Słowa opisujące i słowa wartościujące
Słowa „demokracja” i „równość” nie są wartościujące, one opisują pewien zastany stan rzeczy, a wartość, którą temu porządkowi przypisujemy, wynika dopiero z kontekstu określającego konkretny przypadek – choć trudno sobie to wyobrazić słuchając codziennej retoryki politycznej. Niemniej nie trzeba mieć wielkiej wyobraźni, żeby to zrozumieć – wystarczy spojrzeć na wybory, które wyniosły Hitlera do władzy (demokracja) albo na kolektywizację w ZSRR (równość) – i vice versa: są przykłady rządów niedemokratycznych (renesansowa Wenecja, dzisiejszy Liechtenstein, Hong-Kong przez ostanie pół wieku), które przyniosły wiele dobrego swoim obywatelom (alternatywnie: były mniej szkodliwe) albo przypadki skrajnej nierówności dochodów w Korei Południowej, Tajwanie i innych azjatyckich tygrysach, których rozwój gospodarczy wyciągnął miliony z nędzy.
Egalitarna religia socjaldemokratyczna – narodowa (czy wręcz nacjonalistyczna) w treści, choć międzynarodowa w formie – sprawiła, że słowa „demokracja” i „równość” nie opisują pewnego zastanego stanu rzeczy, pewnego porządku politycznego. Nie są to już, jak niegdyś, słowa opisowe; dzisiaj są to synonimy dobra. Stały się słowami wartościującymi naładowanymi pozytywnym ładunkiem. Ich przeciwieństwa – „nierówny” i „niedemokratyczny” – są w dzisiejszym świecie obelgami. Takie naładowanie emocjami nie służy racjonalnej analizie systemów politycznych – ekonomia polityczna i nauki polityczne na tym otumanieniu tracą.
Niezależnie od naszych osobistych preferencji, demokratyczne głosowanie czy redystrybucja mogą przynosić takie bądź inne konsekwencje: mogą zwiększać akumulację kapitału albo ją zmniejszać; mogą służyć pluralizmowi i tolerancji albo nie; mogą rodzić wyzysk mniejszości przez większość – albo odwrotnie; mogą tworzyć strukturę bodźców, która sprzyja oszczędzaniu i inwestowaniu – albo nie; mogą sprzyjać sekularyzacji społeczeństwa albo nie. Mogą być różnorakie. Może być ich wiele. Mogą być pozytywne bądź negatywne z punktu widzenia preferencji nawet samych socjaldemokratów.
Jednak „religijny dogmatyzm” europejskiej socjaldemokracji (nawet tej „liberalnej”, względnie „wolnorynkowej”) sprawił, że dyskusja nad tymi konsekwencjami jest tematem tabu. „Wybory i redystrybucja mogą szkodzić rozwojowi gospodarczemu” – takie zdanie nie jest w stanie się ukształtować w wyobraźni socjaldemokraty, bo to dla niego znaczyłoby tyle, co „dobro szkodzi”, „dobro jest złe”, „zło jest lepsze pod pewnymi względami od dobra”. Jak można trzeźwo patrzeć na sprawy polityczne, gdy podstawowe przymiotniki opisujące instytucje polityczne konotują się z sądami wartościującymi? Trzeba brać rzeczy takimi, jakimi one są. Inaczej nasz ogląd rzeczywistości będzie ułomny, a wraz z nim nasze działania i nasze życie społeczne.