Dotychczas wszelkie dyskusje o obecności religii w szkole zamykał argument: Polska podpisała konkordat. Art. 12. mówi:
- Uznając prawo rodziców do religijnego wychowania dzieci oraz zasadę tolerancji Państwo gwarantuje [podkreślenie L.J.], że szkoły publiczne podstawowe i ponadpodstawowe oraz przedszkola, prowadzone przez organy administracji państwowej i samorządowej, organizują [podkreślenie L.J.] zgodnie z wolą zainteresowanych naukę religii w ramach planu zajęć szkolnych i przedszkolnych.
Nie można udawać, że likwidacja religii w szkołach nie jest sprzeczna z umową międzynarodową, jaką podpisała Polska ze Stolicą Apostolską. Jest sprzeczna. Wypowiedzenie konkordatu byłoby jak najbardziej zasadne (narusza suwerenność i Konstytucję Rzeczpospolitej), jednak jest politycznie niemożliwe, ponieważ większość społeczeństwa byłaby zdecydowanie przeciw.
Konkordat nie mówi jednak nic o finansowaniu lekcji religii. Co oznacza, że można zmienić zapis ustawy tak, żeby finansowanie fakultatywnych przecież lekcji religii wzięły na siebie związki wyznaniowe (przede wszystkim Kościół katolicki) lub rodzice.
Argumentów jest wiele. Czy naprawdę nie mamy innego sposobu na wydanie przeszło miliarda złotych w polskiej edukacji niż finansowanie katechezy? Czy uczniowie nie mogą lepiej wykorzystać ponad 560 godzin, jakie spędzają w ciągu całej nauki na lekcjach religii (więcej niż na geografii, historii czy biologii?). Czy wygoda rodziców, którzy chcą, żeby dzieci uczestniczyły w lekcjach religii, musi oznaczać tyle niedogodności dla wszystkich innych, w tym przede wszystkim uczniów, którzy na religię nie uczęszczają (wielkich nieobecnych tej debaty)?
Z konkordatu i z praktyki wynika, że polskie państwo pozbawiło się wpływu na treść lekcji religii. Mają one charakter konfesyjny, czyli wyznaniowy. Nie mają nic wspólnego z nauką. Służą formowaniu wyznawców. Dlatego logiczne jest, że ogół podatników nie powinien ponosić w związku z tym obowiązku finansowania takich zajęć. Finansowanie katechezy powinno dokonywać się przez wspólnoty wiernych, czyli kościoły. Nie jest to sprzeczne z zapisami konkordatu.
Będą oczywiście tacy, którzy uznają zniesienie finansowania dla lekcji religii, a nie samego zapisu o organizacji tych lekcji w szkołach za kapitulację. Nie mają racji. Walka o wypowiedzenie konkordatu byłaby może głośna, ale nie miałaby szans powodzenia. Co innego z finansowaniem religii z budżetu. Katarzyna Lubnauer przytacza sondaż, według którego tylko 47 proc. Polaków chce finansowania religii z budżetu. Oznacza to, że politycy muszą poważnie potraktować argumenty tych, którzy za takim rozwiązaniem się opowiadają.
Istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że kiedy Kościół (który nie jest biedną instytucją) będzie musiał przeznaczyć własne pieniądze na lekcje religii, bardzo szybko się okaże, że wcale nie są one niezbędne lub że taniej i bez żadnych dotacji można je – z pożytkiem dla uczniów i dla samego Kościoła – zorganizować w salkach parafialnych przy kościołach.
Nie ma powodów, żeby uważać, że odbędzie się to z niekorzyścią dla poziomu tych lekcji i samych uczniów. Przeciwnie. Uczęszczać będą na nie tylko ci naprawdę zainteresowani – nie podwyższeniem średniej, ale nauką Kościoła. Rodzice, jeśli będą współfinansować lekcje, także poświęcą im więcej uwagi.
Zniesienie finansowanie religii z budżetu wyświadcza przysługę nie tylko uczniom, którzy zyskają dwie dodatkowe godziny, i szkole, która otrzyma jakże potrzebne środki, np. na dodatkowe zajęcia lub lepsze wyposażenie, ale też samej religii. Kończy z fikcją, że katecheza w szkole to przedmiot jak każdy inny. Kościół, a zwłaszcza wierni, powinni dobrze wykorzystać tę szansę.
Tekst ukazał się na portalu tygodnika „Polityka” na moim blogu