Wycie to bowiem słychać z obozu Złej Zmiany i muszę stwierdzić, z pewną taką dozą satysfakcji, że brzmi ono wyjątkowo koszmarnie i żałośnie, niczym głos wołającego na, nomen omen, puszczy. Przy czym podany przeze mnie związek frazeologiczny nie dotyczy lekceważenia tego wycia, a raczej jego zawodzącego jęku, podobnego do jęku dziecka, bawiącego się w piaskownicy, któremu złamała się łopatka.
Oto bowiem, obóz władzy przyzwyczajony od lat dwóch z małym okładem do robienia w Polsce wszystkiego, co mu się żywnie podoba bez oglądania się na demokratyczne procedury i zwykłe, ogólnie przyjęte w życiu, zasady, natrafił nagle na mur, którego w żaden sposób pokonać nie może. Jak to?! – odezwały się w tym obozie głosy zdziwienia. Jest coś, co nam powiedziało “stop”? – nie wierzy obóz władzy. Jeszcze gorączkowo myśli, szuka w pośpiechu sposobu na ominięcie przeszkody, ale znaleźć nijak nie może. No to jak to jest – pyta w końcu – nie jesteśmy wszechmocni? Ano nie.
Rowem z wodą nie do przeskoczenia okazał się Parlament Europejski i w znacznie mniejszej skali, samorządowej – stołeczna Rada Miejska. Te dwa gremia powiedziały w końcu – dość. Odpowiedź rządzących mnie serdecznie rozbawiła. Ukazała rzecz wcześniej głęboko skrywaną – oto władza ta nic nie może w obliczu demokratycznie wybranej większości. Brzmi znajomo? I to jeszcze jak.
Ale muszę przyznać, że oprócz rozbawienia dotarło do mnie także uczucie rozczarowania sposobem, a raczej, sposobami, jakimi PiS próbował zneutralizować ową siłę, z którą się zetknął. Oto na plan pierwszy wysunął się europoseł Legutko ze standardowym pakietem kłamstw i manipulacji a także z typowym dla tej władzy atakiem personalnym na wybraną osobę. Szczęściarzem tym okazał się europoseł Lewandowski. Gdy kłamstwa te, manipulacje i ataki nie przyniosły żadnego efektu, pan Legutko, obrażony, niczym ofukany dzieciak, wyszedł z sali obrad, stosując znany nam już manewr, polegający na wyrzuceniu z siebie co tam ślina na język przyniesie i ostentacyjnym wyjściu. Obrazek ten pamiętamy dobrze z polskiego Parlamentu, czas przyszedł tym razem na Parlament Europejski – tu go jeszcze nie znano. Aktem drugim tego przedstawienia była mini konferencja europosłów PiS, na której żalili się strasznie na to, że liberalna Europa ma w Parlamencie Europejskim większość. Ach, jakby było pięknie, gdyby PiS miał większość także i tu – westchnął rozmarzony zwykły poseł z Nowogrodzkiej. Wtedy nadszedł akt trzeci dramatu – płaczący na sali obrad Rady Warszawy radny PiS, żalący się na świat cały, że radni Platformy mogą zrobić wszystko, w tym także zablokować siłą narzuconą przez wojewodę zmianę ulic, zwaną dla niepoznaki – dekomunizacją stolicy. Na koniec aktem czwartym, i ostatnim całe szczęście, okazały się żale pani premier, której trudno jest pojąć, że demokracja ma jednak sposoby na autorytaryzm. Dramat ten, w czterech aktach przedstawiony, pokazał, że cały obóz władzy ma problem z akceptacją prostej konstatacji – demokratyczna większość może być także w rękach innych opcji politycznych. Niby to oczywiste, ale jak widać nie dla wszystkich.
Ciekawym dalszego ciągu, czekałem na spodziewane retorsje ze strony PiS i czekać długo nie musiałem. Oto pojawił się na scenie niezastąpiony i niezawodny minister Błaszczak, który jednym pociągnięciem swego złotego pióra wyłączył Plac Piłsudskiego spod jurysdykcji Miasta, czyniąc z niego teren eksterytorialny. Nie sam czyn jest jednak najśmieszniejszy a jego uzasadnienie. Oto bowiem względy bezpieczeństwa narodowego uczyniły plac ów placem o znaczeniu specjalnym. Po cóż? Odpowiedź może być tylko jedna – miejsce to wkrótce zmieni nazwę na Plac Lecha Kaczyńskiego, a pomnik Józefa Piłsudskiego zastąpiony zostanie pomnikiem jedynego prezydenta Polski od czasów pierwszych Piastów. I tym samym Prawo i Sprawiedliwość zrzuci wreszcie maskę, za którą pieczołowicie chowa swe prawdziwe oblicze.
Pewnym, że już bardziej pogrążyć się nie sposób, pan prezydent oto wyskoczył jak maskotka z pudełka. Zbulwersowany, że ktoś nagrał jego „prywatną” wypowiedź na ulicy w sprawie ministra Macierewicza, głosem pełnym oburzenia (ze srogim swym obliczem) kluczy w sobie tylko znany sposób. Ale zaraz, zaraz, chwileczkę, a nagrania z Sowy to nie były aby przypadkiem prywatne rozmowy? Jakoś nie słyszałem, żeby był tym pan Duda w jakikolwiek sposób zbulwersowany. Ech, ta hipokryzja obozu władzy…
Kulinarnym smaczkiem ostatnich dwóch lat jest natomiast bez wątpienia sklep sieci Lewiatan, w którym premier Morawiecki podczas Kongresu 590 mógł był dokonać zakupów za ułamek cen, z którymi na co dzień mają do czynienia zwykli, szarzy Polacy. To już nie jest Gierek i malowana specjalnie dla niego trawa na zielono, to jest nasza, polska, współczesna rzeczywistość.
Czyli co?
Słychać wycie?
Znakomicie!