Odpowiedź jest krótka: z niezrozumienia przez polityków gospodarczych i analityków patrzących przez niedawno oczyszczone z kurzu keynesowskie okulary tego, co się dzieje. Zresztą makroekonomiści różnych teoretycznych orientacji wydają się mieć problemy z sensownym odczytaniem zjawisk mających historię sięgającą prawie półwiecza.
Otóż spadek tempa wzrostu gospodarczego został niemal powszechnie zinterpretowany jako początek ponownego ześlizgiwania się w recesję. Moim zdaniem ci, którzy tak uważają nie umieją rozróżnić wolnego (coraz wolniejszego z okresu na okres) tempa wzrostu od recesji. Po prostu, nie zauważają, że świat zachodni, a zwłaszcza Europa zachodnia rosła z dekady na dekadę coraz wolniej. Dzisiejsze wzrosty PKB rzędu 1,0-1,5% rocznie nie są sygnałem ześlizgiwania się w recesję, lecz n o w ą n o r m ą, jeśli idzie o te gospodarki.
Ponieważ trendy długookresowe w zakresie relacji wydatki publiczne/PKB (te pierwsze głównie z powodu rosnącej góry „socjalu”) nie wchodzą w zakres zainteresowań makroekonomicznych analityków, więc nie dostrzegają wpływu tych relacji na wzrost gospodarczy w dłuższych, sięgających dekad, okresach. Nie zauważają, więc, że od lat 60. XXw. rośnie powyższa relacja. I z opóźnieniem spada odpowiednio tempo wzrostu gospodarczego.
Globalny kryzys finansowy i towarzysząca mu recesja wywołały histeryczne reakcje polityków i w konsekwencji gwałtowny wzrost deficytów budżetowych oraz szybki wzrost relacji wydatki publiczne/PKB. Czyli w przyspieszonym tempie położono podwaliny pod kolejny spadek tempa wzrostu gospodarczego – i to właśnie oglądamy.
Proszę zwrócić uwagę, że z tej perspektywy nie ma – i mieć nie może – pozytywnego efektu żaden fiskalny „stymulus”. Nie przyczyni się on zbytnio do wzrostu w krótkim okresie, bo wyższe wydatki, to perspektywa wyższych podatków, których boją się przedsiębiorcy. Boją się zresztą wyższych podatków grożących im samym (czyli zwiększonego wysiłku „nagrodzonego” niższym zyskiem po opodatkowaniu), a także wyższych podatków grożących ich klientom. Ktoś bowiem musi kupić ich produkcję! Tak więc, wydatki rządowe okupione zostaną kolejnym powstrzymaniem się od wzrostu produkcji przez sektor prywatny. To w najlepszym razie, bowiem jeśli ostrożność producentów i ostrożność konsumentów będzie większa niż skala wydatków rządowych, efekt może być ujemny.
Ale takie myślenie nie mieści się w keynesowskiej konwencji mnożnika, który zakłada wyższe łącznie wydatki publiczne i prywatne w wyniku zwiększenia wydatków publicznych.
Zresztą nie będzie też mieć większego efektu dodrukowywanie pieniędzy. Przedsiębiorcy na pewno, a konsumenci w swej większości boją się niepewności, w tym przyszłej inflacji. W sferze produkcji i konsumpcji zmieni się, więc, niewiele lub zgoła nic. Pieniądze podkręcą koniunkturę na giełdzie i kontrakty terminowe na paliwa, surowce i żywność (pieniądze gdzieś muszą znaleźć swoje ujście, skoro sfera realna gospodarki ich nie chce!). Ktoś zyska, a ktoś inny straci i na tym koniec. Wzrostu gospodarczego z tego nie będzie. Nie ma już więcej makroekonomicznych królików wyciąganych przez polityków z oraz bardziej zdezelowanego cylindra. Trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy, czyli powiedzieć, że żyło się ponad stan i zacząć ciąć wydatki publiczne.