Magdalena M. Baran „Nienawidzę cancel culture – mówiła niedawno Helena Bonham Carter. – To już zrobiło się histeryczne; to pewien rodzaj polowania na czarownice, a jednocześnie całkowity brak zrozumienia”. I w zasadzie, gdy patrzymy na naszą codzienność, to przejawy cancel culture – kultury unieważnienia – są coraz częstsze. Jak ty to czytasz?
Tomasz Stawiszyński: Brak zrozumienia – to mi się wydaje kluczowe. Niezależnie od tego, czy się zgodzimy, czy nie, że mamy do czynienia ze zjawiskiem systemowym – a pojęcie „kultury” właśnie coś takiego zakłada – bez wątpienia możemy zaobserwować dookoła, zwłaszcza w mediach społecznościowych, ale nie tylko, erozję wzajemnego zrozumienia i wyrozumiałości. Niezależnie od tego, czy mówimy o oczywistych przykładach cancel culture – takich na przykład, jak historie Eriki i Nicholasa Christakisów czy Meg Smaker – czy też o toczonych codziennie w mediach społecznościowych sporach i wojnach, to jest chyba faktycznie wspólny mianownik. Odmowa rozumienia czy raczej należałoby powiedzieć – stosowanie w odniesieniu do ludzi, którzy znajdują się na celowniku, najgorszych możliwych interpretacji ich zachowań czy wypowiedzi. Które skądinąd czasami polegają wyłącznie na zakwestionowaniu dominującej w danym środowisku ortodoksji, czasami zaś na jakimś głupim błędzie czy pomyłce.
Równie dobrze mogłabym zapytać: Czy wolno nam dziś popełniać błędy? Potknąć się? Bez zastanowienia palnąć głupotę? Czy może stale musimy być już nie tylko uważni, ale wręcz czujni?
Jest coś bezlitosnego w tej obecnej dziś w mediach społecznościowych atmosferze wzmożenia, tropienia odstępstw od ortodoksji, gremialnego piętnowania tych, którzy mają odmienne przekonania albo wartości, szydzenia albo oburzania się w zastępstwie normalnej rozmowy, choćby i intensywnie polemicznej. Myślę, że mnóstwo ludzi ma poczucie, że musi bardzo starannie dobierać słowa i wystrzegać się najdrobniejszych dwuznaczności, bo kiedy już coś zostanie zinterpretowane jako występek, ruszy fala potępienia, której nie będą w stanie zatrzymać żadne tłumaczenia. Widzę to w mediach społecznościowych regularnie. Ktoś coś napisze w sposób niejasny albo niewprawny, ktoś inny uzna, że to jest atak na niego albo na jakieś wyznawane przez niego poglądy i niezależnie od tego, jak szczegółowo ten pierwszy będzie tłumaczył, że nic złego nie miał na myśli, histeria zataczać będzie coraz szersze kręgi. Oczywiście, jest tutaj także aspekt plemienny, to znaczy najbardziej oburzające i aktywujące są wypowiedzi albo zachowania tych osób, których nie postrzegamy jako „naszych”. U „naszych” bowiem bardzo często toleruje się zachowania i wypowiedzi, które żywiołowo zwalcza się u innych.
Najpewniej moglibyśmy tu wskazać szereg przykładów – zarówno tych indywidualnych, jak i osadzonych w szerszym kontekście. Bo wykluczamy jednostki, ale i – jak choćby ostatnio, ze względu na wojnę – całe kultury. Co tu dominuje: racjonalność czy emocje?
Zdecydowanie emocje. Racjonalność zostaje tu natomiast – jak to często bywa – wprzęgnięta w ich tryby, staje się więc racjonalizacją.
Jednocześnie środowiska łatwo „cancelujące”/ wykluczające ze względu na coraz dłuższy katalog faktycznych lub domniemanych przewinień, tak naprawdę same przekraczają granicę przemocy. Tu, gdzie rzeczywiście się ona wydarza, odpowiedzią na nią bywa przemoc; tu zaś, gdzie jest ona domniemana… sytuacja tak naprawdę nie ulega wielkiej zmianie, bo zapominając o zasadzie domniemania niewinności, często dochodzi do środowiskowego skazania bez sądu.
Jedną z najbardziej charakterystycznych cech mentalności fundamentalistycznej – a moim zdaniem taka właśnie mentalność cechuje najrozmaitsze wcielenia cancel culture, od prawa do lewa – jest głębokie przekonanie, że zło jest zawsze gdzieś indziej. „My” reprezentujemy wyłącznie światło, słuszność, dobro i szlachetność, i w sposób bezkompromisowy walczymy ze złem i złymi ludźmi, ergo nie mamy z nimi nic wspólnego. To jest właśnie charakterystyczny moment zaślepienia, który sprawia, że często w imię walki z przemocą usprawiedliwia się własną przemoc. Poczucie, że się dokonuje sprawiedliwość dziejowa, znosi w takim przypadku wszystkie reguły: domniemanie niewinności, wyrozumiałość, a nawet prawo do obrony, wypowiedzenia własnej perspektywy czy opinii.
To taki „cancelujący moralizm”, prawda? Gdzie człowiek zostaje zredukowany de facto do swojego jednego błędu. Jakby cokolwiek zdziałał/stworzył wcześniej; jakąkolwiek osobą nie byłby wcześniej, zostało unieważnione. Pytanie czy można unieważnić drugiego człowieka i… kiedykolwiek czuć się z tym dobrze? Czy można żyć uczciwie/czuć się ze sobą dobrze/ patrzyć bez wstydu w lustro bez wysłuchania odpowiedzi?
Myślę, że niestety można, bo zaangażowane w to mechanizmy racjonalizacji są niezwykle silne. Zwłaszcza jeśli mamy do czynienia ze zjawiskiem z poziomu psychologii zbiorowości. Włączają się wtedy nie tylko indywidualne, ale i społeczne procesy redukcji dysonansu poznawczego. Doskonale skądinąd znane i wielokrotnie opisane. Problem polega na tym, że nie odnosimy ich do siebie, wydaje się nam, że my tym mechanizmom nie podlegamy, bo kiedy im podlegamy – taka właśnie jest ich natura – zupełnie nie zdajemy sobie z tego sprawy. Tymczasem wszyscy są na nie podatni, na tym polega ich chytrość. No więc ofiarę takiego zbiorowego unieważnienia często jeszcze intensywniej się potępia i zohydza, wyszukuje się najróżniejsze – także ideologiczne – uzasadnienia dla potraktowania jej w ten sposób.
A może zapominamy, że w ogóle istnieje jakaś „druga strona”? Bo ani dystans, ani wyrozumiałość nie są dziś „w modzie”? Bo tyle się u nas opowiada o wybaczeniu, a… łatwiej wydaje się nie-wybaczać?
Druga strona coraz częściej istnieje dzisiaj jako wyprojektowany na zewnątrz jungowski cień, czyli wszystko, z czym się nie utożsamiamy i co uważamy za reprezentację zła, słabości i głupoty. O społecznych niebezpieczeństwach takiej jednostronnej projekcji pisał Jung w eseju „Walka z cieniem” opublikowanym w 1946 roku. Jest to – najkrócej mówiąc – prosta droga do przemocy, ponieważ pogłębioną refleksję nad naszym, jako ludzi, uwikłaniem w przemoc, zastępuje skrajnie uproszczony binarny podział, w którym to tylko jacyś „inni” są do przemocy skłonni i za przemoc odpowiadają. Ergo – wszystkie nasze działania są od niej z definicji wolne, a nawet jeśli musimy się nią przeciwko tym złym posłużyć, robimy to zawsze i tylko w imię powszechnego dobra. Tego rodzaju sposób myślenia jest nie tylko niebezpieczny, ale także w szerokim sensie demoralizujący. Przy czym ja ani nie relatywizuję tutaj realnego zła, ani też nie głoszę naiwnego pacyfizmu. Oczywiście, zdarzają się jak najbardziej sytuacje, kiedy trzeba zastosować przemoc przeciwko agresorom i jest to coś etycznie jednoznacznego – vide choćby wojna w Ukrainie. Twarde przeciwstawienie się realnym opresorom jest naszym moralnym obowiązkiem. Nie zmienia to jednak faktu, że zawsze powinna temu towarzyszyć autorefleksja i świadomość, że – zwłaszcza w ferworze walki, zwłaszcza w stanie moralnego uniesienia – samemu bardzo łatwo przekracza się różne mniej lub bardziej subtelne granice. Właśnie dlatego, że nikt z nas nie jest wolny od dyspozycji do przemocy. Nieustanne poddawanie własnych emocji, odruchów, przekonań i wartościowań krytycznemu namysłowi, pamięć, że większości strasznych rzeczy w historii dokonywali ludzie całkiem pewni swoich racji i moralnej czystości – to jest, jak sądzę, najważniejsze.
W kontekście, o którym rozmawiamy, wielu chętnie mówi o godności drugiego człowieka, a tymczasem cancel cutlure – co do której wciąż wzdragam się by w ogóle używać słowa „kultura” – tak naprawdę nie ma na uwadze czyjejkolwiek godności…
Wydaje mi się, że główną stawką jest tutaj przede wszystkim momentalna gratyfikacja. Możliwość łatwego i szybkiego poczucia moralnej wyższości, a także samopotwierdzenia się w oczach grupy, do której się należy, albo do której się aspiruje.
Taki zbiorowy sąd dokonuje się na kolejnych jednostkach. Dziś można nawet zostać wykluczonym za coraz bardziej błahe sprawy. Nawet ze względu na plotkę, którą „jedna pani, drugiej pani powiedziała w maglu”, za podsłuchane kawiarniane plotki, za post na fb… W sumie niemal ze względu na wszystko, co tylko akurat nie zagra w duszy danemu środowisku, można zostać „odsądzonym od czci i wiary”. Oczywiście mówię tu już o skrajnościach, ale jednak. Czyż nie?
Oczywiście są różne stopnie takiego ostracyzmu. Negacjoniści, którzy twierdzą, że zjawisko, o którym rozmawiamy, tak naprawdę nie istnieje, podkreślają często, że osoby, które padły ofiarami tego rodzaju zachowań, w gruncie rzeczy nic nie straciły. Ot, spotkały się z ostrą krytyką, ot, spłynęła na nie fala intensywnych emocjonalnie komentarzy, ale przecież dalej funkcjonują, pracują, słowem, mają się dobrze – więc gdzie tutaj cancel culture? Abstrahując od tego, że często ci sami ludzie w odniesieniu do innych sytuacji potrafią być niebywale wyczuleni na kwestię przemocy i opresji obecnych w języku na wiele niezwykle subtelnych, niewidocznych na pierwszy rzut oka sposobów, tutaj natomiast wykazują się wobec jawnej przemocy zastanawiającym lekceważeniem – jest to przykład tego, o czym wcześniej już mówiliśmy. A mianowicie – podwójnych standardów, innych dla „swoich”, innych dla tych, których traktuje się jak wrogów. Tym ostatnim nigdy nie dzieje się krzywda z powodu drastycznych, agresywnych komentarzy czy otwartych gróźb. A w ogóle to sami sobie na to zasłużyli. Poza tym, dopóki funkcjonują, dopóki całkowicie nie znikną, o żadnym „cancelingu” nie może być mowy. Tymczasem każdy, kto choćby w niewielkim stopniu doświadczył wirtualnej przemocy, wie doskonale jak niszczące, stresujące i bolesne jest to doświadczenie. Niestety, nie od dzisiaj wiadomo, że empatia działa głównie wobec tych, których postrzegamy jako „naszych”.
Bywamy ślepi na własną przemoc – wobec bliskich, ale też wobec dalekich.
Tak, zgadzam się tutaj całkowicie z René Girardem, moim zdaniem jednym z najprzenikliwszych współczesnych myślicieli, że najpilniej strzeżoną przez nas tajemnicą jest tajemnica o własnej skłonności do przemocy.
I tej skłonności, na poziomie nieświadomym, najtrudniej nam się wyrzec… Inna sprawa, że po cichu wiele środowisk wcale nie czuje się z takim unieważnieniem dobrze, ale każdy boi się wyjść przed szereg. Ludzie obawiają się konsekwencji, tego, że pójdą z kimś na dno, że podobnie jak on/ona staną się persona non grata, że znikną… Czy jest aż tak źle?
Znam mnóstwo osób, które dostrzegają te zjawiska, widzą, że coś jest tutaj dalece nie w porządku, ale boją się o tym powiedzieć głośno. Co oczywiście sprzyja konserwowaniu się tego mechanizmu. Zarazem odnoszę jednak wrażenie, że to się powoli zaczyna zmieniać, i że coraz częściej mówi się dzisiaj głośno o niebezpieczeństwach tego rodzaju wzmożeń. Problem polega na tym, że zjawiska skrajne oraz ślepe na niuanse i niejednoznaczność ich promowania, spotyka się najczęściej z równie ślepym backlashem. I w jednym, i w drugim przypadku wylewa się dziecko z kąpielą.
Którędy prowadzi droga wyjścia z tego zaklętego kręgu? W relacjach indywidualnych jest może lepiej, bo jednak potrafimy sobie wybaczać, czasem dopuszczając myśl, że „wina” wcale nie leżała wyłącznie po jednej ze stron. A jak wygląda sprawa/problem na bardziej „ogólnym planie”?
Szczerze powiedziawszy, nie widzę jakichś specjalnych strategii wyjścia poza ten zaklęty krąg. No może poza tym, o czym właściwie traktują całe Reguły na czas chaosu, to znaczy – powtórzę – nieustannym poddawaniem refleksji własnych impulsów, odruchów i przekonań, praktykowaniem swoistej czujności nie tylko wobec innych, ale także wobec siebie i swojej grupy czy wspólnoty. Stosowaniem jednolitych standardów wobec „naszych” i „nie-naszych”. Porzuceniem iluzji, że się jest wyłącznie dobrym i słusznym, a ci, którzy mają inny światopogląd czy system wartości to barbarzyńcy oraz iluzji, że źródłem przemocy oraz problemów nigdy nie jesteśmy „my”, lecz zawsze „oni”. Uznaniem, że – jak powiadał Jung – „nieświadomość jest naprawdę nieświadoma”, czyli że podlegamy jej wpływom, nie zdając sobie z tego sprawy. No i ograniczeniem używania mediów społecznościowych, oczywiście – nie do zera, nic z tych rzeczy, ale z pewnością w odniesieniu do wszelkich „inb”, fal oburzenia, internetowych linczy i tak dalej.
Na koniec – czy możemy przyznać sobie prawo do popełnia błędów? Przyznać je sobie, bo przecież nie jesteśmy aniołami; ale też przyznać je innym tak, by wyrwanie się z zaklętego kręgu unieważnienia mogło stać się faktem?
Wyrozumiałość dla własnych oraz cudzych błędów i własnej oraz cudzej bezradności – to mi się wydaje fundamentalna dzisiaj potrzeba, tak indywidualna, jak i społeczna. Żyjemy w kulturze zafiksowanej na sprawności, doskonałości, w kulturze systemowo odwracającej się od tego, co w człowieku słabe, ułomne i bezradne. Zjawisko, o którym rozmawialiśmy, to tylko jedna z licznych konsekwencji tego stanu rzeczy.

Tomasz Stawiszyński – filozof, eseista, autor bestsellerowych książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii”, „Co robić przed końcem świata”, „Ucieczka od bezradności”, „Misja Sowy. Tosia, Franek i sekrety filozofii” oraz „Reguły na czas chaosu”; w radiu TOK FM prowadzi „Godzinę filozofów”; twórca podcastu „Skądinąd” (www.patronite.pl/skadinad) dostępnego m.in. na platformach Spotify, Apple Podcasts i Google Podcasts; stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”; jego teksty i audycje można znaleźć na stronie www.stawiszynski.org.
