa. Nie ma gospodarki poza przedsiębiorstwami! Balcerowicz ignorował mechanizmy realne gospodarki 1989/1990. W strukturze rządu był gospodarczym dyktatorem. Zabrakło kogoś vis-a-vis. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie widział przedsiębiorstwa. Z jego nawet nie materialną, a ludzka strukturą. SGPiS to jednak co innego niż Politechnika. Zdecydowana większość ówczesnych menedżerów to byli inżynierowie. To są fakty – nie ideologia. Naturalnym, bezpośrednio poprzedzającym funkcję naczelnego dyrektora stanowiskiem było stanowisko dyrektora ds. produkcji. Nie zdarzało się właściwie, żeby na naczelnego awansował dyrektor ds. sprzedaży. A na pewno nie dyrektor ds. finansów. Balcerowicz był dogmatykiem. Zresztą takim pozostał. I chyba ma dość autorytarną osobowość. Nie jest ciekaw opinii, których nie rozumie. Zakłada z góry, że jeśli on nie rozumie, to muszą one być niemądre. Do niego nie dociera żadna argumentacja poza jego własną. W połowie lat 70., raczej drugiej niż pierwszej, wicepremierem był Tadeusz Wrzaszczyk. Kompetentny jak nikt w tamtej ekipie. Ewenement w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Także w spawach, jak to się wtedy mówiło, cybernetyki. W ramach podziału obowiązków w rządzie jemu przydzielono pełnomocnictwo nad rozwojem przemysłu informatycznego w Polsce. Wydawało się wtedy, że informatyka będzie naszą specjalnością – mieliśmy świetny ośrodek, oparty na matematykach i logikach wywodzących się z tradycji lwowskiej szkoły matematycznej – Wrocław z Jackiem Karpińskim. Po kilku latach wiadomo było, że polegliśmy, a Karpińskiego zaszczuto. Jako powód upadku polskiej informatyki najczęściej podawano, że polityk, który się tym zajmował – znał się na tym, ba!, był wybitnym specjalistą. [A7] Ale rzecz działa się w systemie autorytarnym, w warunkach państwowej własności środków produkcji. Po prostu Tadeusz Wrzaszczyk miał za dużą pewność własnych argumentów wynikającą z rzetelnej osobistej kompetencji. I pełnię władzy. Czy ten sam problem nie dotyczy Balcerowicza?

Od pewnego czasu lewicowy dyskurs ekonomiczny jest bardzo krytyczny w stosunku do rewolucji gospodarczej po 1989 roku. Pisał o tym m.in. publicysta „Krytyki politycznej”, Maciej Gdula, który w głośnym tekście porównał reformy Leszka Balcerowicza do stanu wojennego.

No to pojechał. Nie zgadzam się z tym poglądem. Ja myślę nawet, że ta reforma była zbyt płytka. Reforma Balcerowicza powinna być głębsza i szybsza. Zabrakło kontynuacji. Problem nie w Balcerowiczu. Problem w braku równowagi. Balcerowicz odpowiadał za mechanizmy regulacyjne w gospodarce. W tych sprawach był znakomity. Naprzeciw Balcerowicza należało mieć kogoś, drugiego wicepremiera, odpowiedzialnego za realność gospodarki tamtego czasu. Za przedsiębiorczość.

Wracając do lewicy – odrzuca Pan lewicowe dogmaty ekonomiczne, takie jak podatek progresywny czy upaństwowiona służba zdrowia. Czy w takim razie potrafi Pan zaproponować współczesnej ekonomii coś stricte lewicowego?

Nie. Ja uważam, że lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki. Ekonomia nie powinna być upolityczniona. Lewica powinna skoncentrować swoją uwagę na społeczeństwie. Na wspólnocie. Na prawach obywatelskich. Wolności. Na równowadze. Na edukacji. Na takiej redystrybucji majątku, który służyłby wyrównaniu możliwości startu. Lewica powinna wziąć na siebie rolę strażnika szczęścia ludzi zwyczajnych.

Może rozwiązaniem jest trzecia droga?

Nie ma trzeciej drogi. Jest rozum i serce. I konkretne projekty.

„Polska lewica nie zweryfikowała historii”

Tym, co – przynajmniej w Polsce – lewicę wyraźnie odróżnia od prawicy, jest polityka historyczna. Prawica przywłaszczyła sobie polski patriotyzm, innym formacjom pozostawiając to, co w naszej historii najgorsze.

Tak, nad całą lewicą unosi się swoiste piętno komunizmu. Czasami jest to prześmieszne – nikt z mojej rodziny – ani bliższej, ani dalszej – nigdy nie był w partii. Mimo to słyszę czasem, jak ktoś mówi: „Ty stary komuchu”. Wtedy się cieszę, bo wiem, że mam do czynienia z idiotą. Jeśli trafnie uważam się za fizjonomistę, to te słowa słyszę przeważnie od „starych komuchów”, gwałtownie przepoczwarzających się po 1989 roku. Ale kto to sprawdzi?

Jaki powinien być stosunek lewicy do komunizmu?

Po pierwsze – to nie my, Polacy, wybieraliśmy system, w którym żyliśmy do 1989 roku. Po drugie – Polska zawsze, poza krótkimi fragmentami, pozytywnie wyróżniała się na tle innych państw demoludów. Nie można mówić, że nie było w tym żadnej zasługi ówczesnych polskich elit politycznych. Łatwo sobie wyobrazić, że tamten ustrój mógł wyglądać zupełnie inaczej. Że mógłby być bardziej okrutny. Mimo wszystko – polska lewica nie zweryfikowała historii. Tożsamość współczesnej lewicy nadal wywodzi się z Polskiej Partii Robotniczej, kompletnie zapomniano o Polskiej Partii Socjalistycznej, mimo że żyją politycy, którzy się z niej wywodzili – np. Andrzej Werblan.

Dziś mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją – prawica przedstawia Powstanie Warszawskie jako zwycięstwo, a 1989 rok – jako porażkę.

To jest niesłychane! Dla mnie Powstanie Warszawskie jest zbrodnią, zbrodnią z punktu widzenia politycznego. Okrągły Stół jest zwycięstwem narodu. Nie została przelana krew, a niemożliwe i wyśnione – stało się codziennością. Z jednej strony uczy się młode pokolenie o tym, jak biegać z karabinem i umierać, a z drugiej – wdeptuje się w błoto sukces pokojowej drogi do wolności. To aberracja! Zresztą wiadomo przecież, że powstanie wywołano dzięki świadomej dezinformacji. Nie wspominam o tym, że politycznie trzeba było nie mieć więcej niż kilka komórek mózgu, żeby je uzasadnić, tak jak jego rozpoczęcie uzasadniano w ośrodku decyzyjnym ówczesnej Komendy Głównej Armii Krajowej. To przykre i poniżające, że Stalin okazał się o lata świetlne inteligentniejszy niż polscy pułkownicy i generałowie. A dzisiaj my im stawiamy ołtarzyki. Pogratulować!

Może jest to wina samej lewicy, która od 1989 roku zajmuje się przede wszystkim obroną generała Jaruzelskiego oraz ustroju komunistycznego. Zdominowało to cały dyskurs, który – uogólniając – możemy nazwać lewicowo-liberalną polityką historyczną. W obronie generała Jaruzelskiego stawali nie tylko politycy z komunistyczną przeszłością, ale także wielu najwybitniejszych przedstawicieli opozycji.

Niestety tak, ale był to nasz obowiązek. Musieliśmy stanąć w obronie kogoś, kogo niesłusznie oskarżano. Generał Jaruzelski popełnił wiele błędów. Nie miał ani wyobraźni, ani woli szukania kompromisu z Solidarnością. Nie zrobił nic, żeby wtopić Solidarność w tamten system. Jego jedynym usprawiedliwieniem byłoby, gdyby był absolutnie przekonany, że nic z tego nie wyjdzie z powodów zewnętrznych. Zdaje się, że on po prostu nie miał wyobraźni. To był jego grzech. Drugim jego grzechem było to, co zrobił po stanie wojennym. Nie potrafił przeprowadzić żadnych koniecznych reform gospodarczych. Uważam jednak, że sam stan wojenny jest jego zasługą. Gdybym ja był na jego miejscu – najprawdopodobniej byłbym tchórzem, bo nie potrafiłbym tego zrobić. To było wtedy absolutnie koniecznie. I zrobił to, z punktu widzenia interesu narodowego, korzystnie. Było z tego dobre wyjście. I to jest generała Wojciecha Jaruzelskiego wielka dla Polski zasługa. To jest prawdziwie tragiczna postać. Lepiej byłoby, gdyby nie pojawiał się na zjazdach Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyby zdecydował się, po tym wszystkim, w czym uczestniczył, zachować dystans i dyskrecję. Ale, przyznam, poczułem ciepło w sercu, kiedy zobaczyłem go w ambasadzie amerykańskiej, w lipcu 1989 roku, u boku ambasadora USA, Davisa. Był tam po raz pierwszy. A z jego okna widać tę rezydencję, bo to jest zaledwie sześćdziesiąt metrów. Amerykanie go rozumieli i uhonorowali. Część Polaków – nie. Ta zresztą część, która chętnie emigruje do Ameryki. Schizofrenia? Głupota?

Czy ta obrona – słuszna lub niesłuszna – nie była balastem dla lewicy?

Oczywiście, że była! Profesor Władysław Bartoszewski – wybitny historyk, chodząca encyklopedia II wojny światowej – powiedział kiedyś, że, przy najbardziej liberalnych kryteriach oceny, dwa narody były najmocniej zaangażowane w ruch oporu wobec hitlerowskich Niemiec: Polacy i Serbowie. W obu tych narodach zaangażowanych było około 3% społeczeństwa. Ja mam dobrą pamięć – działałem w opozycji i pamiętam, jak bardzo byłem sam – na ulicy, u fryzjera, w sklepie. Doskonale to pamiętam! Większość ludzi zachowuje się inteligentnie, czyli tak, żeby zapewnić bezpieczeństwo sobie i rodzinie. Takich wariatów jak my – ludzie dawnej opozycji – jest około 3%. Teraz proszę sobie wyobrazić: przychodzi wolność, i kto najbardziej nienawidzi dawnego wroga? Ten, kto dawał mu dupy! [A8] Ten, kto nienawidził, ale jednocześnie miał korzyść ze swojego oportunizmu. Jak bardzo taki człowiek musi nas nienawidzić? My mu przypominamy swoją obecnością, że można było powiedzieć „Nie!”. A ten nie powiedział. Więc pewnie my, mówiąc „Nie!”, byliśmy po prostu ubekami. To jest przekaz do narodu Jarosława Kaczyńskiego. Po to był mu potrzebny Instytut Pamięci Narodowej. Żeby opluć to, co lepsze od nich. Państwo w służbie nikczemności. Tusk niestety uległ temu szantażowi. Stąd w Polakach taka niechęć do generała Jaruzelskiego i do wszystkiego, co jest związane z Polską Rzeczpospolitą Ludową. Moi dawni wrogowie są dla mnie obojętni. Nie wzbudzają we mnie właściwie żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Podobnie jak nie wzbudzają we mnie emocji ci, którzy wówczas byli ze mną po tej samej stronie barykady. Chociaż ostatnio wyjątkiem był Lech Wałęsa – pamiętam, jak obserwowałem w telewizji nagonkę na niego i fizycznie cierpiałem, ponieważ widziałem ból tego człowieka, właściwie bezradnego wobec nikczemności.

Nagonkę rozpoczętą przez środowiska związane z dawną opozycją.

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że w latach 70. zajmował się pisaniem doktoratu, a nie opozycją. A ja zajmowałem się opozycją. Adam Michnik też wybrał coś innego niż Kaczyński. Jacek Kuroń, Barbara Toruńczyk również wybrali coś innego niż Jarosław. On wybrał swój doktorat. Ja się nie dziwię, że on ma z tym problem. Niestety, u wielu takich ludzi rodzi to kompleksy.

Żałuje Pan tego, jak potoczyły się losy Solidarności?

Z pewnością bardzo to przykre. Pomiędzy Solidarnością dzisiejszą, a tą z lat 80. nie ma żadnej ciągłości, poza uzurpowaną kontynuacją. Tamta Solidarność to był ruch narodowo-wyzwoleńczy ubrany w związkowe szaty, dla którego wolność narodu, a nie branżowy interes, była priorytetem. Dzisiaj mamy normalny związek zawodowy, z którym każdy może się zgadzać lub nie.

Jakie wartości powinna promować polityka historyczna lewicy?

Jaka „polityka historyczna”? Postawienie obok siebie polityki i nauki zawsze oznacza gówno, szlam, [A9] nieprawdę i uzurpację. Ja w pewnym okresie, kiedy pisałem ideowy program Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłużyłem się takim zabiegiem – podałem przykłady postaci, które powinny być autorytetami dla ludzi lewicy. Zacząłem od Marii Skłodowskiej-Curie, której osoba łączy kwestie równości płci oraz narodowości. Jej życiorys powinien być fundamentem tworzącym lewicowe, szerzej – ludzkie wartości. Co interesujące – ona przekazała swój majątek Polsce. To też coś niezwykłego. Jak to zaproponowałem, to prawica od razu się oburzyła. Moi koledzy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej byli zachwyceni, po czym. nic z tego nie zrozumieli! Uważali to za świetny chwyt marketingowy. Chcieli powiesić sobie portrety w siedzibie i nie wyciągać z nich żadnych wniosków. To nie o to powinno chodzić w polityce historycznej – ona powinna być przede wszystkim ideą, a nie reklamą.

A czy wśród tych postaci, do których powinna sięgać współczesna lewica, jest miejsce dla Józefa Piłsudskiego? W tej chwili wykorzystują go wszystkie partie – od lewej do prawej strony sceny politycznej.

Obowiązkiem każdego polityka jest wskazanie tych nurtów tradycji i historii, które mu są najbliższe. Niestety, Polacy mają tak małą wiedzę historyczną, że nie potrafią sensownie odnosić jej do teraźniejszości. Z Józefem Piłsudskim sytuacja jest bardzo skomplikowana. Marcin Król śmiał się z nas w latach 70., że z artykułów prasy podziemnej wyłania się nowa, wielka postać historyczna – Piłsudskodmowski. O imionach nie wspominał. Jak to przeczytałem – najpierw mnie krew zalała, ale później, gdy to przemyślałem, stwierdziłem, że on ma absolutną rację. To jest skomplikowane, bo należy podkreślić nie tylko, czy odwołuję się do tradycji Piłsudskiego, czy Dmowskiego, ale także, do której fazy ich obecności w polityce. Lewica powinna pamiętać o Piłsudskim, ale na pewno nie o wszystkim, co zrobił w polityce, powinna pamiętać ciepło. Mój dziadek, Roman Lipski – człowiek o korzeniach socjalistycznych – miał nad biurkiem powieszoną płaskorzeźbę przedstawiającą Piłsudskiego. W 1926 roku zdjął ją i włożył do bieliźniarki. Twarzą do ziemi. Jaki wniosek? Lewica nie powinna utożsamiać się z tradycją autorytarną. Oczywiście jest to bardzo skomplikowane. Jak nasze życie.

Lewica nie potrzebuje historycznych mitów?

Absolutnie nie! To jest w ogóle zaprzeczenie podstawowej wartości lewicy – racjonalnego myślenia. Czym więcej ludzie wiedzą, tym lepiej. Im bardziej ich wiedza jest skomplikowana, tym dla nich korzystniej. W końcu cały świat jest skomplikowany!

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Tekst jest pełną wersją wywiadu, który ukazał się w VI numerze „Liberté!” w druku w wersji skróconej.

Ryzykowna gra emeryturami :)

Jacek Rostowski, cytując mnie, zapomina o tym, że fundamentalnym celem nowego systemu jest właśnie dywersyfikacja ryzyka prowadząca do zwiększenia bezpieczeństwa jego uczestników. Kiedy o tym mówię, jestem postrzegany jako obrońca OFE, a ja nie bronię OFE, tylko podziału składki. Uważam, że obecnej proporcji podziału składki nie należy zmieniać, nie dlatego, żeby chronić OFE, ale dlatego, żeby chronić bezpieczeństwo uczestników powszechnego systemu składającego się z dwóch części o podobnej wielkości.

Paweł Luty: Na początku lutego w „Gazecie Wyborczej” ukazał się tekst Jacka Żakowskiego, w którym nie bezpośrednio, lecz wyraźnie podważa on Pana moralne kompetencje do wypowiadania się w sprawie OFE i reformy emerytalnej. Chodziło mu o to, że współpracuje Pan z jednym z funduszy. Jak Pan się do tego odniesie?

Marek Góra: Po pierwsze, już nie współpracuję. Właśnie zrezygnowałem z jedynej formy współpracy, jaką było członkostwo w radzie nadzorczej jednego z Powszechnych Towarzystw Emerytalnych. Zrezygnowałem między innymi po to, aby utrudnić wprowadzanie do dyskusji niemerytorycznych wątków na temat systemu emerytalnego. Wcześniej, gdy byłem w tej radzie, było to powszechnie wiadome i wielokrotnie podkreślane. Można było łatwo sprawdzić, że nie wiązało się to z obroną interesów tego PTE. Mówię zawsze to, co chcę powiedzieć, a także to, co uważam za właściwe, niezależnie od tego, czy jest to związane z czyimkolwiek interesem. W swoich wypowiedziach nie bronię PTE, tylko wypowiadam się o OFE, które są zbiorem indywidualnych kont pracujących Polaków. Nie widzę nic złego w bronieniu części publicznego systemu, jaką stanowią OFE, nawet wtedy, gdy zarządzane są przez prywatne podmioty, czyli PTE. Trzeba natomiast bardzo uważnie analizować efektywność – w tym koszty – zarządzania OFE przez PTE. Notabene dokładnie to samo trzeba robić w odniesieniu do ZUS i zarządzanej przez niego części powszechnego systemu.

Mam też wrażenie, że w publicznej dyskusji argumenty merytoryczne często są zastępowane przez argumenty personalne, z których czyni się meritum sprawy, choć w istocie nim nie są. Uważam, że nie należy mylić płaszczyzn, na których się omawia kwestię systemu emerytalnego.

Wspomniał Pan o merytorycznych argumentach. Zarówno minister Rostowski, jak i wiceminister Kotecki argumentując zmiany w dywersyfikacji składki emerytalnej proponowane przez rząd, posługują się Pana wypowiedziami, wypaczając je.

Mogłoby mnie cieszyć, że rośnie czytelnictwo moich tekstów i moich wypowiedzi wśród ważnych polityków. Natomiast martwi mnie to, że są one czytane wyrywkowo oraz że są używane do uzasadniania tez, których nie formułowałem. Mówię o tym, że proces przepływu pieniędzy przez ZUS i przepływu pieniędzy przez konta OFE-owskie jest tożsamy z punktu widzenia makroekonomicznego, jak i z punktu widzenia długookresowego interesu obywateli. Z tego jednak nie wynika, że można dowolnie zmienić proporcje podziału składki albo na korzyść OFE, albo na korzyść ZUS. Są chętni do jednego i do drugiego. Jakkolwiek długookresowe skutki są te same, krótkookresowe skutki są inne. Co szczególnie istotne, w obu przypadkach mamy do czynienia z innym rodzajem ryzyka. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłości i w związku z tym najlepszą rzeczą, którą wymyślono na bazie teoretycznych i praktycznych rozważań, jest dywersyfikacja ryzyka, czyli stworzenie dwóch części systemu, które robią to samo, ale w inny sposób. Jacek Rostowski, cytując mnie, zapomina o tym, że fundamentalnym celem nowego systemu jest właśnie dywersyfikacja ryzyka prowadząca do zwiększenia bezpieczeństwa jego uczestników. Kiedy o tym mówię, jestem postrzegany jako obrońca OFE, a ja nie bronię OFE, tylko podziału składki. Przypuśćmy, że ktoś zaproponuje przesunięcia w składce w odwrotnym kierunku, czyli na korzyść OFE kosztem ZUS (były takie propozycje w okresie boomu na rynkach). Ja się temu sprzeciwiam tak samo, jak teraz, gdy sprzeciwiam się zmianie proporcji podziału składki na korzyść ZUS. Jedno i drugie działanie jest niedobre. Proporcje podziału składki powinny być stałe. Chciałbym jeszcze raz mocno podkreślić, że ja nie twierdzę, że OFE jest lepsze od ZUS, jednak nie twierdzę też, że ZUS jest lepszy od OFE. One są inne i ta inność jest wartością.

Wspomniał Pan o dywersyfikacji składki emerytalnej. Teraz ta dywersyfikacja ma polegać na tym, że więcej pieniędzy będzie płynąć do ZUS. Jak to powinno wyglądać? Uważa Pan, że powinien pozostać taki podział procentowy składki na ZUS i OFE jaki istnieje obecnie, nie należy tego zmieniać?

To pytanie sięga głębiej. Jeżeli miałbym dać krótką, jednoznaczną odpowiedź, to uważam, że nie należy tego robić. Wyjaśnię jednak, czemu tak myślę. To, co w portfelach OFE związane jest z obligacjami skarbowymi, rzeczywiście jest nieporozumieniem. Od lat mówiłem, że obecność obligacji skarbowych w portfelach OFE jest niewłaściwa. Ich tam nie powinno być. Mogą znajdować się tam jedynie czasowo, o tyle o ile ich udział będzie zmniejszał się wraz z rozwojem rynków finansowych i zwiększeniem się podaży innych instrumentów finansowych, niż te, które są emitowane przez rząd w celu „rolowania” długu. Można postawić pytanie, czy jeśli te obligacje nie powinny być w portfelach OFE w długim horyzoncie, nie jest właściwe wyeliminowanie ich stamtąd już teraz. Odpowiedź brzmi: nie. Powodów jest kilka. Po pierwsze, tracimy możliwość elastycznego zwiększania popytu na instrumenty inne niż obligacje skarbowe. Te inne instrumenty to inwestycje w realną gospodarkę i jej rozwój. Bardzo tego potrzebujemy. Mniejsza dywersyfikacja składki powoduje spadek elastyczności całego systemu. Jeśli tak się stanie (mam jednak nadzieję, że nie), to trzeba będzie liczyć na to, że kiedyś znajdą się mądrzy politycy, którzy zmienią sytuację w drugą stronę. Niestety, jest to raczej mało realne. Stąd moja odpowiedź. Uważam, że tej proporcji podziału składki nie należy zmieniać, nie dlatego, żeby chronić OFE, ale dlatego, żeby chronić bezpieczeństwo uczestników powszechnego systemu składającego się z dwóch części o podobnej wielkości.

Kompromisowym wyjściem byłoby wprowadzenie obligacji emerytalnych, lecz nie wiadomo, dlaczego zostało ono zepchnięte na bok w debacie publicznej. Wykorzystanie tego narzędzia rozwiązałoby problemy bieżące, a także trudną kwestię, jaką jest pewien rodzaj nieefektywności, związany z tym, że w portfelach OFE są obligacje skarbowe. Gdyby w skład portfeli OFE włączyć obligacje emerytalne, ta nieefektywność zostałaby zlikwidowana. Tego typu instrumenty rozwiązałyby problem, dlatego że z jednej strony byłyby narzędziem „rolowania” długu, a z drugiej strony nie rodziłyby ryzyka dla budżetu – w szczególności ryzyka związanego z płynnością. Instrumenty te byłyby dystrybuowane poza rynkiem, a ich stopa zwrotu byłaby generowana przez realną gospodarkę. Zostałby wyeliminowany problem związany z zależnościami między deficytem budżetowym, papierami dłużnymi państwa, czyli obligacjami, a portfelami OFE. Cała sprawa związana z OFE przestaje być elementem myślenia o tym, jak przeciwdziałać negatywnym skutkom bieżącej sytuacji na rynkach finansowych, czy w ogóle problemom związanym z płynnością. Należy tutaj dostrzec, że taki instrument byłby rozwiązaniem sprawy, gdyż z jednej strony zachowałby elastyczność systemu, a z drugiej dawałby ludziom większe poczucie bezpieczeństwa, dlatego że ich przyszłe zobowiązania emerytalne byłyby wyrażone w bardziej cywilizowany sposób, co jest ważne dla bezpieczeństwa faktycznego oraz dla percepcji tego bezpieczeństwa przez ludzi. Systemy emerytalne obsługują społeczeństwa w bardzo długim horyzoncie obejmującym wiele dziesięcioleci. Dlatego jedną z najważniejszych cech, jakie powinny posiadać, jest przejrzystość pozwalająca na wytworzenie zaufania do ich funkcjonowania. Politycy szczególnie łatwo mogą ingerować – w imię reprezentowanych przez siebie krótkookresowych celów – właśnie w systemy, w których zobowiązania wobec uczestników wyrażone są w niejasny sposób. Proponowane rozwiązanie rządowe taką właśnie niejasność wnosi do systemu. Odpowiednie wyrażenie tego, w sposób, który dawałby większe poczucie bezpieczeństwa ludziom, jest fundamentalne, bo ekonomia rozstrzyga nie tylko o tych bieżących przepływach. Tak czy inaczej emerytury zawsze są finansowane z przyszłego dochodu wytworzonego przez kolejne pokolenia pracujące. Gdyby nie było kolejnego pokolenia, to niezależnie od tego, jaki będzie system emerytalny, ostatnie pokolenie musiałoby umrzeć z głodu albo pracować do śmierci, bo nie byłoby żadnego sposobu zapewnienia im konsumpcji bez pracy. Nawet gdyby miało zgromadzone bogactwo w rozumieniu finansowym, to nie przełożyłoby tego na bogactwo realne, pozwalające na konsumowanie, bo nikt nie produkowałby tego, co można byłoby konsumować. Realna byłaby śmierć z głodu przy stole ze złotą zastawą.

To wszystko jest dość oczywiste, ale sprzeczne z naszą intuicją i dlatego tak trudne do wytłumaczenia. Czasem w tę pułapkę wpadają także ekonomiści. Przykładem artykuł ministra Rostowskiego w GW (7 lutego).

Powiedział Pan o obligacjach emerytalnych. Pod koniec lata pojawił się raport autorstwa Pana i zespołu Pana współpracowników, w którym zaproponowali Państwo stworzenie dwóch subfunduszy w ramach OFE. Te propozycje przeszły zupełnie bez echa. Dlaczego sprawa subfunduszy zniknęła z horyzontu?

Rząd postanowił dokonać radykalnych działań ingerujących w fundamenty systemu emerytalnego, podczas gdy propozycje, o których pan wspomina, dotyczą modyfikacji (nawet daleko posuniętej) rozwiązań zwiększających efektywność kapitałowej części systemu bez naruszania konstrukcji systemu jako całości. Notabene to samo należałoby zrobić w obrębie tej części systemu, którą zarządza ZUS. Niestety, propozycja rządowa bardzo utrudnia działania proefektywnościowe.

A czy nie byłoby to lepsze rozwiązanie?

Oczywiście, że tak. Dlatego zaangażowałem się w to, włożyłem wiele pracy w przygotowanie tego raportu, a także uczestniczyłem w dyskusji publicznej pokazującej, dlaczego ten raport i jego propozycje są merytorycznie zasadne. Uważamy, że efektywność OFE można podnieść. Nie wynika to z błędów popełnionych w przeszłości, a z tego, że świat i Polska rozwijają się, pojawiają się nowe możliwości, a także nowe zagrożenia. Trzeba więc modyfikować techniczne rozwiązania, a nie naruszać konstrukcję systemu, która jest dobra. Zaproponowaliśmy działania, które mają na celu także obniżenie kosztów systemu.

Nie twierdzę, że w obecnym systemie nie ma problemów ani że to, co zostało zrobione jest ideałem. Jednak fundamenty tego systemu zostały bardzo solidnie zbudowane na wartościach, które się sprawdzają. Na te fundamenty składają się trzy rzeczy:

Pierwszaw tym systemie nie budujemy iluzji, że on wypłaci więcej, niż do niego wpłacimy. To nie jest św. Mikołaj, który da ludziom to, czego oni sami nie wypracują. Niestety, w realnym świecie czegoś takiego nie ma. Oczywiście, taką iluzję można zbudować, politycy kochają tego typu złudzenia. System skonstruowaliśmy więc tak, by ten problem minimalizować. Innymi słowy, w całym systemie obowiązuje zasada zdefiniowanej składki (przypomnę, że dotyczy to także ZUS).

Drugą częścią fundamentu jest dywersyfikacja ryzyka. Przyszłość jest nieprzewidywalna, a ryzyko z nią związane nieusuwalne. Należy je zatem zdywersyfikować, stąd podział składki na te dwie prawie równe części. Część ZUS-owska jest trochę większa, ponieważ w okresie kolejnych dwóch, trzech dziesięcioleci stopy zwrotu z rynków finansowych mogą być czasowo trochę wyższe niż w realnej gospodarce. Chodzi o to, żeby przyszła emerytura była pół na pół z obu źródeł, co powinno mieć miejsce, wziąwszy pod uwagę obecny podział składki. Trzecim elementem, który składa się na fundament, jest przejrzystość finansów publicznych. Chodzi o to, aby było dokładnie wiadomo, jaki jest stan zobowiązań systemu, czyli inaczej dług, który generuje. W nowym systemie w Polsce można to policzyć, dodając sumy indywidualnych kont obywateli w obu częściach systemu. Jeżeli zsumujemy dane z kont, jakimi zarządzają towarzystwa emerytalne oraz tych, którymi zarządza ZUS, to otrzymujemy dokładną sumę zobowiązań, jakie ma na dzień dzisiejszy system emerytalny jako całość. Jest to wiedza niedostępna w większości innych państw, które mogą te zobowiązania jedynie w przybliżeniu szacować. W kontekście finansów publicznych naszym problemem jest jednak stosowanie różnych konwencji księgowych do obu części systemu, co istotnie zamazuje obraz. Stwarza to sytuację, w której przesuwanie środków między obiema częściami systemu sprawia wrażenie zwiększania bądź zmniejszania długu, podczas gdy w rzeczywistości zostaje on na niezmienionym poziomie.

Czy nie uważa Pan, że reforma emerytalna wymaga jeszcze dokończenia i rząd stanął w pół drogi, kładąc jedynie podwaliny pod konieczne zmiany, takie jak choćby podwyższenie wieku emerytalnego?

Pojęcie „dokończenie” jest określeniem nieprecyzyjnym. Przede wszystkim obecnie nie jest to system powszechny, gdyż ciągle istnieją grupy, które do niego nie należą. Ważne jest objęcie tym systemem wszystkich i wyeliminowanie specjalnego traktowania tych grup. Tego typu specjalne traktowanie/przywileje są bardzo niedobre tak dla społeczeństwa, które musi za nie płacić, jak i dla samych zainteresowanych, którzy w ten sposób są złapani w pułapkę przywileju. Znaczy to, że ich decyzje dotyczące mobilności są silnie ograniczone tym właśnie, że nie chcą stracić przywileju i tkwią w często nie najlepszym miejscu nawet wtedy, gdy obiektywnie powinni przejść do innych sektorów gospodarki. Jeżeli jakaś grupa ma przywilej wcześniejszego przejścia na emeryturę i traktuje to jako rodzaj zapłaty za swoją pracę lub służbę – to tak naprawdę daje się wykorzystać. Zamiast zapłaty dzisiaj dostają obietnicę, że ktoś im kiedyś zapłaci. Tak nie będzie. Trzeba mieć pełną świadomość, że za 10 czy 20 lat nikt nie będzie nawet pamiętał o jakichś przywilejach. Reszta społeczeństwa odmówi ich finansowania.

Poza systemem mamy również rolników złapanych w pułapkę KRUS-u, który sprzyja pogłębianiu skansenizacji polskiej wsi i utrudnia rolnikom lub ich dzieciom integrację z resztą społeczeństwa. Przechodząc do innych sektorów, rolnicy wyraźnie poprawiliby swoją sytuację dochodową. Tkwią w KRUS-ie, bo stamtąd dostają małe, ale praktycznie darmowe świadczenia.

Kolejną rzeczą jest nieporozumienie, jakie wynika z łączenia ze sobą takich zagadnień jak system emerytalny i system rentowy. To bardzo zaciemnia obraz. Rozumiem, że dla ministra finansów ważna jest końcowa suma, jaką musi wygenerować z naszych kieszeni, żeby dało się finansować wszystkie wydatki. Chciałbym jednak podkreślić, że pewne elementy tej sumy są jakościowo różne i nie można ich po prostu sumować. W gazetowym języku istnieje zbitka pojęciowa z przeszłości: „system emerytalno-rentowy”. Takie coś przestało istnieć 12 lat temu, po wprowadzeniu reformy. Wydzieliliśmy wtedy system emerytalny, z całości systemu ubezpieczeń społecznych. Dotyczy to nie tylko wydzielenia OFE, ale również wydzielenia systemu emerytalnego w ramach ZUS. Prawdopodobnie należało wtedy bardziej zdecydowanie działać i wydzielić nie tylko system emerytalny, ale przekazać zarządzanie nim jakiejś instytucji innej niż ZUS. Poprawiłoby to obsługę systemu emerytalnego, jak również jego percepcję. Przy obecnej strukturze instytucji zarządzającej jaką jest ZUS wiele rzeczy myli się nawet ekspertom. Także to, że system emerytalny i system rentowy to od 1999 roku dwa bardzo różne twory. Zasilane są odrębnymi składkami, inna jest również natura celu społecznego, który realizują. Natomiast ZUS-owska część systemu emerytalnego i OFE to części jednej całości, która realizuje dokładnie ten sam cel społeczny, jakim jest alokacja dochodu w cyklu życia. Obie te części są po prostu podobnymi zbiorami indywidualnych kont emerytalnych. Natomiast w systemie rentowym takiego rozwiązania nie da się sensownie zastosować.

Czy obecną propozycję przesunięcia do ZUS nazwałby Pan zatem demontażem systemu?

Niestety tak. Nawet jeśli tylko niektóre z kluczowych elementów są demontowane, to powoduje to dewastujące skutki dla całego systemu, który został zaprojektowany jako logiczna całość. Minister Rostowski deklaruje, że chce zachowania zasady zdefiniowanej składki w całym systemie. Wierzę, że taka jest jego intencja, choć jego koleżanka z rządu Jolanta Fedak zaczyna tę zasadę podważać. Tego właśnie się obawiam. OFE poza tym, że pozwalają na dywersyfikację ryzyka, są także „tarczą” broniącą zdrowych zasad funkcjonowania ZUS. Mało kto to dostrzega. Tak więc demontowane są nie tylko narzędzia pozwalające na dywersyfikację ryzyk, demontażem zagrożona jest także zasada zdefiniowanej składki. To fatalny rozwój wypadków.

W dyskusji publicznej wysuwany jest szereg zastrzeżeń wobec działania towarzystw emerytalnych. Chcę podkreślić, że ocena prywatnych PTE nie jest tożsama z oceną OFE, które – tak jak część ZUS-owska, są częścią powszechnego, a więc publicznego systemu emerytalnego. Trzeba oddzielić ocenę systemu i tego, jak on jest zarządzany, bo to dwa zupełnie inne poziomy. Ja skupiam się na systemie. System i instytucje nim zarządzające to nie jest to samo.

Powiedział Pan, że ma nadzieję, że proponowane przez rząd zmiany zostaną zablokowane. Czy uważa Pan, że jest realna szansa, by zachować obecny system, wprowadzając jedynie zmiany podnoszące jego efektywność?

Cóż, jestem niepoprawnym optymistą i wierzę, że racjonalne argumenty jednak docierają do decydentów. Potrzebne są zmiany proefektywnościowe, w tym obniżające koszty, ale nie ma jakiejkolwiek potrzeby naruszania fundamentów systemu. Ważne jest również to, w jaki sposób wprowadza się zmiany. Często to samo można zrobić na różne sposoby i warto się zastanowić, który z nich jest najlepszy. Przedstawiciele rządu najwyraźniej takiej analizy nie przeprowadzili.

Minister Rostowski argumentuje forsowane zmiany potrzebą ratowania finansów publicznych. Nie jestem pewien, czy wolno poświęcać bezpieczeństwo systemu dla takiego celu. Gdy jednak koniecznie chce się podjąć takie działania, można zrobić to dużo lepiej przy wykorzystaniu zaproponowanych przeze mnie obligacji emerytalnych. Jednakże słuchając dyskusji na temat proponowanych zmian, coraz częściej mam wątpliwości, czy to rzeczywiście chodzi o ratowanie finansów publicznych. Ich stan nie jest bowiem wynikiem funkcjonowania systemu emerytalnego, a ewentualne wprowadzenie proponowanych zmian w bardzo niewielkim stopniu stan tych finansów poprawi. Do tego jest możliwość skorzystania z oferty Komisji Europejskiej pozwalającej nam czasowo odpisywać od długu kwoty przekazywane na konta w OFE. Ten okres byłby na tyle długi, że pozwoliłby rządowi – o ile oczywiście wyrazi chęć – na przeprowadzenie porządkowania finansów publicznych. W Polsce naprawdę nie trzeba burzyć podstaw systemu emerytalnego. Proponując rozwiązanie, którym są obligacje emerytalne nie twierdzę, że jest ono idealne i rozwiązuje wszystkie problemy w sposób najlepszy z możliwych. Jest to rozwiązanie, które pozwala na złagodzenie sytuacji w finansach publicznych bez dewastowania systemu emerytalnego i bez naruszania poczucia bezpieczeństwa uczestniczących w nim pracujących Polaków.

Staram się podpowiadać merytorycznie uzasadnione rozwiązania poprawiające funkcjonowanie systemu emerytalnego, ale po drugiej stronie spotykam – w tym momencie odniosę się do wypowiedzi Jacka Rostowskiego – dosyć instrumentalne wykorzystywanie moich słów, sprzeczne z całością wypowiadanych przeze mnie poglądów. Przypomnę więc jeszcze raz, że integralność całego systemu emerytalnego jest wartością, która się dobrze sprawdza i warto jej bronić. Obie części systemu „robią” to samo, ale czynią to w inny sposób, co jest podstawą jego bezpieczeństwa. Żadna z części nie jest ani lepsza, ani gorsza. One wspierają się nawzajem i to jest właśnie wartość, której należy bronić.

Czy uważa Pan, że ministrowie Kotecki i Rostowski wykorzystują i przeinaczają pańskie słowa, żeby przepchnąć propozycje zmian systemu emerytalnego, czy może powód był inny?

Tego nie wiem. Nie wiem, czy była to zła wola, brak wiedzy, czy chęć uzasadnienia na siłę potrzeby wprowadzenia proponowanych zmian. Może po prostu wynikło to z radości, że takie cytaty pojawiły się publicznie, w „Liberté!”, i to jeszcze w wypowiedzi kogoś, kto prezentuje wyraźnie przeciwne do nich stanowisko w sprawie proponowanych zmian.

Warto też mieć świadomość, że obecna dyskusja na temat OFE ma wyraźnie polityczny charakter. Ja staram się trzymać daleko od polityki i pozostawać na gruncie merytorycznym. Dlatego nie bardzo nadaję się na adwersarza ministrów. Niestety, na argumenty merytoryczne jest małe zapotrzebowanie, dlatego trudno się z nimi przebić.

Opracowanie: Martyna Nowak i Dominika Stachlewska

?

W poszukiwaniu liberalnego złotego Graala :)

Po raz pierwszy od lat pojawiają się w Polsce warunki do stworzenia liberalnej inicjatywy politycznej. Czy podaż spotka się z popytem i komu uda się wejść na zdominowany przez PO-PiSowy oligopol partyjny rynek?

Polityczna reprezentacja. W postaci stabilnej, ideowej partii. Oto „złoty Graal”, który nadal wymyka się polskim liberałom o integralnie, a nie wybiórczo liberalnych poglądach. Adherenci „szczerbatego liberalizmu” odnajdują się na scenie politycznej nie najgorzej. Lokują oni swoje polityczne sympatie w okolicach lewicy i centrolewicy, jeśli reprezentują opcję obyczajowego progresywizmu łączoną z wiarą w socjalne zaangażowanie państwa, lub bez większych oporów wspierają PO, jeśli z kolei – odwrotnie – skłonni są połączyć prorynkowe credo z tradycjonalizmem konserwatywnym. Tymczasem integralny liberał, a więc człowiek o równocześnie wolnorynkowym spojrzeniu na problemy ekonomiczne i progresywnych zapatrywaniach na stosunki społeczne, zmuszony jest błąkać się na pustyni w centrum sceny i stale wybierać „mniejsze zło”. Różne motywacje przy tym nim w historii III RP, a szczególnie w ostatniej dekadzie, kierowały i kierują. Ostatnio głos jego był zwykle produktem powszechnie sianego strachu przed Kaczyńskimi.

Na dłuższą metę jednak sytuacja taka nie może być uznana przez tych wyborców za zadowalającą, a 3 lata rządów partii, którą z braku lepszej alternatywy poparli, są w swoim bilansie dalekie od tego, aby stać się dla nich źródłem satysfakcji. PO zawiodła liberałów w polskim społeczeństwie pod każdym względem. Nie jest niespodzianką negatywna ocena bilansu rządu Donalda Tuska z punktu widzenia obyczajowego liberalizmu, ponieważ od początku mieliśmy świadomość konserwatywnego charakteru tej ekipy. Niemoc w sprawie in vitro wywołana strachem przed reakcją kościoła, a szczególnie ostatnie homofobiczne występy minister Elżbiety Radziszewskiej stanowią krótkie podsumowanie tej polityki od strony liberalnych oczekiwań. Jednak już klęska w zakresie polityki gospodarczej była zupełnie nieoczekiwana. W ciągu kadencji rządów rzekomo prorynkowej partii koszt obsługi polskiego długu publicznego ma wzrosnąć o ponad 1/3, nie zostały podjęte żadne środki, aby przeciwdziałać dalszemu narastaniu długu w średniej i długiej perspektywie czasowej (poza reformą „pomostówek” wymuszoną upływającym terminem obowiązywania poprzedniej regulacji prawnej), nieomal zakwestionowana została reforma emerytalna z czasów AWS-UW, zaś nacjonalizm antyprywatyzacyjny i molochowy etatyzm poprzedniej ekipy został ni stąd, ni zowąd wpisany na sztandary PO. W roku 2007 łatwo było zrozumieć głos polskich liberałów oddany na PO. Dwa lata rządów obozu IV RP były oczywistą i silną motywacją. W roku 2011 coś z tego jeszcze zostanie i prawdopodobny brak alternatywy uczyni z tych wyborów nieco wyblakłą kalkę tamtych. W roku 2015 jednak z tej motywacji nie pozostanie już nic. Najpóźniej wtedy liberałowie powinni odnaleźć swojego „Graala”.

Polityczne podaż i popyt

Jeśli w społeczeństwie istnieje dosyć liczna grupa o wyodrębniających ją poglądach politycznych, to wkrótce na jej potrzeby wyrasta partia, zgodna z jej podstawowymi oczekiwaniami. Tak jak na rynku podaż odpowiada na popyt. Przy czym w przypadku inicjatyw udanych impuls wychodzi od strony popytu, nie podaży. To różni rynek polityczny od wielu gałęzi rynku komercyjnego, gdzie udane kampanie powodują sztuczne kreowanie potrzeb, a więc i popytu pod podaż wymyślonego przez daną firmę produktu. Rzadko kiedy takie zjawisko objawia się w polityce, a jeśli już, to generuje partyjne efemerydy, a więc partie na 3-7 lat, a nie na 30-70. Być może z tego powodu nieudane okazały się dwie ostatnie próby przedstawienia nowych ofert politycznych w centrum sceny, w latach 2005 i 2009. Odgórne inicjatywy, stanowiące polityczną podaż i usiłujące wygenerować dla siebie popyt za pomocą znanych twarzy pod świeżym lub zrecyclingowanym szyldem nie natrafiły na wystarczający odzew i nie wykrzesały dość entuzjazmu, pomimo iż obie były wartościowe i jakościowo ulepszyłyby partyjny krajobraz Polski. Lekcja z tych niepowodzeń jest taka, że popyt musi poprzedzić podaż. To zaś oznacza potrzebę cierpliwości, bacznego obserwowania ewolucji poglądów społecznych i zmian w poparciu aktualnych partii parlamentarnych, w szczególności partii rządzącej.

Właśnie po stronie popytu w ostatnich tygodniach obserwujemy nowe zjawiska. Blisko pół roku po katastrofie smoleńskiej do głosu w głównym nurcie publicznej debaty dochodzą wątki do tej pory w najlepszym razie funkcjonujące okazjonalnie na jej marginesie. Skandal wywołany uczynieniem z krzyża substytutu pomnika ofiar katastrofy lotniczej objawił duży potencjał i gotowość znaczącej części społeczeństwa do politycznego wystąpienia o charakterze antykonserwatywnym, antynacjonalistycznym i antyzaściankowym. Doszło do kompromitacji hierarchów kościoła katolickiego, który zapłacił wysoką cenę z własnej wiarygodności za krótkowzroczną strategię politycznego zaangażowania się w kampanię wyborczą po stronie jednego z kandydatów na prezydenta. Zaufanie do instytucji kościelnych spadło. Pojawiło się znaczące pole dla aktywności liberalizmu etyczno-obyczajowego. Jeśli porównamy obecny stan debaty na „gorące” i „kontrowersyjne” tematy związane z tą dziedziną z jego stanem sprzed 5-6 lat, to z łatwością zauważymy daleko idące zmiany. W połowie ubiegającego dziesięciolecia było w Polsce możliwe, aby działacze partii współrządzącej krajem publicznie głosili hasła homofobiczne, antysemickie i szowinistyczne, a nawet brali udział w fizycznych aktach agresji na demonstracje mniejszości seksualnych, nie prowokując przy tym przeciwko sobie zdecydowanej negatywnej reakcji większości społeczeństwa, a raczej najnormalniej w świecie pozostając na salonach władzy. Poza przyjętą normą nie było publiczne przyznawanie się do nienawiści wobec różnych mniejszościowych grup, a opowiadanie się po stronie tolerancji, co dobitnie pokazał kazus publikacji w Polsce podręcznika Rady Europy na ten temat. Kilka lat później zjawiska te zostały wyeliminowane poza główny nurt życia publicznego, ale ton debaty był nadal jaskrawo konserwatywny. Dziś, w rezultacie zaognienia problematyki dotyczącej miejsca kościoła w życiu politycznym kraju (a z tym wiąże się w zasadzie każdy postulat z katalogu obyczajowego liberalizmu, ponieważ kościół jest najpotężniejszym strażnikiem tradycyjnego modelu myślenia o stosunkach społecznych, a zatem głównym oponentem liberalizmu), druga strona sporu dostrzega swoją siłę.

Koniec „papki”

Przez wiele lat nawet zadeklarowani mocno po stronie liberalizmu politycy polskiego centrum, w dużej części wywodzący się ze środowisk Unii Wolności, ulegali w ostatecznym rozrachunku tendencji do tabuizowania postulatów liberalizmu obyczajowego w partyjnych programach i retoryce. Istniała silna obawa, iż ponadprzeciętnie (w skali Europy) zaangażowane w praktyki religijne społeczeństwo polskie zareaguje na nie radykalnie źle i spowoduje to klęskę całej politycznej inicjatywy w centrum. Preferowano dlatego ograniczyć się do zakulisowego potwierdzania własnego progresywizmu etycznego i sugerowania, że na tego rodzaju program przyjdzie czas w bardziej odległej przyszłości. Zresztą, podobne podejście okazała nawet także lewica SLD w okresie swoich rządów w latach 2001-2004. Obok, nie do końca nieuzasadnionych, obaw o utratę części potencjalnych wyborców, inicjatywy liberalne ulegały także pokusie poszukiwania drogi do maksymalizacji swojego wyniku poprzez sięganie po typową dla wielkich partii ludowych (do których w Polsce jednak nigdy nie mogłyby one przynależeć) strategię „catch-all„. Pragnienie przypodobania się niemal wszystkim wyborcom, z wyjątkiem irracjonalnych ekstremistów z obu stron spektrum, powodowało naturalnie deideologizację programów partyjnych. Jasne idee zastępowała bliżej nieokreślona „papka” składająca się z w dużej części z całkowitych, „propaństwowych” truizmów, pod którymi mógłby się podpisać przynajmniej co drugi wyborca. Podczas gdy takie podejście było jak najbardziej uzasadnione na etapie lat 1989-1991 (truizmy z dziś nie były truizmami wtedy), a może i 1997, to jednak stopniowo traciło ono sens w latach po wyborach 2001. „Papka” ostała się jednak, jako przyzwyczajenie i bezpieczniejsza droga, obarczona mniejszym ryzykiem politycznym. Szła także w parze z tabuizowaniem trudnych postulatów. Stosowanie tej metody nie przyniosło sukcesu żadnej inicjatywie politycznej w centrum i w ogóle żadnej innej od czasów PO w 2001 roku.

Im częściej, im więcej razy dany postulat jest jednak stawiany w mainstreamie debaty publicznej, w mających sporo widzów mediach, tym słabsze przesłanki dla obaw i tabuizowania. Opinia publiczna być może w pierwszym odruchu reaguje szokiem i gniewem, ale wraz ze stopniowym otrzaskaniem się ze stale przewijającymi się poglądami, oswaja się z nimi. Ryzyko utraty poparcia i pogrzebania partii politycznej, związane ze zgłaszaniem tych postulatów, szybko maleje. Staje się tak nawet jeśli postulat ów nie cieszy się poparciem większości wyborców, ale jednak znaczącej liczebnie mniejszości. Przede wszystkim przestaje razić, przez co nawet część nie zgadzających się nań wyborców, ale popierających inne elementy programu, staje się skłonna udzielić poparcia pomimo niego. Już w zeszłym roku dało się zauważyć w debacie publicznej w Polsce mniejszą siłę i liczbę reakcji w rodzaju „świętego oburzenia” na, uważane onegdaj za ekstremistyczne, liberalne postulaty obyczajowe. Dużo wskazuje na to, że sprzeciw większości społeczeństwa przeciwko politycznemu zaangażowaniu kleru w kampanię prezydencką i nachalnym próbom delaicyzacji życia publicznego przeistacza się w większą przychylność części spośród tej większości wobec zgłaszania haseł liberalnych obyczajowo w głównym nurcie polityki. Oczywiście na to uwagę zwraca Janusz Palikot.

Pakiet Palikota

Niezależnie od tego, jak się ocenia ostatnie inicjatywy lubelskiego posła PO i czy ma się zaufanie do szczerości jego zamiarów polegających albo na założeniu centrolewicowej partii obyczajowo liberalnej, a w kwestiach ekonomicznych przynajmniej niesocjalistycznej, albo na przesunięciu PO w lewo, pewne jest jedno. Wykorzystanie przez medialnego polityka ostatnich wydarzeń w naszym życiu społecznym, na Krakowskim Przedmieściu, dla celów wprowadzenia do powszechnej debaty jaskrawo liberalnych tematów etyczno-obyczajowych zdejmuje z nich odium tabu, które paraliżowało dotąd wielu polskich polityków liberalnego centrum. Nie me już powodów do obaw, że odważne wystąpienie z tego rodzaju programem stanie się powodem politycznego ostracyzmu i skazania na banicję. Palikot mówi o sobie, że jako pierwszy wyczuł przemiany światopoglądowe w polskim społeczeństwie. Odnalazł popyt i wziął się za generowanie dlań podaży. Jest to dyskusyjne. Inna rzecz jest jednak na pewno jego zasługą. Był pierwszym spoza lewego skrzydła SLD i innych lewackich grupek, który tak jasno i odważnie sformułował cały szereg liberalnych obyczajowo postulatów i zażądał do swojej umiarkowanie konserwatywnej partii ich realizacji pod groźbą rozłamu. Zdobył się na odwagę, której zabrakło w centrum, w latach 2005 i 2009. Powiedział o pełnej legalizacji związków partnerskich, a nie o „przysposobieniu osoby bliskiej, z czego mogą korzystać np. dwie staruszki, żyjące w jednym mieszkaniu”. Zaryzykował i nie został zlinczowany. Mniejszość, ale niemała mniejszość, popiera wszystkie jego postulaty, zaś niektóre cieszą się poparciem wyraźnej większości (i te być może nawet poprą „czytelnicy słupków” z aktualnego rządu).

Janusz Palikot jak na tacy podaje nam cały plik postulatów, które siłą rzeczy powinny znaleźć się w liberalnym programie. Legalne in vitro ograniczone tylko względami medycznymi, liberalizacja ustawy o przerywaniu ciąży, testament życia, związki partnerskie w tym homoseksualne, wycofanie religii ze szkół, zapewnienie lekcji etyki, rozliczenie nieprawidłowości w Komisji Majątkowej, rezygnacja w sądzenia ludzi w procesach karnych za słowo, w tym wykreślenie paragrafu o obrazie „uczuć religijnych” i głowy państwa, parytet (przy czym ten ostatni postulat trudno uznać za liberalny). Według badań społecznych dla „Newsweeka” tylko w kwestii związków partnerskich przeciwko Palikotowi jest wyraźna większość wyborców.

Tak więc wygląda „pakiet Palikota”, połowa tego, co może wkrótce konstytuować ugrupowanie liberalne w Polsce. Z samym Palikotem jest ten problem, że znajduje się on w czołówce polityków budzących nieufność, Nic dziwnego skoro wywołuje skrajne emocje. Jednak od jego osoby można ewentualnie abstrahować. Słuszna jest jego teza, że dziś w Polsce, inaczej aniżeli 5 lat temu, „domieszka konserwatyzmu” nie jest już potrzebna do politycznego sukcesu. Jak najbardziej zgodzić się z nim należy, gdy prognozuje, że PO nie będzie w stanie spełnić choćby znikomej części postulatów z jego pakietu. W końcu zaś, koniecznie trzeba poprzeć go, gdy mówi, że w polityce należy być, aby coś zmieniać, a nie po to aby trwać i zdobywać bez celu mandaty. I robić to wszystko według zasady „byle jak – byle z kim – byle po co”.

Koniec wiary naiwnej

Czas upływający od katastrofy sprzyja nie tylko krystalizacji i „udomowieniu” liberalizmu obyczajowego. W miarę jak stygną emocję i zmniejszać się będzie dawka irracjonalizmu w debacie publicznej, do głosu silnie powróci liberalizm ekonomiczny. Już to się dzieje. Podczas gdy w zeszłym roku panowała jeszcze naiwna wiara w reformatorską gotowość PO i obowiązywała doktryna, zgodnie z którą rząd czeka z projektami reform na wygaśnięcie wszystkowetującej prezydentury, tak tej jesieni obszar debaty publicznej uczęszczanej przez ekonomicznych ekspertów zostaje zdominowany przez furię. Wbrew nadziejom i oczekiwaniom, pod koniec kadencji, w warunkach braku groźby weta dla rządowych przedłożeń, okazuje się, że PO i jej rząd nie są liberalne w zakresie ekonomicznym.

Nie o sam brak reform tu już chodzi. Wraz z rozwinięciem aktywności medialnej przez głównego doradcę gospodarczego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, stało się jasne, że w poglądach jego, a być może i kluczowych elementów całego politycznego środowiska, zaszła poważna zmiana. Rada Gospodarcza przy premierze stoi dziś na stanowisku potrzeby etatyzacji i wzmożonej regulacji kilku kluczowych branż polskiej gospodarki. Celem jest budowa w tych branżach wielkich koncernów, które będą spełniać dwa główne warunki. Będą państwowe, a przynajmniej będą kontrolowane przez polski kapitał. Jedno z drugim się oczywiście ściśle wiąże. Ponieważ jest rzeczą trudną, aby zorganizować przejęcie wielkich, drogich molochów przez polski kapitał prywatny, pozostaje wzięcie go pod skrzydła przez taką czy inną spółkę skarbu państwa. To prosta droga do etatyzacji. Ilustracją tego jest ćwiczenie z regulowania gospodarki i kreowania wydarzeń na rynku, przeprowadzone niedawno przez ekspertów wspomnianej Rady. Gdy stało się jasne, że irlandzki bank AIB będzie musiał sprzedać BZ WBK, podjęli oni próbę zorganizowania przejęcia go przez polskiego właściciela. Należy sobie uświadomić, co to znaczy. Ciało polityczne, instytucja władcza, nie tylko postanowiła zaingerować w gospodarkę, ale wręcz wykreować podmiot, który miałby zostać skłoniony do realizacji wskazanej przez nią, ważnej transakcji. Dlatego próbowano zainspirować utworzenie konsorcjum z polskich towarzystw emerytalnych, które jednak nie powstało, ponieważ towarzystwa te są wobec siebie konkurentami i nie mogą podejmować wspólnych inwestycji. W zamian za to rząd postanowił więc promować przejęcie WBK przez państwowy PKO BP. Produktem tej samej logiki jest „prywatyzacja” Energi poprzez zakupienie jej przez PGE.

Tego rodzaju polityka gospodarcza jest przejawem praktycznego zastosowania konserwatyzmu. Opowiada się on za mechanizmami wolnego rynku, ale nie występuje przeciwko interwencjom rządu, gdy te służą gospodarczym „interesom narodowym”. Europejski ekonomiczny konserwatyzm nie ma także nic przeciwko własności państwowej wielkich graczy w branżach uznawanych za strategiczne. Na takie, do złudzenia przypominające retorykę PiS, pozycje przeszła więc PO zainspirowana myślą JKB. Z punktu widzenia liberałów to z jednej strony zawód, a z drugiej dobra wiadomość. Za sprawą powszechnego przekonania o ekonomicznie liberalnym charakterze partii Tuska powstanie alternatywnej wobec niej inicjatywy liberalnej było znacząco utrudnione. W czasach gdy Jacek Żakowski chwali politykę gospodarczą rządu przekonanie to musi kruszeć. Podczas gdy przedstawienie mocnego liberalnego programu obyczajowego zostaje odblokowane dzięki detabuizacji Palikota, sięgnięcie po jaskrawo neoliberalny program staje się łatwiejsze, gdy PO demonstracyjnie opuszcza pozycje liberalizmu ekonomicznego.

Pakiet Rybińskiego

W tym obszarze jest dość dużo osób, które formułują liberalny program, opozycyjny wobec polityki rządu. Oczywiście znaczącą rolę w debacie odgrywa Leszek Balcerowicz i jego eksperci z Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR). Jednak w ostatnich tygodniach pakiet liberalnych postulatów gospodarczych coraz silniej kojarzy się z nazwiskiem Krzysztofa Rybińskiego. Podczas gdy Balcerowicz wskazuje na negatywne aspekty rezygnacji z prywatyzacji i kierowania się nacjonalistycznym etatyzmem w ekonomii, Rybiński podkreśla całkowitą niezdolność aktualnego rządu do długofalowej oceny sytuacji, przede wszystkim w finansach państwa. Mówi o kosztach zadłużenia, chronicznej niezdolności do reform, zgubnej filozofii „życia tu i teraz”. Podaje liberałom w centrum, na drugiej tacy, pakiet postulatów: podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego, usunięcie farmerów z KRUS, likwidacja przywilejów emerytalnych i składkowych, przegląd wydatków na cele socjalne, powstrzymanie ustawodawczej biegunki oraz rozrostu liczby urzędniczych etatów, przeciwdziałanie w realny sposób narastającemu problemowi demograficznemu.

Czas wejść na rynek?

Rybiński oczekuje partii zdolnej do gospodarczej, instytucjonalnej i infrastrukturalnej modernizacji Polski, Palikot chce partii modernizacji stosunków społecznych. Oba ich pakiety mają wspólną cechę: są niesłychanie ambitnymi i trudnymi planami reform. Skoro trudnymi, to oczywiście można zasugerować, że wprowadzenie ich do programu partii tejże zaszkodzi. W istocie, gdyby partia taka chciał walczyć o poparcie rzędu 50%. Jednak rzecz w tym, że w Polsce jest dziś prawdopodobnie liczna mniejszość, która takiego podejścia do problemów kraju oczekuje i to jej oczekiwań nie spełnia, ani w zakresie pakietu Palikota, ani w zakresie pakietu Rybińskiego, żadna z czterech partii sejmowego oligopolu. Ani PO, ani tym bardziej żadna z pozostałych. To dla nich miałaby to być partia.

Palikot i Rybiński są przekonani, że istnieje popyt na ich pakiety. Jeśli tak jest, to jest to równoznaczne ze stwierdzeniem, że istnieje zapotrzebowanie na partię liberalną. To zapotrzebowanie właśnie, które ostatnio często, szczególnie w latach 2005 i 2009, było niemalże zaklinane, ale się nie objawiło. Albo dlatego, że go nie było w warunkach traumy po śmierci Jana Pawła II i katastrofie smoleńskiej, albo dlatego, że nie potrafiono na nie odpowiedzieć w sposób przekonujący. Teraz zaś jest być może tak, że jest zapotrzebowanie, jest popyt, ale nie ma komu jeszcze wygenerować podaży.

Pozostaje jedno istotne pytanie, równoznaczne z jednym „ale”. Na ile zwolennicy pakietu Palikota i zwolennicy pakiety Rybińskiego są zbiorami nakładającymi się na siebie? Potencjałem partii łączącej oba pakiety w swoim programie nie będzie bowiem suma całych tych dwu zbiorów. Praktyka polityczna wielu krajów pokazuje, że istnieje duża grupa prorynkowych konserwatystów, jak i progresywnych socjalistów. Ich jeden z pakietów by przyciągał, lecz drugi od partii takiej odpychał. Tym niemniej, jeśli myśli się o budowie partii na całe dekady, to powinna ona dysponować całościowym światopoglądem, nie zachowywać milczenia w żadnym z ważnych obszarów. Dlatego pytanie o kompatybilność obu pakietów, które leżą przed nami jak na tacy, stoi teraz w centrum zainteresowania środowisk liberalnego centrum w Polsce. Od odpowiedzi na nie zależy najbliższa przyszłość. Potencjalni zwolennicy partii to osoby aprobujące oba pakiety plus gorący zwolennicy jednego z nich o neutralnej postawie wobec drugiego. Jak duży jest to odsetek głosujących w tym kraju ludzi?

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję