Przez kilkanaście wieków Eros i Tanatos w równym stopniu rządzili europejskim imaginarium. Seks i śmierć stanowiły tabu w rozmowach zwykłych ludzi, choć nigdy nie przestały ich dotyczyć. Lęki i popędy, wypchnięte ze sfery emocji możliwych do wyrażenia wprost, inspirowały sztukę, zrazu subtelnie, lecz potem coraz bardziej dosłownie. W przypadku Erosa ostateczne przejście od aluzji do realizmu dokonało się w ciągu ostatniego półwiecza. Najpierw oswoiliśmy się z nagością – lub erotyczną prawie nagością, która dziś stała się najczęściej używanym motywem reklamy – później z pornografią. Minęło jakieś dwadzieścia lat od chwili, kiedy ta ostatnia, umieszczona w odpowiednim kontekście (lub przetworzona przez zmianę ostrości, powiększenie, odwrócenie kolorów) stała się dziełem sztuki.

Co ciekawe – choć raczej nie zaskakujące – pokazanie i uprawomocnienie wszystkiego, co związane z seksem, sprawiło, że przestał on być dla sztuki interesujący. W kilkudziesięciu narodowych pawilonach rozsianych po terenie weneckiego Biennale nie ma ani jednej pracy dotkniętej tchnieniem Erosa. Tanatos ma się za to dobrze, występuje w większej lub mniejszej mierze w większości pawilonów. Czy to znaczy, że wygrał? Raczej nie – po prostu idzie tą samą drogą co jego brat bliźniak, z paroletnim tylko opóźnieniem. Obrazy śmierci staną się niedługo równie banalne, jak i obrazy seksu. Dziś jeszcze wydają się jednak godne pokazania w różny sposób, choć z reguły w politycznym i międzykulturowym kontekście.
Śmierć filmowa
W pawilonie duńskim, najbardziej chyba rozpolitykowanym, śmierć obecna jest dzięki amerykańskiemu fotografikowi Tarynowi Simonowi. Zdjęcie „Zahra/Farah” powstało jako fotos do końcowej sceny filmu „Redacted”. Sztuka charakteryzacji osiągnęła w tej pracy doskonałość, a Simon potrafi dobrać światło i ostrość. W rezultacie iracka aktorka Zahra Zubaidi wygląda jak najprawdziwsze zwłoki.
W rzeczywistości Zubaidi żyje, ale film, w którym zagrała, raczej nie przyniósł jej szczęścia. Od czasu, kiedy zobaczyła go rodzina aktorki, krewni grożą, że ją zabiją. Krytyki nie szczędzą także sąsiedzi i znajomi – wszyscy uważają, że rola, którą zagrała, była pornograficzna. Aktorka stara się więc o azyl w Stanach Zjednoczonych, choć biorąc pod uwagę fabułę filmu, nie jest to wcale wybór oczywisty.
Scenariusz „Redacted” oparto na wydarzeniach, które miały miejsce w okolicach irackiej Al-Mahmudijja 12 marca 2006 r. Tego dnia czterech amerykańskich żołnierzy wtargnęło do domu na skraju wsi, obok której znajdował się ich posterunek. Przywódca grupy, Steven Green, od wielu tygodni był pod wrażeniem urody mieszkającej tam czternastoletniej Abeer Qassim Hamza al-Janabi. Zaplanowanie gwałtu i namówienie do współudziału trzech kolegów zajęło mu parę dni. Oboje rodziców dziewczyny oraz jej sześcioletnią siostrę zastrzelono, by nie przeszkadzali w akcji i nie złożyli skargi. Abeer została wykorzystana przez wszystkich czterech żołnierzy, a potem zabita. Jej ciało od pasa w dół oblano naftą i podpalono, żeby zatrzeć ślady.
Sprawa wyszła na jaw w ciągu trzech miesięcy, bo sprawcy nie potrafili zachować milczenia. Zostali aresztowani i osądzeni. Greena skazano na bezwarunkowe dożywocie, pozostałą trójkę na 90, 100 i 110 lat więzienia, ale z możliwością skrócenia kary. Parę miesięcy później Brian De Palma zaczął zdjęcia do filmu „Redacted”, za który zdobył Srebrnego Lwa na weneckim festiwalu. Film kosztował 5 mln dolarów, ale wpływy z jego dystrybucji wyniosły niecałe 800 tys., z czego tylko 65 tys. w Stanach Zjednoczonych. Na pocieszenie francuskie pismo „Cahiers du Cinéma” uznało „Redacted” za najlepszy film roku 2008.
Trzy lata później po raz kolejny przekonaliśmy się, że nie tylko zbrodnia może być inspiracją dla sztuki, lecz także sztuka dla zbrodni. 2 marca 2011 roku na lotnisku we Frankfurcie nad Menem 21-letni pracownik poczty otworzył ogień do autobusu wiozącego amerykańskich lotników. Zginęły dwie osoby, dwie inne zostały ranne. Napastnik – urodzony w Niemczech wnuk imigrantów z Kosowa – jako motyw podał to, że dzień wcześniej zobaczył na YouTubie, jak amerykańscy żołnierze gwałcą muzułmańską dziewczynkę. To, co widział, było sceną z „Redacted” – tą samą, z której powodu Zubaidi musiała uciekać z Iraku.
Śmierć prasowa
O ile Duńczycy zaprosili do swego pawilonu wielu artystów z różnych stron świata, to ich sąsiedzi z naprzeciwka postawili na swojego rodaka. Inaczej niż Simon, który w Wenecji pokazał tylko jedną fotografię, ale za to własnego autorstwa, Szwajcar Thomas Hirschhorn, autor instalacji „Crystal of Resistance”, użył cudzych zdjęć. Niezliczenie wielu i przedstawiających trupy jak najbardziej prawdziwe. Rzeczywistość po raz kolejny prześcignęła przy tym inscenizację: żaden aktor nie jest przecież w stanie wystąpić bez głowy, nie ma także modelek, które zgodziłyby się, by rozpruto im brzuch. Skąd Hirschhorn wziął tę całą makabrę, nie wiadomo, na myśl przychodzą policyjne archiwa i zdjęcia zrobione przez korespondentów wojennych, które były zbyt drastyczne, by je opublikować w gazetach.
Przy czym – i to jest rzecz chyba najbardziej w trakcie wizyty w szwajcarskim pawilonie niepokojąca – reakcja publiczności na fotografię Saddama Husajna z zaciśniętym na szyi stryczkiem lub latynoskiej dziewczyny, której niewiadoma siła oderwała połowę głowy, jest dziwnie spokojna. Nikt nie wybiega z krzykiem, na nudności zbiera się człowiekowi powoli, na tyle długo, by całą kompozycję obejrzeć. Być może zwiedzający nie zdają sobie sprawy z tego, co widzą. To całkiem prawdopodobne, bo śmierć na zdjęciach wybranych przez miłośnika górskich kryształów wcale nie jest przerażająca. Saddam odcięty ze sznura wygląda podobnie jak w chwili, kiedy wyciągano go z podziemnej kryjówki. Utrata połowy głowy okazuje się zaś dehumanizować tak dalece, że okaleczone zwłoki postrzegamy jako nieznany przedmiot: są tak nieoczywiste, że wręcz zachęcają, by im się bliżej przyjrzeć.
Ważną rolę w stępianiu wrażliwości odgrywa zapewne to, że na instalację Hirschhorna składa się o wiele więcej rzeczy niż zdjęcia ciał bez głowy i głów bez ciał. W szwajcarskim pawilonie znajdziemy dobrą setkę krzeseł ogrodowych, do których szarą taśmą do pakowania kartonów przyklejono dziesiątki telefonów komórkowych, parę tuzinów lalek Barbie, kilkanaście akwariów (w tym parę potłuczonych), kilkaset puszek po napojach i chyba z milion patyczków higienicznych. Są także dwie górskie groty z papier mâché zamieszkiwane przez wypchanego orła i świstaka, parę worków bokserskich owiniętych w orientalne dywany, wyposażenie siłowni szczelnie opakowane folią aluminiową i kilkadziesiąt zużytych opon pokrytych tym samym materiałem. Oprócz makabrycznych zdjęć można obejrzeć okładki tygodników z ostatniego roku (niemiecki „Focus” pyta na przykład, czy nadszedł już czas, by wystandaryzować egzaminy maturalne w całym kraju) oraz wariacje na temat słynnej „Niekończącej się kolumny” Brâncuşiego. Tytułowe kryształy wystają z wnętrza wypatroszonych manekinów i z rozbitych starych telewizorów
Jakkolwiek zabrzmi to absurdalnie, wszystko dobrze się komponuje i obrazy nagłej śmierci wydają się odpowiednim kontrapunktem dla zgromadzonych dóbr. W interpretacji optymistycznej ma to przypomnieć mieszkańcom bogatego i bezpiecznego Zachodu, że okaleczanie jest taką samą codziennością jak czyszczenie uszu, rozmowa przez komórki i zabawa lalkami Barbie. W wersji realistycznej – Hirschhorn oswaja nas ze śmiercią nieszczęsnych muzułmanów, Murzynów i Latynosów, czyniąc ją częścią naszego estetycznego habitatu.
Śmierć prawdziwa
W styczniu 2010 r. egipski artysta Ahmed Basiony uruchomił w ogrodach kairskiej opery instalację „Thirty Days of Running in Place”. W pomieszczeniu z przezroczystymi ścianami, ubrany w zakrywający szczelnie całe ciało plastikowy kombinezon, codziennie biegał – biorąc pod uwagę niewielki rozmiar pomieszczenia praktycznie w miejscu – przez pełną godzinę. Kombinezon wyposażony był w cyfrowe czujniki mierzące liczbę ruchów oraz ilość wytwarzanego potu. Dane te były komputerowo przetwarzane (Basiony sam napisał odpowiedni program) i wyświetlane publiczności w wizualnie atrakcyjnej formie.
Oficjalnie bieg w miejscu miał być sztuką na czysto osobistym poziomie – zapisem zużycia energii przez artystę. Tak interpretowany wpisywałby się w dość popularny we współczesnej sztuce nurt traktowania ciała twórcy jako materiału do artystycznej obróbki. W opisie instalacji przeznaczonym dla egipskiej cenzury Basiony robił podobną rzecz jak dekadę wcześniej Joanna Rajkowska, która przygotowała akcję reklamową dla serii napojów „Satysfakcja gwarantowana” zawierających rzekomo kawałki jej własnego ciała.
Oczywiście, nie była to jedyna możliwa interpretacja. Według przyjaciół Basiony’ego – jeden z nich jest dziś kuratorem egipskiego pawilonu w Wenecji – trzydzieści dni miało symbolizować trzydzieści lat, jakie upłynęły między objęciem władzy przez Husni Mubaraka a uruchomieniem sportowo-plastikowo-elektronicznej instalacji. Biegaczem w miejscu – tracącym energię wcale nie dla przyjemności – był zaś nie pojedynczy artysta, lecz cały Egipt.
Rok później biegacze w miejscu niespodziewanie zbliżyli się do mety. Nad szczegółową analizą czynników, które sprowadziły Egipcjan na plac Tahrir głowić się będą historycy (niebagatelną rolę odegrali zapewne finansiści, którzy spekulując żywnością, podnieśli jej ceny, co rozgniewało ludzi), dość powiedzieć, że tłumy wyszły na ulice, a mobilizowały się za pomocą Facebooka. 26 stycznia Ahmed Basiony napisał na swoim profilu: „Mam wielkie nadzieje, jeśli uda się nam utrzymać. Policja ciężko mnie pobiła. Jednak jutro i tak pójdę. Oni chcą wojny, my chcemy pokoju. Próbuję tylko odzyskać część godności mojego narodu”. 27 stycznia 2011 r. natomiast: „Trzeba być dobrze wyposażonym, by wziąć udział w rewolucji: butelka octu, by poradzić sobie z gazem łzawiącym, maski ochronne i chusty do wdychania octu, gaz do samoobrony, pastylki na ból gardła, żywność i napoje… Nie wolno używać przemocy przeciw agentom bezpieczeństwa ani ich obrażać. Wandalizm również jest zakazany, bo to nasz kraj. Przynieś kamerę, nie bój się i nie bądź mięczakiem”.
Następnego dnia Ahmed Basiony zginął od policyjnej kuli, potwierdzając to, co starał się wmówić cenzorom: ciało artysty, sam artysta, może stać się materiałem, z którego powstanie dzieło sztuki. W egipskim pawilonie w Wenecji zobaczyć można – obok dokumentacji z „Thirty Days of Running in Place” – filmy, które kręcił w ostatnich dniach życia na placu Tahrir.
Śmierć polityczna
Pech chciał, że polski pawilon stoi tuż obok egipskiego i trudno uciec od porównań. Na tle przypadkowej, ale prawdziwej śmierci Ahmeda Basiony’ego trzy filmy pokazane przez Yael Bertanę robią wrażenie gówniarskich wygłupów. Chodzi, przypomnijmy, o „Mary Koszmary” (2007 r.), „Mur i wieża” (2009 r.) oraz „Zamach” (2011 r.), które składają się na tryptyk „I zadziwi się Europa”. Głównym bohaterem opowieści jest Sławomir Sierakowski, grany przez samego siebie. Niestety, w roli przywódcy Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce wypada o wiele mniej przekonująco niż jako guru młodej lewicy i nawet śmierć z ręki zamachowca (w trzeciej części widzimy Sierakowskiego w trumnie) nie jest w stanie nadać mu powagi i wiarygodności.
Temat podjęty w „I zadziwi się Europa” jest bez wątpienia ważny, a przy tym tak drażliwy, że trudno sobie wyobrazić sposób zmierzenia się z nim, który nie byłby prowokacją. W wykonaniu Bertany prowokacja okazuje się jednak wyjątkowo prościutka, płaska i przewidywalna. Aż dziw bierze, że znaleźli się w Izraelu – bo nie w Polsce, co również świadczy o skali niepowodzenia – ludzie, których jej pomysł rzeczywiście oburzył. Wszystko zaczyna się od przemówienia wygłoszonego przez Sierakowskiego do zarosłych chwastami trybun Stadionu Dziesięciolecia. Wątpię, by sam napisał tekst tego wystąpienia, i bardzo się dziwię, że zgodził się je wygłosić. Wystylizowany na ZMP-owca lider młodej lewicy wzywa 3 mln 300 tys. Żydów (tylu mniej więcej zginęło w Holocauście), by przyjechali do Polski. Robi to jednak, nie wiedzieć czemu, tonem księdza wygłaszającego prymicyjne kazanie, a argumenty, do których się odwołuje, są – jeśli bliżej im się przyjrzeć – nacjonalistyczne. Powrót ma się bowiem dokonać nie dlatego, że Żydzi mogą swobodnie wybierać miejsce zamieszkania, ani nie dlatego, że mieszkając przez stulecia pomiędzy Wartą a Dniestrem, oni również nabyli moralne prawo do tych ziem. Sierakowskiemu chodzi tylko o przeprowadzenie psychoterapii na polskiej duszy, dzięki czemu Polacy „staną się Europejczykami”, Europa „się zadziwi”, a „wszyscy uczyć się będą od nas”. Biorąc pod uwagę, że to jednak Polacy mają więcej powodów, by przepraszać Żydów, niż odwrotnie, wypada to cokolwiek dwuznacznie. Powodem do pojednania jest ewidentnie chęć poprawy własnego samopoczucia, a nie zadośćuczynienia za krzywdę. To mniej więcej tak, jakby powiedzieć: „Przepraszam, że cię pobiłem, bo nikt mnie teraz nie lubi”.
W „Murze i wieży” Żydzi przyjmują zaproszenie Sierakowskiego. Przyjeżdżają, lecz zamiast próbować wejść w polskie społeczeństwo, do czego ich zachęcał (bo jakże inaczej miałyby się odmienić „monotonne polskie twarze”?), okopują się na warszawskim Muranowie, terenie wojennego getta, wznosząc pomiędzy budynkami z lat 50. miniaturowy kibuc. W środku niby z zapałem uczą się polskiego, ale osada robi złowróżbne wrażenie. Tytułowa wieża przypomina strażnicę w Auschwitz, a na górze solidnego drewnianego płotu umieszczono drut kolczasty. Najwyraźniej Sierakowski zdołał przekonać Żydów, aby wrócili, ale nie przekonał Polaków (z których wielu „ciągle śpi pod pierzyną Ryfki”), by ich przyjęli z otwartymi ramionami. Przekaz dla weneckiej publiczności jest jasny: mimo iż zdarzają się szlachetne jednostki, przeważająca większość Polaków to w dalszym ciągu zapiekli antysemici.
Przeczucie to znajduje potwierdzenie w trzeciej części tryptyku. Sierakowski ginie z ręki zamachowca w Zachęcie, pod obrazem Schulza (swoją drogą ciekawe, co zrobiłaby „Krytyka Polityczna” gdyby to „Fronda” i Pospieszalski sparodiowali śmierć Narutowicza?). W ceremoniach żałobnych uczestniczą tłumy, choć z pokazaniem tego ludzkiego mrowia Bertana ma najwyraźniej kłopot: zarówno plac Saski, jak i Sala Kongresowa są za duże dla grupy stu kilkudziesięciu statystów. Podczas żałobnej akademii okazuje się zresztą, że wielka wizja Sierakowskiego – lidera Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce – była monstrualną naiwnością. Jeden z przemawiających pod burym golemem mającym być naturalistyczną podobizną bohatera stwierdza, że „kultura jidysz jest martwa i mało kto za nią tęskni”, a „dla Żydów powrót nie jest obietnicą, lecz koszmarem”.
Z ulotek rozdawanych w polskim pawilonie dowiadujemy się, że filmowy tryptyk jest tylko częścią artystycznego projektu Bertany – równie istotne jest powołanie ruchu politycznego pod tą samą nazwą, co użyta w filmie. Jeśli tak, to okazuje się, że nawet mało udany artystyczny projekt może mieć prawdziwe polityczne ofiary. Zagrawszy w „Marach Koszmarach” i „Zamachu” Sławomir Sierakowski nie będzie bowiem w stanie wystąpić w roli polityka na serio – zwłaszcza jeśli równolegle z realną polityką będzie kontynuowany happenerski projekt repatriacji Żydów, dla którego szef „Krytyki Politycznej” ma być męczennikiem. Odwrócenia i paradoksalne symetrie są jednym z głównych motywów sztuki. W Wenecji zetknięcie polskiej i egipskiej ekspozycji przyniosło piękny przykład takiego zjawiska. Artysta Basiony, ponosząc niechcianą i jak najbardziej prawdziwą śmierć, stał się politycznym symbolem. Polityk Sierakowski za sprawą śmierci sfingowanej i wyreżyserowanej został już chyba na stałe co najwyżej artystą.
