Tomasz Różycki bawi się z czytelnikiem w grę typu ilinx. Niby jesteśmy w domu z betonu, a tak naprawdę wirujemy na karuzeli i nie wiadomo już, gdzie człowiek ma głowę, a gdzie stopy. Autor żartuje, że powieść powstała w wyniku „słabości nerwowej”. Nazwijmy rzecz po imieniu: nawiedził go furor poeticus (ha, ha). Bo w tej grze na wrażliwej strunie nostalgii jest sporo dowcipu i ironii.
„Złodzieje żarówek” (Wydawnictwo Czarne) to oryginalne połączenie migotliwości, proteuszowości i fantazmatyczności Schulza z bułhakowowską groteską. Zamiast ogni bengalskich, szkatułek czarodziejskich, korzeni mandragory i jaj owadów egzotycznych są tu „skóroplastyka nieznanego mistrza o nieznanej treści” (natychmiast ją zobaczyłam!), rżnięte kryształy, przerażające portrety papieża, jajka z majonezem i egri bikaver. Zamiast pergaminowej panoramy miasta in folio – żyjąca na ścianach bloku mapa świata, w której pleśń tworzy górskie łańcuchy, pustynie i doliny.
Końcówka PRL-u. Wyruszamy w bohaterską podróż z Tadeuszem, którego Ojciec wysyła do sąsiada: trzeba zmielić wystaną w kilometrowej kolejce kawę, a sąsiad ma młynek z NRD. Szlak wiedzie przez monstrualny blok („siedem albo i więcej klatek schodowych […] połączone ciągnącym się na poziomie strychów długim korytarzem”), który odkształca się, rozciąga i pęka. Czasoprzestrzeń, w którą Różycki wrzuca swojego bohatera, jest proteuszowa, gumiasta, to „kładka zawieszona w przestworzach”. Zmiana, ruch, przeobrażenie, przemijanie – takie tematy interesują Różyckiego. Opowiada o nich znakomicie.
PRL jest w tej powieści odkształcony, fantasmagoryczny. Mieszkańcy bloku noszą nazwiska magnackie (Ogiński, Ossoliński, Opaliński, Czartoryska) i artystyczne (Penderecki, Szymanowski, Ajwazowski, Strawiński, Dostojewski). Znajdujemy tu nawet starego znajomego z „Psiego serca” Bułhakowa – Przeobrażeńskiego, u Różyckiego ekspert od pozyskiwania spirytusu z laboratoryjnych szpitalnych zapasów.
Rządzą tu okrutni i złośliwi starożytni bogowie, niepozbawieni poczucia humoru. Ktoś musi przecież odpowiadać za wieczne braki i absurdy codzienności: eksplodujące prodiże, ginące żarówki, kapcie pozostawione przy wlocie do zsypu (czy ich właściciel został „porwany przez jakieś nieznane bóstwo zamieszkujące zsypy i rury fekalne?” – duma narrator; w zalewie dowcipu jest sporo grozy).
Skąd bierze się „gibkość i elastyczność, rzutkość i nerwowość, frenetyczna wybuchowość i plastyczność” lokatorów bloczyska? Tadeusz podejrzewa, że za nawiedzeniami i szałem o różnej proweniencji (od epilepsji po alkoholową głupawkę) stoją bogowie, zamieniający ludzi w herosów. Mania różne ma oblicza: „Czy boskie czknięcie, czy niedzielna homilia w pobliskim kościele jezuitów, czy artykuł w »Trybunie Ludu« – jednakowe zdawało się ich szyfrowanie boską świętą mową” – ironizuje narrator.
Naczytawszy się Heraklita, Tadeusz za arche przyjmuje ogień. Jak świetnie to Różycki rozegrał! Przecież „życie to bezustanne spalanie […] człowiek do istnienia potrzebuje niszczyć inne formy życia lub materii, spalając je”.
W bloku grasują windowi podpalacze, piromańskie ciągoty ma sam Tadeusz, lokatorzy żłopią palącą jak ogień okowitę, przebywając non stop „w obłokach szarobłękitnego dymu” z napchanych słomą papierosów. Stojąc na balkonie, dryfuje się natomiast w „oceanie mgieł” smogu.
Trudno o orientację, zwłaszcza, gdy ktoś nam kradnie żarówki.
Opowieść o schyłkowym PRL-u toczy się z jakiejś odległej przyszłości („77 lat później” – a może jednak kiedy indziej), co pozwala Różyckiemu na przyjęcie perspektywy antropologa-Marsjanina. Polecam na przykład opis prodiża, zwieńczony zabawną konkluzją: „Przypominało to nieco zaglądanie przez szybkę do sarkofagu i sprawdzanie, czy ciało przechowywanego w nim faraona/wodza/świętego/sekretarza nie zmieniło koloru i wyrazu twarzy z surowego na bardziej rozluźniony i zadowolony”.
Żartobliwy wykład na temat idei zsypu (idiotycznej, przyznajmy) spuentowany jest tak: „Niekiedy wyobrażałem sobie podróż tamtędy, jazdę w ową kloaczną nicość, przesuwanie się po oślizgłym wnętrzu kiszki stolcowej”.
Śmiałam się wielokrotnie, ale też i wzruszałam.
„Posłuchajcie, jak skoczyła moja Matka” – czy powieść, która zaczyna się takim zdaniem może się kończyć happy endem? A jednak – jest ucieczka od pustki i nicości, prosto w obraz Chagalla (tak ją sobie wyobrażam, oczywiście w PRL-owskich dekoracjach). Skoro rzeczywistość jest zmienna, przeszłość również. Niech sobie Różycki „odtańcowuje różne dzikie i niejednoznaczne, niekiedy także mocno wyuzdane tańce” – bardzo mu się „Złodzieje żarówek” udali.
Źródło ilustracji: Wydawnictwo Czarne
—
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/