Solidarność jest hasłem wieloaspektowym i wzbudzającym w związku z tym liczne skojarzenia. Jest solidarność międzyludzka, którą można zdefiniować poprzez ideę społecznego solidaryzmu, ale jest też Solidarność jako fenomen najnowszej historii Polski, a mianowicie Niezależny Samorządny Związek Zawodowy. Była zatem tzw. pierwsza Solidarność, która zrodziła się w 1981 roku z Lechem Wałęsą na czele, a potem przeszła do podziemia, bo została w stanie wojennym zdelegalizowana, i po przełomie 89 roku przerodziła się w Solidarność drugą trwając po dziś dzień. Przerodziła, czy wyrodziła? Była Akcja Wyborcza Solidarność, był Ruch Społeczny AWS, organizacja polityczna o zabarwieniu konserwatywnym, co może o tyle wydawać się dziwne, że prawica rzadko sprzymierza się ze związkami zawodowymi, broniącymi interesów pracowniczych, a więc z definicji prosocjalnych i lewicowych. Na czele ruchu stał Marian Krzaklewski. Po Krzaklewskim przywództwo związku objął Janusz Śniadek, a teraz mamy Piotra Dudę.
Piotr Duda w swoim serwilizmie wobec pisowskiej dyktatury posunął się tak daleko, że stwierdził ostatnio, iż wszystkie postulaty związkowe rząd Kaczyńskiego już zrealizował. Rodzi się zatem pytanie, po co nadal ma trwać związek zawodowy, skoro wypełnione zostały już wszystkie jego cele statutowe? Otóż, od dekad związek zawodowy „Solidarność” wypełnia inne zadania, a mianowicie ochoczo organizuje dla swoich działaczy i ogółu pracowników w zakładach pracy liczne pielgrzymki do Watykanu, Lichenia, Lourdes, Medjugorje i do Częstochowy. I do tej właśnie szczytnej działalności ogranicza się działalność związkowa. Trzeba podstawić autokary i zebrać składki. Piękne, wzniosłe, duchowe.
Pardon, poza tym związek ściga też do dziś wszystkich, którzy posłużą się znakiem Solidarności.
Atoli wokół znaku „Solidarności” toczą się kontrowersje nie od dziś. Przypomnijmy historię winiety Gazety Wyborczej z 89 roku. Otóż, jak czytamy w Wikipedii:
Od drugiej połowy 1989 środowisko skupione w redakcji „Gazety Wyborczej” sympatyzowało z rządem Tadeusza Mazowieckiego, a jednocześnie było w konflikcie z przedstawicielami „Tygodnika Solidarność”. Antagonizmy te korelowały z konfliktem politycznym zwanym wojną na górze, podczas którego Wałęsa sprzymierzył się z frakcją Komitetu Obywatelskiego reprezentowaną przez braci Lecha i Jarosława Kaczyńskich przeciwko Mazowieckiemu. Adam Michnik wsparł środowisko premiera, wskutek czego we wrześniu 1990 Komisja Krajowa „Solidarności” podjęła uchwałę zmierzającą do odebrania „Gazecie Wyborczej” prawa do zamieszczania przy winiecie znaczka „Solidarności”. Argumentowano to „tendencyjnością artykułów, które mają na celu zdyskredytowanie, jak i również ośmieszenie przewodniczącego kol. Lecha Wałęsę” oraz wyjaśnieniem, że „Gazeta nie jest organem informacyjnym »S«, tylko spółką prywatną”. W wyniku tego dziennik utracił prawo do posługiwania się logo związku i hasłem Nie ma wolności bez Solidarności. Ponadto Wałęsa zażądał dymisji Michnika (od lipca 1990 należącego do partii Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna) z funkcji redaktora naczelnego. Michnik ustąpił ze stanowiska, lecz jego rezygnacja nie została przyjęta przez członków redakcji, w związku z czym pozostał na stanowisku. Z redakcji odeszła grupa wcześniejszych opozycjonistów związanych z Lechem Wałęsą, co było wynikiem uwidocznienia się sporu w ramach redakcji z grupą środowiska postsolidarnościowego reprezentującego inne poglądy”.
Dziś niegdysiejsze spory wokół znaczka „Solidarności” znowu nieoczekiwanie odżyły. Prokuratura sprawdza, kto organizował Czarny Protest w Warszawie. Jest doniesienie „S”. Oczywiście, w powszechnym odczuciu cała ta prokuratorska hucpa jest tylko pretekstem do prześladowania organizatorek Czarnego Protestu. Chodzi o to, by je przeczołgać przed obliczem wymiaru sprawiedliwości, a przedtem w kazamatach pisowskich organów ścigania.
Na razie jednak zatrzymajmy się nad kwestią samego znaczka. Czy tak skompromitowany związek zawodowy, który przestał spełniać swoje funkcje, a jest już tylko quasi partią, czy też partyjną przybudówką władzy PiS-u, ma w ogóle prawo uzurpować sobie prawo do szczytnego dziedzictwa Solidarności, do wspólnej naszej historii, którą tak splugawił i skarykaturyzował? Czy symbol społecznego zrywu można sprowadzić do znaku towarowego? Czy faktycznie można taki znak sobie prawnie zastrzec i zawłaszczyć do swoich szemranych rozgrywek?
Autor logo o prawach autorskich: „Ja jestem autorem logo „Solidarność”, więc wszystkie prawa autorskie należą do mnie. Wszystkie publikacje, które mówią, że się zrzekłem praw autorskich na rzecz NSZZ są nieprawdą. Nikt nie ma prawa, stworzyć sobie z liter solidarycy jakiegoś, powiedzmy, napisu jako znaku towarowego. Oczywiście co innego wykonać taki napis na murze, albo na papierze, ale nie do sprzedaży.”
Wiadomo, że autor nie zgadza się z wykorzystywaniem swojego dzieła w celach komercyjnych.
A sam plakat wykorzystany podczas Czarnego Protestu? Jest kolejnym dziełem bazującym na logo Solidarności, dziełem plastycznym, które znalazło się w zbiorach muzealnych: „Aktyw związkowy z Gdańska natrafił na ślady przestępstwa przeciw legendarnej symbolice, przeglądając medialne relacje, w tym także zdjęcia, z czarnego protestu. Na co najmniej jednym z nich przodownicy pracowniczego aktywizmu natrafili na plakat niesiony przez uczestniczki, przedstawiający czarną sylwetkę kobiety ubraną w “kowbojski” strój; w tle widać logo związku. Zważywszy na to, iż ten wzór graficzny, jako całość, jest kopią części ekspozycji z Muzeum Sztuki Nowoczesnej (autorką jest chorwacka plastyczka Senja Iveković) trudno mówić o jakimś sprzeniewierzeniu jednego jego elementu. Wygląda jednak na to, że już wkrótce będzie decydować o tym sąd.”
W najnowszym Newsweeku czytamy ciekawy wywiad z prof. Wiktorem Osiatyńskim i Ewą Woydyłło na temat współudziału kościoła katolickiego w rządach świeckich, zwłaszcza w kontekście Czarnego Protestu kobiet i niewolniczej roli, którą za sprawą fundamentalistycznych zakusów katoprawicy próbuje się im narzucić. Czy nie ma już w naszym kraju żadnej sfery życia publicznego, ani żadnej organizacji czy też instytucji, która stałaby na straży resztek świeckości państwa? Kościół jako jedyny jest od upadku komuny niekwestionowanym beneficjentem przemian. Rządy się zmieniały, lecz wszystkie po kolei skwapliwie mu schlebiały i ustępowały zarówno pod względem doktryny narzucanej społeczeństwu odgórnie poprzez liczne ustawy, a głównie Konkordat, jak i pod względem majątkowym, zwracając z nakładem utracone za komuny posiadłości oraz przyznając liczne dotacje ze skromnego państwowego budżetu. Związek zawodowy „Solidarność” jest także ciałem całkowicie konfesyjnym, którego ideologia rodem z kruchty nie ma nic wspólnego z ideałami związkowymi. Wyraźnie widać, że wypaliła się tu misja obrony pracowników przed niesprawiedliwością i wyzyskiem, a zastąpiła ją gorliwa ministrantura.
I to właśnie kobiety od ćwierćwiecza są główną niekwestionowaną ofiarą dominacji kościoła w Polsce. Kościoła, który stał się za sprawą ojca Rydzyka, a w ostatnich latach także niemal całego Episkopatu, sprawną maszynką wyborczą, która namaszcza świeckich przywódców, by potem wystawiać ogromny rachunek, nie tylko konkretny, ale też ideologiczny. Kobiety – czyli połowa narodu – najwięcej tracą w tym nieprawdopodobnym układzie bandy mizoginów na szczytach władzy, w sojuszu tronu z ołtarzem. Patrząc na najnowsze dzieje polskie, nie można mieć złudzeń, że obecny stan rzeczy jest zaledwie ukoronowaniem wieloletniej obstrukcji,w wyniku której kobiety zostały sprowadzone do funkcji rozrodczej, pozbawione podstawowego prawa do wolności osobistej, wolności wyboru, prawa do decydowania o swoim ciele, prawa do ochrony zdrowia, do godności, wreszcie do godziwego życia.
Czy kobiety wygrają z solidarnością rozpolitykowanych samców, świeckich i duchownych? Czy my, mężczyźni, staniemy solidarnie w obronie kobiet walczących o swoje prawa?