Czy odejście niemalże stuletniego mężczyzny, który od siedemdziesięciu czterech lat był mężem Elżbiety z domu Windsor – od prawie siedmiu dekad brytyjskiej głowy państwa – jest wydarzeniem ważnym? Tak i nie chodzi tylko o dynastię panującą czy jej wielbicieli. Wbrew twierdzeniom nachylonej republikańsko brytyjskiej i światowej lewicy – ma ważne znaczenie dla polityki na Wyspach.
Jednym z paradoksów dzisiejszej Europy Zachodniej jest to że mimo zmian społecznych wciąż istnieją w niej monarchie. Odgrywają one w niej wciąż poważną rolę jako czynniki stabilizujące mimo coraz mocniejszego zepchnięcia ich w sferze publicznej do rangi symbolu. Kolejne kryzysy polityczne w Belgii pokazały chociażby, że monarchiczny ustrój tego państwa pomaga w utrzymaniu jego – przynajmniej formalnej – jedności. Wielka Brytania jest spośród tych państw najbardziej z monarchią kojarzona i mimo faktycznego oparcia systemu państwowego na wolnych wyborach i silnej roli szefa rządu – najbardziej rozpoznawalnym elementem ustroju brytyjskiego jest królowa. Od blisko siedemdziesięciu lat ta sama i ciągle potrzebna i obecna. Od czasów Winstona Churchilla do Borisa Johnsona. Królowa o nominalnie gigantycznych uprawnieniach (w których i tak od dawna zastępuje ją premier), ale będąca symbolem długowieczności, stanowiąca pomost z przeszłością i mądra doświadczeniem. Jej obecność w sferze publicznej była potrzebna i w okresie Brexitu i w czasie pandemii. Kolejną ironią losu jest to, że gdy Wielka Brytania po rozruchach w USA zaczęła się w nadmiernie przyśpieszonym tempie rozliczać z przeszłością – to na jej czele stoi dalej ta sama osoba co w czasach rozliczanych.
Epoka Elżbiety II zbliża się jednak nieuchronnie do końca – takie są nieubłagane prawa panujące na tym świecie. Wraz z królową odejdzie resztka autorytetu Wielkiej Brytanii, zagrożone jest zjednoczenie kraju (tylko najostrzejsi szkoccy separatyści chcą zerwania z królową – nie będą mieli już takich względów dla jej następcy). Podobnie będzie z fantomową pozostałością dawnego Imperium – Wspólnotą Narodów. Jej symboliczną głową jest nadal królowa, ale dotychczasowy sentyment Australii, Nowej Zelandii, Kanady czy Jamajki również może ustać wraz z początkiem nowego panowania.
Książę Edynburga – Filip był tego systemu elementem nieodzownym. Towarzyszył królowej od początku jej panowania i jego śmierć przede wszystkim zaczyna nam uświadamiać, że odejście królowej jest bliskie, a wraz z nim koniec.
Książę Edynburga nie był wprawdzie typowym Brytyjczykiem, ale potomkiem niemieckich dynastów rządzących w chwili jego urodzenia w Grecji. Wychowanym kosmopolitycznie i uznającym Brytanię za swoja ojczyznę w wyniku własnego wyboru, ale jest także symbolem odchodzącego Wielkiego Pokolenia – ludzi liczących od dwudziestu do trzydziestu lat w chwili wybuch największego konfliktu w dziejach. W jego wyniku Wielka Brytania utraciła swoje kolonialne imperium i dominującą pozycje na świecie, ale ocaliła siebie i przyczyniła się do obrony naszej cywilizacji. To pokolenie było za to odpowiedzialne i było dumą pokoleń następnych. Filip Mountbatten był jego częścią, prawdziwym weteranem, dzielnym żołnierzem i uczestnikiem walk od początku do końca. Wraz z jego odejściem i ono symbolicznie odchodzi. Wielka Brytania nie może już opierać się na autorytecie swoich dziadów – musi sobie radzić sama. Sama pozostaje też królowa. Brytyjczycy w swej większości nie znają innej głowy państwa i koniec jej epoki wywoła poważny szok poznawczy. Również wśród tych, którzy uważają Windsorów za drogą fanaberię.
Filip nie był tylko mężem, ojcem rodziny (pokazanym w „The Crown”), ale też przez długie lata innowatorem, unowocześniającym państwową machinę, wprowadzającym już w latach pięćdziesiątych tematykę imigracji i ekologii do publicznego dyskursu, a nade wszystko kimś symbolizującym stabilizację państwa. Jego śmierć stanowi symboliczny początek końca dotychczasowej epoki w czasach kiedy wokół wali się świat.
Autor zdjęcia: University of Salford Press Office
