Łatwo jest machnąć ręką na mroczne przepowiednie schyłku i upadku, powiedzieć: „Przesada!”, „Już nieraz się pomylili”, i tak dalej. Ale reagując w ten sposób zamykamy oczy na rzeczywistość i na obojętność universum wobec naszego losu.
Jeremy Adelman w tekście Świat zmierza ku upadkowi: deklinizm jako pójście na łatwiznę?[1] tak właśnie macha ręką i zamyka oczy. Oczywiście robi to erudycyjnie, z podkładem faktograficznym i bibliograficznym, pokazując, jak to wizje końca znanego nam świata były jedna po drugiej mylne. A zarazem rozmija się z istotą sprawy, roztrząsając przeszłe debaty i punktując zmarłych, gdy tymczasem ważą się losy przyszłych pokoleń i szanse przetrwania ludzkiej cywilizacji.
Brzmi górnolotnie? A jednak. Nie żyjemy otóż na najlepszym ze światów. „Skąd ten nieodparty urok deklinizmu skoro prognozy tego typu rzadko znajdują faktyczne odzwierciedlenie na kartach historii?” pyta Adelman. Za tym pytaniem kryje się milczące założenie, że skoro na pozór nie upadliśmy, to przewidywania upadku były błędne. Ale przecież nie wiemy, jakie szanse roztrwoniliśmy jako gatunek i cywilizacja na drodze, która zaprowadziła nas do dnia dzisiejszego. Byłoby cudem, gdyby ze wszystkich możliwych dróg, ludzkość zawsze wybierała tę najlepszą. Gdzieś w (postulowanych przez naukę) wszechświatach równoległych istnieją wersje ludzkiej historii, w porównaniu z którymi nasz świat jest światem upadłym. Ale nawet gdyby niesamowicie szczęśliwym trafem nasz obecny świat istotnie był najlepszym z możliwych, nie dawałoby to żadnej gwarancji, że tak będzie nadal.
Jeśli coś jest tytułowym pójściem na łatwiznę, to wytykanie katastrofistom (czy też „deklinistom”) prognoz, które się nie sprawdziły, i sugerowanie, że niegdysiejsze pomyłki odbierają im wszelką wiarygodność. To trochę tak, jak gdyby uznać, że skoro medycyna (lub jej przedstawiciel/ka) postawiła danemu pacjentowi niepomyślną diagnozę, która się nie sprawdziła, to znaczy, że każda kolejna się nie sprawdzi, a pacjenta już żadna choroba nie będzie się imać.
W tym sensie roztrząsanie przykładów mylnych, błędnych, przesadzonych prognoz jest luksusem w sytuacji, gdy trzeba zakasać rękawy i robić, co się da, by aktualne prognozy przyszłego upadku się nie sprawdziły. To tym ważniejsze, że artykuł Adelmana wygodnie skupia się na tradycyjnej, zakorzenionej, oswojonej narracji społecznej, politycznej i gospodarczej, prześlizgując się tylko po narracji, która zaczyna wreszcie wybijać się na pierwszy plan – ekologicznej, o której wrzuca tylko kilka zdań niejako na marginesie swojej tezy. Tymczasem inaczej niż przez stulecia, dziś mamy możliwości niejako systemowego zniszczenia cywilizacji i biosfery, jakich dotąd nie mieliśmy, z
załamaniem klimatu na czele. Z dzisiejszego upadku naprawdę możemy się nie podnieść.
Wieszcze schyłku i katastrofy, pesymiści ostrzegający przed rychłą zagładą, pełnią arcyważną rolę – straszą i irytują, pobudzając do oporu i działania. Bywa, że to właśnie im zawdzięczamy wzmożoną motywację w obliczu zagrożenia, tyle tylko, że po oddaleniu widma katastrofy o tym zapominamy. Przykład: czy fakt, że dziura ozonowa się zmniejsza, oznacza, że nie trzeba było się bać, gdy ją odkryto – czy może to właśnie strach przed siejącym śmierć promieniowaniem stanowił impuls, by zapobiec ziszczeniu się dramatycznych prognoz? Ocaliwszy warstwę ozonową, utarliśmy katastrofistom nosa, czy raczej udowodniliśmy, że warto było ich słuchać?
Adelman w kilku lekceważących słowach rozprawia się z „poczciwym Thomasem Malthusem” – angielskim duchownym i uczonym, który końcem XVIII wieku przewidywał nieuniknioną katastrofę z powodu różnicy między geometrycznym wzrostem liczby ludności a arytmetycznym wzrostem produkcji żywności – naigrawając się, że „zafiksowany na punkcie schyłku w obszarze związanym z ziemią uprawną, nie dostrzegał źródeł wzrostu przychodów”. Ale jak zwraca uwagę Jeffrey Sachs, pozostaje kwestią otwartą, czy wizja Malthusa były rzeczywiście błędna, czy też tylko odsunięta w czasie. Nauczyliśmy się po prostu intensywniej pozyskiwać zasoby, które są
ograniczone, odnawiają się zbyt wolno lub zbyt nieprzewidywalnie, byśmy mogli na nich polegać. Nasz rozwój nie jest bynajmniej zrównoważony, a stawiany na piedestale zysk „to tak naprawdę zużywanie i zubażanie kapitału przyrodniczego”[2]. Jak dotąd udawało nam się oszukiwać system naszą pomysłowością, ale jak długo jeszcze będzie nam wychodziła ta sztuczka?
Podobny los co Malthusa spotkał Paula Ehrlicha, autora (wraz z żoną Anne) wydanej w 1968 r. książki The Population Bomb. Ostrzegający w niej przed rychłym masowym głodem Ehrlich był przez lata przedstawiany jako przedstawiciel typowego (czytaj: z zasady błędnego) katastrofizmu. Rzeczywiście, konkretne podawane przez Ehrlicha daty okazały się zbyt pesymistyczne: ówczesne problemy rozwiązano zanim wywołały prognozowaną przez Ehrlicha katastrofę, dzięki zmianom w rolnictwie. Trzeba jednak zarazem przyznać, że w warunkach rosnącej nieustannie populacji te właśnie zmiany w rolnictwie spowodowały kolejne problemy, m.in. zamieranie zbiorników wodnych i wymieranie gatunków z powodu zatrucia nawozami i pestycydami. Sam Adelman niejako mimochodem przyznaje, że niektóre z rozwiązań i adaptacji „miały tak przewrotny wkład w przetarcie szlaku dla kolejnych niezliczonych źródeł węgla, że stanowiły podwaliny dla przyszłego ‘grillowania’ naszej planety”. Morał: rozwiązania niegdysiejszych problemów rodzą nowe. Ehrlich mówi dziś, że upadek cywilizacji „jest niemal pewny w ciągu kilku najbliższych dziesięcioleci, a ryzyko wciąż rośnie, bo celem systemu gospodarczego i politycznego jest nieustanny rozwój” i dodaje: „Nieustanny rozwój to credo komórki rakowej”[3]. Nic dziwnego, że wielu nie chce tego słuchać, zwłaszcza od kogoś, kto już raz okazał się nazbyt pesymistyczny. Ale przypominam analogię lekarską – czy błędy niegdysiejszych pesymistycznych prognoz oznaczają, że pesymistyczne prognozy są zawsze błędne i że nic złego nie może nam się już przydarzyć?
A co dopiero, jeśli przed katastrofą przestrzega nas ktoś, kto nie ma w dorobku błędnych przewidywań, przeciwnie – ktoś, kto w wielu sprawach trafił w sedno. Mayer Hillman, dziś osiemdziesięciosześcioletni, ma w swoim dorobku badania, prognozy i zalecenia w kwestiach bezpieczeństwa drogowego, wpływu transportu na dzieci, zużycia energii czy transportu kolejowego, które wyprzedziły swój czas. Dziś mówi tak: „Jest już po nas. Rezultatem będzie śmierć, czyli kres większości życia na naszej planecie z powodu ludzkiej zależności od paliw kopalnych”[4]. Aby temu zapobiec, trzeba byłoby do zera zredukować emisję gazów cieplarnianych i zmniejszyć liczbę ludności, co jest niewykonalne z powodu sposobu, w jaki zorganizowana jest nasza gospodarka i społeczeństwo. Hillman oskarża przywódców religijnych, naukowców i polityków, że nie mówią o tym uczciwie. Optymizm w kwestii zmian klimatycznych to według niego myślenie życzeniowe. Ale właśnie w pesymizmie upatruje jakiejś szansy –
pogodzenie się z faktem, że czeka nas zagłada może sprawić, że ludzkość zacznie się zachowywać jak ktoś, go uświadamia sobie, że jest nieuleczalnie chory, zaczyna w pełni doceniać życie i walczy o jego przedłużenie.
Czy tak jest w istocie? Zastanówmy się nad stanem naszej wiedzy o stanie naszej wiedzy. Istnieją otóż wiadome niewiadome, czyli zjawiska, o których wiemy, że za mało o nich wiemy – przykładem jest sprzężenie zwrotne wynikające z potencjału metanu, czyli gazu cieplarnianego wielokroć potężniejszego od dwutlenku węgla, który może zostać uwolniony z wiecznej zmarzliny i dna mórz poprzez wzrost temperatur, w efekcie powodując jeszcze większy wzrost temperatur, pociągający za sobą zwiększone uwalnianie metanu, itd. Nie jesteśmy obecnie w stanie z pewnością ocenić, jakie jest ryzyko wystąpienia takiego katastrofalnego procesu, ale wiemy, że ono istnieje. Istnieją też jednak niewiadome niewiadome, to znaczy takie zjawiska, o których nie wiemy, że o nich nie wiemy. Dotykamy tu kwestii tzw. czarnych łabędzi (black swans) czyli wyjątkowych zdarzeń o wielkiej sile rażenia, których nie możemy przewidzieć. Jesteśmy na nie ślepi, tym bardziej, że kiedy nastąpią, wyjaśniamy je sobie tak, jak gdyby były oczywiste i nieuniknione, co sprawia, że stajemy się jeszcze bardziej nieprzygotowani na kolejne zaskoczenia[5]. Fakt, że nieprzewidziane zjawiska nastąpiły w przeszłości i zmieniły bieg historii – od wybuchu wojen światowych począwszy, na globalnych kryzysach finansowych skończywszy – każe z większą pokorą myśleć o perspektywach cywilizacji.
A upadek cywilizacji, jaką znamy, to niekonieczne widowisko rodem z filmów katastroficznych, gigantyczne konwulsje powierzchni ziemi albo kule ognia spadające z nieba. To także destrukcja hierarchii i powiązań, które sprawiają, że społeczeństwo, w którym żyjemy, funkcjonuje i umożliwia nam tzw. „normalne życie”. Praca zawodowa, transport, struktury państwa, biznes, ochrona zdrowia, rozrywka, prawo, system oświaty, sport – wszystko to zależy od równowagi międzyludzkiej i instytucjonalnej. Presja ze strony postępujących zmian klimatycznych i pogarszających się warunków środowiskowych będzie wpływać na owo normalne życie, sprawiając, że problemy lokalne i globalne zaczną oddziaływać na siebie synergicznie, dramaty innych ludzi (np. migrantów klimatycznych) staną się dramatami wszystkich, a nierówności się zaostrzą, „prowadząc do destabilizacji i rozpadu społeczeństw”[6]. Tkanka międzyludzkich stosunków społecznych, która wydaje nam się tak trwała, jest w istocie delikatna i zależna od kaprysów natury naszego gatunku – a ten ma w sytuacjach podbramkowych tendencję do reakcji dramatycznych i kontrproduktywnych.
Recepta – jeśli jakaś w ogóle jest – ostatecznie sprowadza się do tego, jak zbalansować rolę optymizmu i pesymizmu w rozwiązywaniu piętrzących się globalnych problemów. Czy mroczne prognozy rychłej zagłady odbiorą ludziom nadzieję i energię do walki o przetrwanie? Czy optymistyczne zapewnienia, że wspólnymi siłami potrafimy stawić czoła wyzwaniu, pobudzą nas do działania? Czy też przeciwnie – świadomość bliskiej apokalipsy zmotywuje nas do zdwojenia wysiłków, a krzepiące słowa, że damy radę, bo tyle razy już dawaliśmy, wtrącą nas w lenistwo i samozadowolenie?
Gdybyśmy tylko mieli ten luksus, by na spokojnie to sobie roztrząsać… Ale nie mamy. Być może ostateczną odpowiedź znajdziemy dopiero w ogniu walki z załamaniem klimatu, próbując wszystkiego i patrząc, co działa. Jedno jest pewne: te pytania ważne są tylko dla nas, bo tylko dla nas nasz los wart jest uwagi. Jeśli nie uratujemy się sami, nie zrobi tego za nas nikt.
[1] Jeremy Adelman, Świat zmierza ku upadkowi: deklinizm jako pójście na łatwiznę?, „Liberté!”, 30.01.2018 https://liberte.pl/swiat-zmierza- ku-upadkowi- deklinizm-jako- pojscie-na- latwizne/
[2] Jeffrey Sachs, Are Malthus’s Predicted 1798 Food Shortages Coming True? (Extended version), „Scientific American”, 01.09.2008 https://www.scientificamerican.com/article/are-malthus- predicted-1798-food- shortages/
[3] Damian Carrington, Paul Ehrlich, Collapse of civilisation is a near certainty within decades, „The Guardian”, 22.03.2018 https://www.theguardian.com/cities/2018/mar/22/collapse-civilisation-near-certain- decades-population- bomb-paul- ehrlich
[4] Patrick Barkham, „We’re doomed”: Mayer Hillman on the climate reality no one else will dare mention, „The Guardian”, 24.04.2018, https://www.theguardian.com/environment/2018/apr/26/were-doomed-mayer- hillman-on- the-climate- reality-no- one-else- will-dare- mention
[5] Nassim Nicholas Taleb, The Black Swan. The Impact of the Highly Improbable, Penguin, 2010.
[6] Dawid Juraszek, Walka o klimat to walka z rasizmem i ksenofobią, „Liberté!”, 20.12.2017,
https://liberte.pl/walka-o- klimat-to- walka-z- rasizmem-i- ksenofobia/
