Zarządzenie prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego w sprawie nieumieszczania w urzędach symboli religijnych, spowodowało spodziewaną reakcję środowisk prawicowych i klerykalnych z Ordo Iuris na czele. Usłyszeliśmy więc, jak zwykle, histeryczne krzyki o prześladowaniu w Polsce katolików, upowszechnianiu lewackiej ideologii i zatrutym wpływie Europy Zachodniej na poczynania obecnej władzy. Nikogo to nie dziwi, chociaż powinno. Coś, co od dawna traktowane jest jako oczywiste w państwach świeckich na Zachodzie, w Polsce wciąż uważane jest za przejaw wojny kulturowej, w której próbuje się ograniczyć prawa ludzi wierzących.
Szczególne prawa przysługujące wyznawcom religii wynikać mają z pozytywnych skutków wiary, które często dostrzegają także ateiści. Liberał i propagator idei oświecenia, Wolter, jest autorem słynnej frazy: „Gdyby Boga nie było trzeba byłoby go wymyślić”. W tym duchu wypowiedział się w dyskusji na ostatnich Igrzyskach Wolności senator Marek Borowski, który najpierw zadeklarował się jako ateista, a następnie stwierdził, że niepodważalna jest rola Kościoła katolickiego w kształtowaniu postaw moralnych w polskim społeczeństwie. To dziwne jak łatwo ludzie ulegają przekonaniu, że moralność wymaga stróża, kogoś, kto „za dobre wynagradza, a za złe karze”. Za przestrzeganie dekalogu czeka nas niebo, a za postępowanie wbrew przykazaniom – piekło. A zatem człowiek może być uczciwy tylko wtedy, kiedy się boi? Gdyby zniknął boski postrach, gdyby ludzie przestali się bać postępować niemoralnie, na ziemi zapanowałby chaos i powszechne zło. Jak powiada Kaczyński, bez wiary w Boga jest tylko nihilizm.
Takie stanowisko, według którego człowieka trzeba zmuszać do bycia dobrym i uczciwym pod groźbą kary, jest dehumanizujące. Religijne wychowanie staje się podobne do tresury zwierząt, jest metodą kija i marchewki. Jest odgórnym kształtowaniem nawyków, od których jednak łatwo odstąpić, gdy pojawi się pokusa, a nie wewnętrznej potrzeby kształtowanej samodzielnie. Na tym polegało w większości tradycyjne wychowywanie dzieci i sprawowanie władzy w państwie, zawsze w tych warunkach autorytarnej.
W etyce humanistycznej, zwanej również uniwersalną, ważna jest tolerancja dla poglądów i zachowań odmiennych, przez wielu niezrozumiałych, a nawet odpychających, których przedstawiciele nikomu jednak krzywdy nie czynią, co oznacza akceptację pluralizmu poglądów i stylów życia. W etyce tej podstawowym kryterium w ocenie zachowań ludzi, jest pojęcie krzywdy, a nie zgodność z przyjętymi normami i wzorami zachowań. W tym kierunku powinny zmierzać procesy wychowawcze w rodzinie i w szkole, wolne od ideologicznych naleciałości i bezmyślnego powielania kulturowych stereotypów. Wychowanie musi więc być nastawione zarówno na zapewnienie kontroli, chroniącej dzieci przed zbyt egoistycznymi i antyspołecznymi zachowaniami, jak i na kultywowanie spontaniczności i indywidualnej ekspresji. Oznacza to potrzebę wstrzymywania się wychowawców od nadmiernej ingerencji i wtłaczania wychowanków w z góry określone wzorce. Tradycją intelektualną właściwą światu zachodniemu jest liberalizm, stanowiący spójną koncepcję człowieka i społeczeństwa. John Stuart Mill – twórca współczesnego liberalizmu – dokonał ścisłego powiązania wolności z odpowiedzialnością za innych. Wolność w ujęciu Milla może być osiągnięta poprzez wykształcenie wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne. Mill proponuje ujęcie wolności jako wyzwania, będącego zachętą do samorozwoju i samodoskonalenia. Nie może być przy tym wolności bezgranicznej. Granicą wolności jest bowiem wolność innych ludzi. A zatem wolność jednostki powinna być ograniczona tylko w takim zakresie, by nie krzywdzić innych ludzi. A więc tak, „róbta co chceta”, ale w ramach tych ograniczeń.
Nie ma powodu, aby etykę katolicką, czy szerzej – chrześcijańską, stawiać wyżej od etyki humanistycznej, wolnej od religijnego kontekstu. Liczy się efekt końcowy, więc ktoś, kto wiedzie uczciwe życie, opierając się na zasadach etyki katolickiej, nie jest ani lepszy, ani gorszy od tego, kto swój równie uczciwy sposób życia opiera na innych zasadach. Wydaje się jednak, że ateiści i ludzie wyznaniowo indyferentni zbyt często nie doceniają etyki humanistycznej, która polega na uwewnętrznieniu postawy moralnej z osobistego przekonania, a nie z obawy przed boską karą, lub krytyką otoczenia. Prawdziwie moralny może być bowiem człowiek mający poczucie osobistej wolności.
Innym powodem, dla którego ludzie niewierzący ustępują wyznawcom religii, jest wpływ tradycji i obyczajów, mających inspirację religijną. Nierzadko się zdarza, że ateista chrzci swoje dziecko, nie ma nic przeciwko przyjęciu przez nie pierwszej komunii oraz – być może na swój świecki sposób – uczestniczy w świątecznych rytuałach. Różne mogą być tego powody, jak na przykład ustępstwo wobec oczekiwań rodziny, albo przekonanie, że dziecku, zanim dorośnie, nie powinno się narzucać innego światopoglądu aniżeli ten, powszechnie znany. Najczęściej jednak chodzi o traktowanie tych obrzędów jako społecznej tradycji, do której przywiązanie należy traktować jako czynnik społecznej spójności. Być może to głównie sprawia, że nie dostrzega się szybko postępującej w Polsce sekularyzacji. Stąd politycy często przesadzają w ocenie siły wpływu Kościoła katolickiego. Większość polskich katolików, to katolicy nominalni, którzy z Kościołem nie mają wiele wspólnego.
Akceptacja, czy częściej obojętność wobec obecności symboli religijnych w miejscach publicznych, towarzyszy ludziom niezwiązanym z Kościołem z przyzwyczajenia do ich widoku. Wszak przydrożne krzyże i kapliczki to nieodłączny element polskiego krajobrazu. To, że zaczęły się one pojawiać w instytucjach publicznych po 1989 roku, nie wywoływał większych protestów. Wystarczał argument: „A w czym ci to przeszkadza?” Ten argument nadal jest nośny skoro prof. Matczak w artykule w „Gazecie Wyborczej” z 25-26 maja br. twierdzi, że ludzie wierzący mają znacznie większą wrażliwość niż ateiści i brak krzyża w miejscu publicznym rani ich znacznie bardziej niż ludzi niewierzących jego obecność. A skoro tak, to ci ostatni powinni być bardziej tolerancyjni, zwłaszcza jeśli są im bliskie wartości liberalne.
Ta uległość presji stwarzanej przez fundamentalistów religijnych wspomaganych przez Kościół nie ma nic wspólnego z liberalizmem. Ich histeria, że niemrawe próby ograniczenia ich dominacji przestrzeni publicznej są walką z religią, skłania do postawienia prostego pytania: cóż to za wiara, która wymaga ciągłego widoku swoich symboli? Czy bez ich stałej obecności w miejscach publicznych ludzie wierzący nie są w stanie jej praktykować? To oczywiste, że walka o krzyże jest walką o państwo wyznaniowe, w którym Kościół katolicki narzuca swoje prawa całemu społeczeństwu. Mnogość symboli religijnych w przestrzeni publicznej ma być argumentem, że religia katolicka powinna mieć status religii państwowej. Ludzie niewierzący to margines, który musi się podporządkować oczekiwaniom większości. To przekonanie wyraźnie wybrzmiewa w wystąpieniach biskupów i prawicowych polityków. Tak jest zawsze, kiedy religia staje się sprawą publiczną, a jej wytyczne wpływają na politykę państwa.
Jest to sprzeczne z zasadami demokracji liberalnej, w której religia jest sprawą wyłącznie prywatną. Nie ma tu wojen religijnych, bo zarówno wyznawcy różnych religii, jak i niewierzący nie dążą do dominacji pozwalającej narzucać swoje zasady innym. Nikt tu nie zabrania ludziom wierzącym nosić symbole religijne, umieszczać je w swoim domu czy na terenie swojej posiadłości. Przestrzeń publiczna musi jednak pozostać od nich wolna, bo należy do wszystkich i wszyscy muszą się w niej czuć jak u siebie. Szacunek dla praw człowieka oznacza wolność wyznania, czyli prawo do przynależności do wspólnoty wyznaniowej, uczestnictwa w uroczystościach i rytuałach religijnych oraz postępowania zgodnie z zasadami swojej religii. Wykluczone jest natomiast, aby na szczeblu władzy państwowej miało miejsce faworyzowanie określonego światopoglądu. To na tym właśnie polega pluralizm i tolerancja, podstawowe cechy demokracji liberalnej. Kto chce, niech stosuje zapłodnienie in vitro, a kto nie chce, niech tego nie robi. Kto chce, niech korzysta z prawa do aborcji, a kto nie chce, niech tego nie robi. Kto chce, niech żyje w związku partnerskim, a kto nie chce, niech tego nie robi. Nie ulegajmy zatem faryzeuszowskim argumentom, że krzyż nikomu nie szkodzi. Owszem, szkodzi, jeśli służy dominacji jednej religii, choćby jej wyznawców była zdecydowana większość. W demokracji liberalnej decyduje co prawda większość, ale zawsze z poszanowaniem praw mniejszości. Kościół nie jest zwolennikiem demokracji liberalnej, bo od wieków walczy o władzę i bogactwo. Dlatego jest przeciwnikiem prywatyzacji wiary, która nie pozwala mu osiągnąć dominującej pozycji w państwie. Z Kościoła będą więc zawsze płynąć oskarżenia w stosunku do tych, którzy kierując się wartościami liberalnymi będą starali się wiarę czy niewiarę przenieść do sfery prywatnej.
Sprawa krzyży ma jednak znacznie ważniejszy podtekst. Chodzi o relacje między konserwatystami a progresywistami. Ci pierwsi to prawica i nacjonaliści, a ci drudzy to lewica i liberałowie. Środowiska te różni stosunek do tożsamości narodowej. Zwolennicy liberalizmu społecznego uważają, że jedynym czynnikiem decydującym o poczuciu przynależności do danego narodu jest osobiste przekonanie człowieka. W przeciwieństwie do nich, radykalna prawica wysuwa całą listę warunków, które muszą być spełnione, aby kogoś uznać za „prawdziwego” członka danego narodu. Oprócz pochodzenia etnicznego, najczęściej wysuwanym warunkiem jest przynależność do określonego wyznania. W ten sposób religia traci swój prywatny charakter i staje się cechą narodową. Dobrze znamy te wszystkie hasła – „Polak – katolik”, „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska będzie Polską a Polak Polakiem” – utrwalające przekonanie, że polskość i religia katolicka są ze sobą ściśle związane. To, jak bardzo utkwiło to w świadomości wielu Polaków, świadczy tendencja do używania liczby mnogiej w protestach przeciwko usuwaniu krzyży: „Dlaczego mamy się wstydzić krzyża i naszej wiary?”. „Polska jest krajem katolickim i nasza tożsamość jest jednoznaczna”. „Czujemy się źle w mieście bez krzyży, z refundowanym in vitro i z paradami równości”. Zawsze „my”, a nigdy „ja”. Ten kolektywizm nie pozwala traktować wiary jak sprawy prywatnej. Wiara katolicka jest sprawą publiczną, bo od dawna wypisana jest na naszych narodowych sztandarach.
Ten tożsamościowy charakter stosunku do religii ośmiela Kościół i fundamentalistów religijnych do żądań, które czynią z Polski państwo wyznaniowe. Jest on też przyczyną pobłażliwości dla tych żądań ze strony ateistów. Prócz dominującej roli Kościoła w państwie, nacjonalistyczno-klerykalny charakter tożsamości narodowej jest źródłem wielu uprzedzeń i dyskryminacji w stosunku do polskich obywateli niespełniających wyznaniowego warunku narodowej przynależności. Wystarczy przypomnieć rozbudzanie nienawiści w stosunku do imigrantów z Bliskiego Wschodu i z Afryki. Powodem tej nienawiści był otwarcie wyrażany lęk, że osiedlanie się ich w Polsce doprowadzi do zmiany kulturowej, polegającej na upowszechnieniu islamu. Ten lęk, że zagrożona może być religia dominująca, wyraźnie wskazuje na traktowanie katolicyzmu jako ważnego elementu polskiej tożsamości. To dlatego przed wojną Żydzi traktowani byli jako element obcy, a nawet wrogi, bo mimo polskiego obywatelstwa byli wyznawcami judaizmu, a ich przodkowie zamordowali Jezusa Chrystusa, który nawiasem mówiąc, też był Żydem.
Takie postawy są pokłosiem toczonych w średniowieczu wojen religijnych, gdy wyznanie było głównym czynnikiem wspólnot narodowych, decydującym o państwowej odrębności. W XXI wieku w krajach demokracji liberalnej taka postawa jest zupełnie niezrozumiała. Od obywateli wymaga się akceptacji wartości liberalnych, takich jak poszanowanie praw człowieka, społeczny pluralizm i egalitaryzm, tolerancja i rządy prawa, a nie wierności religii czy jakiejkolwiek ideologii. W Polsce z racji utrwalonej pozycji Kościoła katolickiego jesteśmy wciąż daleko od demokracji liberalnej. Wciąż jeszcze oskarżenia o prześladowanie katolików przez zakaz wieszania krzyża w urzędach spotykają się, jeśli nie z poparciem, to z obojętnym wzruszeniem ramion. Oznacza to wciąż daleką drogę do prywatyzacji wiary, która tylko wtedy staje się wiarą dogłębną i rzeczywistą, a nie demonstracją polityczną. Nie ulega wątpliwości, że Kościół katolicki w Polsce nigdy nie zgodzi się z przeniesieniem wiary do sfery prywatnych uczuć wiernych. Szybko bowiem straciłby wpływ na funkcjonowanie państwa i związane z tym profity. Może jednak sami wierni dojdą do wniosku, że prywatyzacja i związana z tym indywidualizacja ich wiary, w znacznie większym stopniu zaspokaja ich eschatologiczne potrzeby. W państwie demokracji liberalnej sekularyzacja nie polega na ateizacji społeczeństwa, ale na prywatyzacji wiary.