Weszliśmy w nową Polskę nie tak, jak w pieśniach przepowiadano. Nie przyjechał żaden Anders na białym rumaku. Nie odbyliśmy krwawego powstania, na drzewach obok liści nie zawiśli komuniści.
Weźcie do ręki zbiór pieśni patriotycznych – w każdej sieczemy szablami, na finiszu opowieści smutny rumak stoi nad grobem lub dziewczyna płacze w żałobie. Znacie jakąś pieśń, w której Polacy dialogiem i rozumem z opresji wyszli? Dla części z nas wejście w niepodległość przez Magdalenkę i porozumienie Okrągłego Stołu stało się tak wstydliwym sposobem, że wręcz tę niepodległość kwestionują. No bo jak można odzyskać niepodległość bez surmów bojowych, rozwianych końskich grzyw i mickiewiczowskiego: „my z synowcem na przedzie”?
W naszej mitologii mniejsza o historię, gdzie żadne z powstań nie przyniosło choćby namiastki poprawy – wręcz przeciwnie. Insurekcja kościuszkowska zakończyła historię I RP, powstanie listopadowe – konstytucyjną odrębność instytucji Królestwa Polskiego, krakowskie – zamknęło epizod tzw. Rzeczpospolitej Krakowskiej, styczniowe stworzyło intensywnie rusyfikowany „Prywislanski Kraj”. Każde z tych powstań – daniną krwi, wywózkami, emigracją – pozbawiała Polaków wielkiej części elit, które potem musiały odbudowywać się latami.
Józef Piłsudski udawał powstanie, niechętnie przyznając się do tego, że niepodległość 1918 zaczęła się od knowań z austriackim wywiadem, zwycięskie powstanie wielkopolskie było tylko epizodem wielkiej gry, o której efekcie decydowała sprawność polskich negocjatorów i wola mocarstw układających mapę Europy po Wielkiej Wojnie. Więcej tam znaczyła soft power Paderewskiego w USA niż jakikolwiek zbrojny czyn powstańczy.
Epizod dwudziestolecia nie zbudował – mimo wysiłków sanatorów – trwałej aksjologii państwa niepodległego. Zaraz nastąpiła wojna, trauma Powstania Warszawskiego, potem PRL – pieśni nadal żyły marzeniami o wolności, niepodległości, niezależnie od tego, że większość Polaków przyjęła do wiadomości i stosowania „sytuację geopolityczną” i bardziej czy mniej partycypowała w stabilizacji pod hasłem ironicznie sformułowanym w piosence Perfectu „telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt”.
Rewolucja „Solidarności” była bardziej godnościowa niż niepodległościowa. Nie odwoływała się wprost do II RP, nie nawiązała do rządu/rządów londyńskich, w które w tym czasie trwały w okresie uwiądu, napędzane operetkowymi sporami emigracji, zupełnie niezrozumiałymi nie tylko dla stoczniowca czy górnika, ale i warszawskiego profesora. Żadne to było oparcie, czy punkt odniesienia. Ta rewolucja swoim samoograniczeniem pozwoliła dotrwać do lepszej koniunktury politycznej schyłku lat 80-tych bez kolejnego wielkiego wykrwawiania najlepszych, najaktywniejszych z Polaków. Magdalenka, Okrągły Stół dały nam niepodległość i państwo, w którym po kilku latach nie mieliśmy obcych wojsk, ambasadora dyktującego warunki, urządzaliśmy się po swojemu.
Stare symbole nowego państwa
Nie powstały jednak nowe pieśni, nowe symbole. To daje się wytłumaczyć, co nie zmienia faktu, że był to wielki błąd.
Daje się wytłumaczyć, bo wyszliśmy z PRL gdzie fałszywych pieśni i symboli był nadmiar. Była celebra 1 maja i „Międzynarodówka”, której tekst w stanie wojennym brzmiał jak kpina – i z władzy i z protestujących. Były ultrapatriotyczne celebry byłych i niebyłych zwycięstw Armii Ludowej. Było święto LWP w rocznicę bitwy pod Lenino, o której w latach 80-tych już dobrze wiedzieliśmy, że to była tylko wystawieniem tej formacji na wielkie straty, nieuzasadnione taktycznie czy strategicznie, z równym liczebnością dywizji kordonem NKWD pilnującym żołnierzy. Mieliśmy w końcu – szczególnie w 2 połowie lat 80-tych – próbę osadzenia PRL w sentymentach polskich, jak przywracanie Piłsudskiego do tradycji socjalistycznej, momentami można było odnieść wrażenie, że to Komendant im tę PZPR osobiście pod koniec XIX w. założył. Wszystko to było tak fałszywe, tak obrzydliwe w swojej pokrętności, że każda celebra, każde świętowanie odrzucało. No i mieliśmy święta walki o niepodległość – 11 listopada, 3 maja, kościelne „Ojczyznę wolną, racz nam wrócić Panie”.
Weszliśmy w nową niepodległość z pieśniami marzeń o niepodległości i możliwością przywrócenia sprawiedliwości Armii Krajowej i innym formacjom niepodległościowym. Ale to historia. Nie stworzyliśmy pozytywnego opisu czasu bieżącego, aksjologii państwa niepodległego, o które nie trzeba walczyć czy umierać, które trzeba budować i wzmacniać. Święta przejęliśmy historyczne, próbując ortodoksyjnie trzymać się ich znaczenia i treści, nie rozumiejąc, że one by mieć znaczenie, by być żywe, muszą nabierać nowych znaczeń, kodów zrozumiałych dla współczesnych Polaków.
Widzę plakat, że 3 maja warszawska dzielnica Ursynów organizuje koncert pt. „Upragniona niepodległość”. Świetny pomysł, ale dla salonu warszawskiego z 1910, czy 1916 roku. Pomijam już, że ten 3 maja to z niepodległością jakoś średnio koresponduje… No, chyba że przyjmiemy, że nam się wszystko z upragnioną niepodległością kojarzy.
Szukam święta związanego z aksjologią państwową, dzisiejszego państwa – jego problemów i wyzwań. Nie znajduję. Obracamy się w sferze zaprzeszłej, przy każdej możliwej okazji.
Święta bez znaczenia
1 maja zawsze był świętem klasowym, części społeczności. W Polsce upaństwowione zostało w najgorszym okresie naszej powojennej historii w 1950 roku, w ramach utrwalania prymatu klasy robotniczej nad innymi formami życia. Nici z przedwojennymi, PPS-owskim tradycjami zostały dawno odcięte, podobnie jak cała tradycja PPS. Próby przywracania temu świętu jakiegoś lewicowo-demokratycznego znaczenia zawsze zniweczy pojawienie się na nim przedstawicieli SLD z przemówieniem, że za PRL było fajnie. Nijak do współczesnej Polski ma się to święto, poza wąskim kręgiem niszowych organizacji, nie znaczy nic, poza początkiem majowego grillowania. Była szansa, żeby znaczyło cokolwiek, gdybyśmy nie przegapili okazji, jaką było wejście Polski do UE – dokładnie 1 maja. Można było ustanowić ten dzień, dniem Polski w Europie, świętem wartości do których długo aspirowaliśmy i w których kręgu wielkim wysiłkiem budowania państwa po 1989 r. weszliśmy. Dziś, kiedy są kwestionowane przez rządzących, widać jak bardzo przydałoby się przez lata opowiadanie nie tylko o pieniądzach z funduszy, ale też o wartościach. Niewpisanie UE do aksjologii niepodległego państwa właśnie nam się mści.
3 maja to święto konstytucji, o której uczą w szkołach, ale która ze współczesną Polską nie ma nic wspólnego. Więcej z fantomowymi bólami po wielkiej Rzeczpospolitej, która taką konstytucją próbowała się uratować. To było dobre święto na czas zaborów – ale ta konstytucja (choć nie wszyscy, nawet liderzy polityczni, o tym wiedzą) nie przetrwała jak amerykańska z poprawkami do dziś. Po drodze mieliśmy brak państwowości, państwowości ułomne i pełne z różnymi, lepszymi i gorszymi ustawami zasadniczymi. A dziś żyjemy w permanentnym kryzysie wartości konstytucyjnych – znowu w mojej ocenie spowodowanym brakiem świadomości po co są konstytucje i jakie niosą za sobą wartości. Rozmowa o archaicznej, żeby nie powiedzieć archeologicznej konstytucji z 1791 roku nic nie wnosi. Z obecną konstytucją to przegapiliśmy, ale może następną należy uchwalić kolejnego 3 maja i zachować święto konstytucji nadając mu aktualny wymiar i treści?
11 listopada był świętem konstytutywnym dla II RP – mniejsza z tym, jak uzasadnionym i kiedy ustanowionym, symbole są umowne. Polacy dwudziestolecia postanowili: 11 listopada świętujemy swój początek. My teraz świętujemy 100-lecie tamtej niepodległości – piszę tamtej, bo nas, współczesnych Polaków dzieli od niej upadek II RP, wojna, zmiana granic, wysadzenie w powietrze stosunków własnościowych i społecznych przez PRL oraz nasze własne odzyskanie niepodległości w 1989 r., które powinniśmy świętować np. 4 czerwca, ale tego nie robimy. W wymiarze symbolicznym znamienne jest to, że 11 listopada został zdominowanych przez spadkobierców najbardziej antypaństwowej formacji II RP – radykalnego odłamu endecji.
Gdzie są święta, które łączą?
Tu dochodzimy do sedna naszego problemu z symbolami i świętami – nie nadając im aktualnego wymiaru aksjologii państwowej, łączącej Polaków bez względu na poglądy polityczne czy religię, stworzyliśmy pustkę. Pustkę, w której brak wartości państwowych wypełniony został celebrą kościelną lub partyjną. Dzielącą, sortującą. Mam świętować 1 maja z Razem czy 11 listopada z ONR? No way! To nie będą moje święta.
Nie odbieram tu partiom prawa do własnych świąt, mitów założycielskich, to naturalne. Ubolewam jedynie nad tym, że ponad partiami, ten szczebel wyżej, nie powstała warstwa aksjologii państwowej, promocji wartości wspólnej, kształtowania postaw patriotyzmu polskiego a nie sekciarskiego. Pieśni o umieraniu za ojczyznę nie kształtują Polaka, który tę ojczyznę ma – wolną, niepodległą, dającą mu możliwości rozwoju, budowania dobrobytu jej i własnego.
Michał Szułdrzyński w „Rzeczpospolitej” kilka tygodni temu rzucił pomysł, by stulecie niepodległości uczcić nowym hymnem – Mazurek Dąbrowskiego z defetystycznym „Jeszcze Polska nie zginęła…” marnie pasuje do Polski żyjącej przecież i przeżywającej okres intensywnego rozwoju. Nie widziałem dużego odzewu, a jestem entuzjastą takiego pomysłu. Czas na nowy hymn, symbol państwa wolnego, a nie walczącego o wolność. Czas też na nowe święta – święta budowy państwa, lojalności wobec niego jako wartości wyższej od partyjniackich demonstracji czy wspominków klęsk większych i mniejszych „przez tak długie wieki”.
Foto: Łukasz Plewnia (CC BY-SA 2.0), Flickr.
(Wytłuszczenia w tekście od Redakcji)