Decyzja Brytyjczyków o wyjściu z Unii Europejskiej wywołała panikę lub radość, w zależności od przyjętego poglądu na świat. Drastycznie spadły ceny akcji na światowych giełdach, a euroentuzjastyczni politycy i publicyści zaczęli przewidywać najgorsze, z ich perspektywy, scenariusze. Zgodnie z nimi w najbliższych miesiącach miałoby dojść do rozpadu UE i Zjednoczonego Królestwa. Jednocześnie przewiduje się kolejną falę światowego kryzysu gospodarczego. Po drugiej stronie skrajnie prawicowi politycy w prawie całej Europie, od Gibraltaru po Finlandię, a przez Francję, Holandię i Danię wieszczą ostateczny sukces swej demagogicznej, a często nacjonalistycznej polityki, rozumianej jako upadek idei zjednoczonej Europy i powrót do kontynentu skłóconych państw narodowych.
Kilka tygodni po referendum warto zapytać: czy rzeczywiście skazani jesteśmy na tak radykalne scenariusze?
Przede wszystkim wbrew, obiegowej opinii, Zjednoczone Królestwo wciąż pozostaje członkiem Unii Europejskiej. Brytyjczycy w referendum wyrazili jedynie wolę opuszczenia wspólnoty. Oznacza to zaledwie początek procedury wynikającej z artykułu 50. Traktatu Lizbońskiego. Procedury bardzo słabo określonej, a więc proces wychodzenia Wielkiej Brytanii z UE potrwa 2-3 lata, może nawet dłużej. Przez ten czas rząd brytyjski będzie ze wspólnotą negocjował warunki, na jakich dokona się ten polityczny rozwód. Nic nie nastąpi z dnia na dzień, a Unia Europejska i Zjednoczone Królestwo będą miały sporo czasu na przystosowanie się do nowych realiów. Co więcej, z przyczyn ekonomicznych oraz politycznych obydwu stronom rozmów zależeć będzie na aksamitnym przeprowadzeniu całego procesu. Wynika to z prostej kalkulacji interesów. Zbyt radykalne posunięcia spowodowałyby bowiem olbrzymie straty gospodarcze, wzmocniły nastroje separatystyczne w Szkocji, konflikty w Irlandii Północnej i wywołałyby dużą destabilizację polityczną Anglii i Walii. Jednocześnie doszłoby do znaczącego wzrostu popularności ruchów nacjonalistycznych w całej Europie.
Szkoci kilka lat temu zdecydowali w referendum o pozostaniu w strukturze Zjednoczonego Królestwa. Decyzja ta zapadła jednak niewielką różnicą głosów. Co więcej Szkocka Partia Narodowa (SNP), która dominuje na tamtejszej scenie politycznej i postuluje odzyskanie przez ten kraj niepodległości jednoznacznie poparła pozostanie Wielkiej Brytanii w UE. Przełożyło się to na wyniki referendum z 23 czerwca – w Szkocji zdecydowaną przewagę uzyskali przeciwnicy Brexitu. Utożsamienie niepodległości z pozostaniem w europejskiej wspólnocie, a to właśnie uczyniła w ostatnich tygodniach SNP, znacząco zwiększa szanse na zwycięstwo zwolenników niepodległości w kolejnym głosowaniu na ten temat.
Także w Irlandii Północnej zwolennicy utrzymania Wielkiej Brytanii w UE zyskali przewagę. Tutaj z kolei ludność katolicka (40 % obywateli) najczęściej głosowała przeciw Brexitowi, co budzi obawy o stabilność porozumień pokojowych z 1998 roku, które zakończyły konflikty religijne w tym kraju.
Obawy irlandzkich katolików i szkockich separatystów często oparte są jednak na wyobrażeniu o radykalnej drodze wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii, która wzmocniłaby znaczenie najbardziej narodowo nastawionych Anglików. Jeśli w toku negocjacji wybrany zostanie stopniowy i pozostawiający możliwość współpracy tryb Brexitu, to polityczne emocje opadną. Separatyści szkoccy będą musieli poczekać na odzyskanie niepodległości co najmniej kilkanaście lat, a pokój w Irlandii Północnej pozostanie niezachwiany. Taki scenariusz jest tym bardziej prawdopodobny, że wśród polityków wszystkich liczących się brytyjskich partii pojawiają się głosy o potrzebie zmian ustrojowych, które zwiększałyby autonomię poszczególnych części składowych Królestwa.
Również ekonomicznie Brytyjczykom nie opłaca się całkowicie zrywać współpracy z resztą kontynentu. Londyński świat finansowy, który dominuje ekonomicznie nad całą brytyjską gospodarką, żyje dzięki intensywnym kontaktom z krajami, które pozostają w Unii Europejskiej. Próba zerwania współpracy via Kanał La Manche doprowadziłaby do głębokiej zapaści ekonomicznej, a co za tym idzie olbrzymich strat dla brytyjskiego świata finansowego.
W tym samym czasie na drugim brzegu Kanału Unia Europejska miałaby problem z powracającymi do swoich ojczystych krajów migrantami. Ostra zmiana w polityce Zjednoczonego Królestwa wobec przybyszów zarobkowych doprowadziłaby do sytuacji, w której Polacy, Rumuni, Węgrzy i inni znów znaleźliby się w swych ojczyznach, które opuścili w poszukiwaniu awansu społecznego i ekonomicznego. Oznaczałoby to pojawienie się w wielu państwach UE, zwłaszcza tych uboższych, grupy ludzi sfrustrowanych, mających poważne trudności ze znalezieniem pracy i poczucie degradacji ich finansowego statusu.
Kwestia integralności terytorialnej Wielkiej Brytanii również odgrywa tutaj ogromną rolę. Niepodległość Szkocji wywołałby poważną zagwozdkę dla unijnych polityków. Trudno byłoby bowiem odmówić temu krajowi członkostwa w sytuacji, gdy to właśnie wola należenia do UE stała się siłą napędową niepodległościowo nastawionych Szkotów, a regulacje prawne od dawna są w znacznej mierze przystosowane do wymogów takiej przynależności. Ale akces Szkocji do UE spotkałby się z oporem Hiszpanii obawiającej się wzrostu niepodległościowych tendencji Katalonii oraz innych państw mających problem z mniejszościami i ruchami separatystycznymi. W tym miejscu szczególnie zwrócić trzeba uwagę na Słowację i Rumunię, które mierzą się z nacjonalistycznymi nastrojami mniejszości węgierskiej, a także Włochy, gdzie w siłą rosną dążenia do samodzielności kilku regionów. Konflikt w Irlandii Północnej też nikomu w Brukseli nie jest na rękę, choćby ze względu na potencjalne zainteresowanie nim sąsiedniej Irlandii.
Reasumując, wbrew komentarzom szczególnie rozemocjonowanych publicystów, nie należy spodziewać się, iż Zjednoczone Królestwo odgrodzi się od reszty kontynentu Europejskiego wysokim murem, a u wylotu tunelu pod Kanałem La Manche znajdą się umocnienia i drut kolczasty. Prawdopodobnie status tego państwa w relacjach z UE bliższy będzie pozycji Norwegii czy Szwajcarii. Państwa te ściśle współpracują z Brukselą, szczególnie w dziedzinie polityki gospodarczej, a nawet współfinansują niektóre programy europejskie. Podobnie Unia Europejska nie przejdzie do zimnej wojny z Londynem i postara się, aby Brexit przeszedł możliwie bezboleśnie, by w ten sposób ograniczyć falę nastrojów skrajnie prawicowych i eurosceptycznych.
Najlepszym zobrazowaniem tej rzeczywistości jest postawa polityków po obu stronach. Elity polityczne Wielkiej Brytanii niemal jednym głosem podkreślają konieczność współpracy z resztą kontynentu. George Osborne, minister finansów w rządzie Davida Camerona, w wywiadzie dla The Wall Street Journal zaznaczył w imieniu swego państwa, że „wychodzimy z Unii Europejskiej, ale nie wycofujemy się ze świata”. Nawet Nigel Farrage, radykalny przeciwnik obecności Wielkiej Brytanii w UE, wielokrotnie deklarował wolę współpracy z innymi krajami europejskimi. W podobnym tonie wypowiadają się też politycy państw Unii Europejskiej. Warto zauważyć tego rodzaju głosy, gdyż splot interesów Unii i Zjednoczonego Królestwa czyni z nich coś znacznie więcej niż tylko pustą retorykę obliczoną na uspokojenie opinii publicznej. W dobrze rozumianym interesie zarówno Unii (w tym również Polski) jak i Wielkiej Brytanii należy teraz wypracowanie drogi, która zminimalizuje negatywne skutki Brexitu dla obydwu stron.
W tym świetle zarówno panika euroentuzjastów, jak i radość eurosceptyków nie znajdują poparcia w rzeczywistości. Oczywiście Brexit wywołuje ogrom problemów i niebezpieczeństw tak dla Wielkiej Brytanii jak i Unii, ale najczarniejsze scenariusze wcale nie muszą się sprawdzić. Zjednoczone Królestwo wciąż może zachować jedność, choć pewnie za cenę ustępstw dla Szkotów i separatystów irlandzkich, a Unia Europejska ma szansę by przetrwać chwilowy rozrost wpływów skrajnej prawicy. Zwłaszcza, że we wspólnocie pozostaje 27 państw, w tym kilka dużych i silnych gospodarczo. Co więcej, dla jednoczącej się Europy wyjście Wielkiej Brytanii może być szansą. Przysłowiowym „zimnym prysznicem”, który uświadomi czołowym politykom we wszystkich stolicach państw Unii Europejskiej konieczność zreformowania i zdemokratyzowania tej instytucji. Nie da się bowiem ukryć, że absurdalny rozrost brukselskiej biurokracji i niedostateczna demokratyczna kontrola instytucji europejskich znacząco ułatwiły zadanie tym brytyjskim politykom, którzy widzieli przyszłość swego kraju poza UE.