Klasyczny liberał zwykle ma problem z podziałem na prawicę i lewicę, bo i lewica, i prawica są wolności indywidualnej wrogami. Lewica ma tendencje do rozciągania sfery zmonopolizowanej i regulowanej przez państwo do granic absurdu (zastępując społeczeństwo obywatelskie biurokracją), z kolei prawica ma tendencje do umacniania etatyzmu (i żyjących z niego grup interesu) w kilku dziedzinach, które są obiektem jej szczególnej obsesji: militaria (wspólnik: przemysł zbrojeniowy) i sprawy obyczajowe (wspólnik: Kościół).
Ale jeśli już miałbym się umieścić gdzieś na tym podziale, to określiłbym siebie jako anglosaska, oświeceniowa, sekularna prawica w sceptycznym duchu Davida Hume’a. Sekularna nie dlatego, że jestem wrogi religii (przeciwnie, jestem sympatykiem kilku z nich), ale dlatego, że moja „prawicowa” argumentacja jest sekularna. Cenię sobie wpływ średniowiecznego i renesansowego chrześcijaństwa oraz „północnoeuropejskiego” protestantyzmu na kulturę europejską – bez tego wpływu prawdopodobnie nie byłoby szkockiego Oświecenia (które cenie sobie jeszcze bardziej), a Europa nie różniłaby się gatunkowo od państw Bliskiego Wschodu.
(Choć z drugiej strony moja bezkompromisowa opozycja względem władzy, wpływu kościoła i innych grup interesu na władzę, nacjonalizmu i narzuconego konserwatyzmu obyczajowego, nierównego traktowania poddanych i rządzących względem prawa i wszelkich form cenzury; a przede wszystkim moje poparcie dla legalizacji aborcji, eutanazji, prostytucji, hazardu, narkotyków i innych przestępstw bez ofiar oraz moje poparcie dla równouprawnienia mniejszości zdają się mieć charakter lewicowy. Co dowodzi jednak, że ten podział nie ma sensu – ja jestem po prostu liberałem bezprzymiotnikowym.)
To, co mnie przede wszystkim łączy z prawicą, to przywiązanie do arystotelesowskiej koncepcji sprawiedliwości – oddanie każdemu tego, na co zasłużył. Różni mnie natomiast od prawicy fakt, że ja stosuję tę zasadę bezwzględnie i nie robię w niej wyjątków dla władzy (czy to monarszej, czy też „ludowej”). Sprawiedliwość to stan uporządkowanej anarchii – wolność każdego człowieka jest ograniczona jedynie zestawem reguł (konwencji społecznych) uznawanych przez członków danej społeczności. W takim przypadku wolno naruszać wolność jedynie tego, kto naruszył reguły (czyli zazwyczaj tego, kto sam naruszył wolność innej osoby). Zestaw reguł ograniczających wolność oraz zestaw kar egzekwowanych za naruszenie reguł jest kwestią ewolucji kulturowej – w drodze wzajemnego dostosowania się do siebie działających ludzi wyłaniają się spontanicznie zwyczaje określające ograniczenia i kary za tych ograniczeń naruszenie. Istotną rolę w tej materii pełnią umowa i tradycja – cześć reguł ludzie ustalają umawiając się co wolno, a co nie; a cześć reguł ludzie „dziedziczą” po swoich przodkach. Tak wyłania się ład społeczny – państwo, nawet jeśli przyczynia się do jego zachowania, to tylko w takiej mierze, w jakiej egzekwuje i utrwala ten spontanicznie powstały mechanizm.
Sekularny prawicowiec szanuje tradycję, ale nie jest jej niewolnikiem. Nie dlatego arystotelesowską koncepcję sprawiedliwości należy wprowadzać w życie, że jest dziedzictwem europejskim, ale dlatego, iż to jedyny racjonalny sposób na zbudowanie „optymalnego” (nikt nie narusza niczyjej wolności – maksymalna swoboda i produktywność) porządku społecznego. Argumenty sekularnego prawicowa są rozumowe, a nie metafizyczne.
Ciekawym przykładem takiej argumentacji są wywody niektórych liberałów za monarchią i przeciw demokracji. Argument taki przedstawił m.in. Leland Yeager, amerykański ekonomista, uczeń Misesa, i współpracownik Buchanana i Tullocka, w tekście pt. „Libertariańskie argumenty na rzecz monarchii”. Postawa filozoficzna Yeagera to millowski utylitaryzm, a mimo to, w przeciwieństwie do J.S. Milla, zapalonego demokraty, oraz Ludwiga von Misesa, też utylitarysty, choć umiarkowanego demokraty – Yeager opowiada się za konstytucyjną monarchią w imię racjonalizmu i liberalizmu, a nie reakcjonizmu czy mistycyzmu. Yeager rozważa więc monarchię z punktu widzenia zalet dla zachowania wolności osobistej i dlatego też opisuje jej idealną dla liberała formę (monarchię z demokratycznym elementem):
Niewybrany władca absolutny mógłby być zapalonym klasycznym liberałem. Pomimo tego że mądra i dobra dyktatura o liberalnym nastawieniu nie byłaby sprzecznością samą w sobie, to nie ma szans, by utrzymać taki reżim oraz jego ciągłość, w tym sukcesję bez zbędnych problemów.
Niektóre elementy demokracji są więc konieczne — zupełne jej zastąpienie byłoby niebezpieczne. Demokracja daje ludziom pewien wpływ na rządzących i na to, jaką politykę prowadzą. Wybory mogą wyrugować złych rządzących w sposób pokojowy. Obywatele, którzy dbają o takie rzeczy, mogą cieszyć się uczestnictwem w sprawach publicznych.
Innymi słowy, Yeager jako racjonalista, utylitarysta i liberał opowiada się za ustrojem Liechtensteinu. W „pełnej” demokracji parlamentarnej widzi zagrożenie dla wolności i racjonalnego ładu politycznego, a nawet przetrwania porządku społecznego. Podobne stanowisko kreślą inni liberalni myśliciele: Anthony de Jasay, Hans-Hermann Hoppe, Erik von Kuehnelt-Leddihn, Sean Gabb, a nawet w niektórych fragmentach podobne uwagi padały z ust Friedricha A. von Hayeka. (O tym, że Edmund Burke, Benjamin Constant, de Tocqueville czy Lord Acton byli sceptyczni wobec „władzy ludu” wszyscy przecież wiemy.) Przeciwny systemowi masowego głosowania był m.in. Gordon Tullock, choć nie był monarchistą – jak większość liberalnych Amerykanów, był zwolennikiem republikańskich rządów Ojców Założycieli. Wśród liberalnych krytyków demokracji znajdziemy także takich autorów, jak Albert Jay Nock, H. L. Mencken, Robert Nisbet, J. R. R. Tolkien, Evelyn Waugh oraz wielu, wielu innych. Powiedziałbym nawet, że dawniej sceptycyzm wobec demokracji był raczej regułą niż wyjątkiem.
Liberałowie monarchistyczni (i anarchistyczni, i część republikańskich) mają tendencję do podpierania swojego stanowiska ideą „praw naturalnych”. Niemniej trzeba się zastanowić czy sprawiedliwość i wolność racjonalniej jest traktować jako „prawo naturalne”. Taka strategia może prowadzić na manowce, bo o ile sprawiedliwość i wolność to pojęcia intersubiektywnie poprawne i weryfikowalne (a więc naukowe), o tyle „prawo naturalne” takim pojęciem nie jest. Badanie norm społecznych (konwencji) jest możliwe do powtórzenia i sprawdzenia potencjalnie przez każdego, kto chciałby się o tym przekonać. Badanie „prawa naturalnego” to dziedzina subiektywnych przekonań i sentymentów.
„Prawo naturalne” jest czymś innym dla katolika, a czymś innym dla libertarianina. Dla mnie „prawo naturalne” z kolei w ogóle nie istnieje (a nawet jeśli istnieje, to nie mamy obiektywnych środków jego poznania – więc na jedno wychodzi). Falsyfikowalność rozstrzyga tego typu dylematy. Wszyscy widzimy obserwowalną kulturę naszego społeczeństwa – w tej kulturze wyłoniły się zwyczaje (oraz została nam narzucona państwowa legislacja), które określają nasze obowiązki i uprawnienia. Cześć tych uprawnień i obowiązków jest zwyczajowa, a część wynika z naszych zobowiązań umownych (zresztą respektowanie zobowiązań umownych samo w sobie jest zwyczajem, jak zauważył David Hume w „Traktacie o naturze ludzkiej”). Nie ma w tych uprawnieniach nic „naturalnego”, za wyjątkiem faktu, że reguły te są w dużej mierze pochodną naturalnej rzadkości dóbr i naturalnych cech ludzkiego charakteru. Ale ten fakt nic nie zmienia, bo te konwencjonalne reguły są faktami historycznymi bądź antropologicznym, które można falsyfikować. W związku z tym nie musimy przyjmować abstrakcyjnych założeń, żeby określić które uprawnienia są prawomocne, a które nie. Moim zdaniem, wobec powyższego faktu (istnienia obserwowalnych konwencji społecznych określających reguły funkcjonujące w społeczeństwie) brzytwa Ockhama nie pozostawia zbyt wiele miejsca dla rozważań nad „prawami naturalnymi”.
Co więcej problem z „prawami naturalnymi” jest dokładnie taki sam jak z „prawami człowieka” – i jedne, i drugie są w dużej mierze wynikiem wiary, emocji, subiektywnych opinii i preferencji politycznych. Zabawne jest to, że prawica nie uznaje tych drugich, lewica nie uznaje tych pierwszych, a ja nie uznaję żadnych: bo ja w ogóle kwestionuję niefalsyfikowalne, niespójne logicznie i redundantne względem wymagań nauk społecznych przesłanki.
„Prawo naturalne” jest zazwyczaj definiowane albo jako reguły wyrastające z natury (klasyczny błąd naturalistyczny), albo jako reguły niezależne od zwyczajów i kultury danego społeczeństwa (stojące niejako ponad nim i obowiązujące wszystkich zawsze i wszędzie). W obydwu przypadkach wybór tych reguł jest czysto arbitralny – wynika z preferencji ideologicznych wybierającego. Dla przykładu niektórzy libertarianie deontologiczni powiadają, że własność i obrona są prawem naturalnym, bo każdy człowiek, a nawet zwierzęta, broni swojego życia i posiadania. Ale trudno w tym wypadku mówić o jakichkolwiek regułach czy normach, które taka teza implikuje. Ludzie w stanie dzikim napadali na siebie – to oznacza, że atak na niewinną osobę jest prawem naturalnym? Koty zabijają myszy dla zabawy? Zabijanie dla zabawy też jest prawem naturalnym? Obserwacje natury są oczywiście falsyfikowalne i można je badać, nawet empirycznie testować, ale to niewiele zmienia, bo za Davidem Hume’m musimy w takim wypadku powtórzyć, że nie da się wnioskować co powinno być, na podstawie tego co jest. Owszem, zwierzęta bronią swojego życia i posiadania, ale też popełniają cudzołóstwo, zabijają własne młode i praktykują kanibalizm. Dlaczego akurat tylko posiadanie przekładamy na nasze normy moralne, a resztę nie? „Normy prawne” wyciągane z natury są albo arbitralne, albo niespójne.
W tym wypadku „prawo naturalne” to po prostu kilka wybranych faktów biologii, które niektórzy próbują rzutować na kulturowe normy ludzkich społeczeństw. Nawet gdyby faktycznie teza o tym, że „każdy broni swojego życia i posiadania” wybroniłaby się w toku badań nad nią, to i tak po prostu ustalilibyśmy pewien fakt biologiczny. Nie wynika z niej żadna norma prawna: ten fakt nie formułuje żadnego zakazu lub nakazu określonego postępowania. Uznanie takiego nakazu/zakazu na podstawie tego faktu jest kwestią czysto arbitralną. Podobnie jest z prawem naturalnym u wszystkich innych filozofów: jest to po prostu ich stanowisko etyczne, które oni czysto arbitralnie uznają za obowiązujące powszechnie (powołując się na fakty biologiczne, albo na „prawdę objawioną” czy inną „wyższą” moralność).
Zwykle „prawa naturalne” filozofowie definiowali jako zestaw reguł, który jest niezależny od kultury i wspólny wszystkim ludziom (a przynajmniej powinien być). Dla przykładu Murray Rothbard, wybitny ekonomista i filozof polityczny, uważał, że prawem naturalnym jest własność i prawo do jej dobrowolnej wymiany, prawo do samoposiadania, prawo do owoców pracy, a zabójstwo i kradzież są pogwałceniem tegoż prawa (choć w naturze występują częściej niż poszanowanie własności i cudzej autonomii). Są to oczywiście reguły godne pochwały dla liberała, ale całkowicie arbitralne z punktu widzenia nauki – nie da się ich sfalsyfikować. Jedni mogą uznać własność prywatną za prawo naturalne, inni własność kolektywną mogą zań uznać i nie ma obiektywnych środków falsyfikacji, aby rozstrzygnąć, która strona ma rację.
Inaczej jest z efektywnie egzekwowanymi nakazami i normami – te obowiązują albo dzięki ustanowionemu zwyczajowi (konwencji społecznej) albo dzięki aparacie rządowym wcielającym w życie legislację. Egzekwowanie tych nakazów i zakazów w danym społeczeństwie można badać naukowo – podlegają falsyfikacji. Dzięki temu możemy obiektywnie zdefiniować obowiązujący w danym społeczeństwie zbiór reguł (zwyczajowych bądź legislacyjnych) ograniczających sferę faktycznej swobody. Jaki z takiej obserwacji wynika wniosek dla liberalizmu? Ano zwyczaje społeczeństwo adaptuje dobrowolnie – w przeciwieństwie do legislacji, która jest narzucona przez rząd. Jeśli nie da się wykazać legitymizacji rządu i jego narzucania reguł (a ja nie znam przekonującego dowodu), to legislacja jest uzurpacją. Sprawiedliwością wtedy jest kwestią egzekwowania zwyczajowych norm prawnych – nauka nie mówi nic o tym, jaka powinna być treść tych norm, ale z oczywistych dla hayekistów względów (ład spontaniczny), mają one tendencję do odzwierciedlania przekonań liberalnych. Ja uważam, że to w zupełności wystarcza i „prawo naturalne” nie jest nam potrzebne do wykazania prawowitości (a tym bardziej wyższości czysto użytecznej) wolności nad niewolą i sprawiedliwości nad niesprawiedliwością. Powiem więcej, jeśli fakty empiryczne wystarczają, żeby opisać sprawiedliwość i wolność obiektywnie, to brzytwa Ockhama nie zostawia miejsca na przyjmowanie dodatkowych abstrakcyjnych założeń.
Jako metodologiczny zwolennik Poppera i Hayeka uważam, że zasada na której opiera się nauka jest prosta: teoria naukowa musi być falsyfikowalna (jej fałszywość bądź prawdziwość w ogóle można wykazać) i musi posługiwać się terminami intersubiektywnie poprawnymi. Intersubiektywność terminów sprawia, że oznaczają one dla innych uczestników świata nauki tą samą rzecz. Teoria naukowa nie może mówić, dla przykładu, że „na zewnątrz jest ciepło” (może natomiast tak: powietrze w Warszawie obecnie ma temperaturę 85 st. Fahrenheita), bo słowo „ciepło” może oznaczać dla różnych osób różne sytuacje (co innego będzie oznaczało dla mieszkańca Kairu, a co innego dla mieszkańca Irkucka). Nauka zatem opiera się na dwóch podstawowych zasadach: falsyfikowalność i intersubiektywność. Dla przykładu, „wiara objawiona” („nieobjawiona” zresztą też) przytaczana w publikacjach prawicowców nie jest ani flasyfikowalna, ani intersubiektywna – a więc nie należy do dziedziny nauki. Co oczywiście nie oznacza, że nie ma dla niej miejsca w innych dziedzinach kultury.
Podobnie jest z „prawem naturalnym” przywoływanym przez prawicowców „metafizycznych”, aby uzasadnić porządek sprawiedliwy. Dowodzi tego choćby fakt, że dla każdego „prawo naturalne” oznacza co innego, najczęściej preferencje ideologiczne danej osoby. Dla polskiego doktoranta z KUL „prawo naturalne” jest zupełnie czymś innym niż dla amerykańskiego profesora-libertarianina z Uniwersytetu Nevady, choć obaj roszczą sobie pretensje do swojej koncepcji „praw naturalnych” jako obiektywnych i naukowych.
Wyjść z tego błędnego koła możemy, gdy opiszemy wolność i sprawiedliwość zgodnie z kryteriami metodologicznymi krytycznego racjonalizmu. Falsyfikowalne i intersubiektywnie poprawne, w przeciwieństwie do praw naturalnych, są normy (konwencje) społeczne – ich badanie i odkrywanie może zostać powtórzone przez każdego, a wyniki tych badań można z łatwością wykazać jako fałszywe bądź prawdziwe. Reguła konwencjonalna, odkryta i opisana przez Davida Hume’a, to równowaga wyłaniająca się spontanicznie – każdy akceptuje tę regułę behawioralną, gdyż nikt nie chciałby, aby inni jej nie akceptowali. Dla przykładu, nawet złodziej jest świadomy, że łamie regułę obowiązującą powszechnie, bo nie chciałby, żeby wszyscy inni też byli złodziejami – nie chciałby zostać okradzionym. John Nash, wybitny teoretyk gier, laureat Nagrody Nobla, odkrył, że taka konwencjonalna reguła ustanawia równowagę koordynacyjną w powtarzającej się grze konfliktowej (która w teorii gier odzwierciedla „stan natury”, tj. anarchię).
Dlaczego naukowo pojmowalne konwencje społeczne lepszym fundamentem doktryny liberalnej od metafizycznych „praw naturalnych”? Otóż dlatego, że naukę trudniej jest racjonalnemu człowiekowi odrzucić niż przekonania metafizyczne. Unikalną cechą systemu konwencji społecznych jest fakt, że oddziela działania wolne od zabronionych w zgodzie z wolnym wyborem każdego członka danej społeczności. Zestaw ten nie jest narzucony przez jakaś władzę – której legitymizacji po prostu nie da się wywieść za pomocą narzędzi naukowych. Niemetafizyczna legitymizacja władzy nie istnieje, bo legitymizacja władzy sama w sobie to urojenie, które powstało tylko po to, żeby usprawiedliwić fakt podporządkowania jednych przez innych. „Umowa społeczna” jest przykładem takiego urojenia par excellence. Im więcej ludzi w nią wierzy, tym łatwiej rządzącym podporządkować sobie rządzonych.
Ktoś mógłby argumentować, że konwencje społeczne są moralnie arbitralne – reguły spontanicznie wyłaniające się mogą się nam, liberałom, po prostu nie podobać. I co wtedy? – zapyta oburzony liberał „prawnonaturalny”! Od zarania filozofii politycznej powtarza się idea, jakoby reguły nie były tak naprawdę „wybierane” dlatego, że wybór nowej reguły jest warunkowany przez istnienie uprzednich reguł i meta-reguł (praw determinowanych przez ludzką naturę, praw odwiecznych, praw „naturalnych”). Prawo naturalne zatem badane jest za pomocą introspekcji i analizy „naturalnych” cech ludzkich społeczeństw. Filozofowie polityczni od zawsze powiadali: prawo polityczne winno odzwierciedlać prawo naturalne, żeby porządek społeczny mógł przetrwać.
Pewnie każdy liberał życzyłby sobie, żeby jego przekonania polityczne były niepodważalnym „prawem naturalnym” i nie jest bynajmniej dziwne, że idea ta cieszy się wśród konsekwentnych liberałów taką popularnością. Wszyscy życzylibyśmy sobie, żeby reguły kształtujące porządek społeczny miały trwały fundament moralny. Jednak to, co sobie życzymy nie zawsze się pokrywa z tym, co rzeczywiście mamy. Ponurą prawdą epistemologii jest fakt, że stwierdzenia dotyczące ludzkiej natury i jego naturalnych uprawnień nie są ani falsyfikowalne, ani weryfikowalne (ba!, nie są nawet intersubiektywne). Są to sprawy subiektywnej wiary, przekonań, uczuć – ich treść nie ma sprawdzalnego charakteru opisowego. Nie ma oczywiście niczego niewłaściwego w wierze i w przekonaniach. Rzecz w tym, że brzytwa Ockhama doskonale sobie radzi ze wszystkimi założeniami, które nie są falsyfikowalne i intersubiektywne, ergo, które przyjmuje się na wiarę, a które jednocześnie nie są nauce niezbędne do wyjaśnienia danego zjawiska. Liberałom w zupełności powinien wystarczać naukowy fakt, że konwencje rozdzielają działania wolne od zabronionych – ten rozdział pozwala nam naukowo zdefiniować wolność (sfera działań nie naruszających konwencji) i sprawiedliwość (karanie naruszeń konwencji). „Prawo naturalne” nie jest nam potrzebne do wykazania wyższości sprawiedliwości nad niesprawiedliwością i wolności od niewoli. Liberalizm może i powinien mieć uzasadnienie przede wszystkim naukowe.