W pewnym sensie z satysfakcją, ale bez poczucia zdumienia, przeczytałem w minionym tygodniu tytułowy tekst w tygodniku „Newsweek”. Po wielu latach całkowitego braku kontroli i ucywilizowania prac różnego rodzaju służb, które są uprawnione wkraczać w intymne sfery życia obywateli, zbierać o nich wrażliwe dane, podsłuchiwać i rejestrować przemieszczanie się, skutki tego stanu rzeczy dosięgły najwyższych władz. Mamy to czarno na białym. Premier polskiego rządu, człowiek posiadający wiedzę o tym, jak to realnie w Polsce funkcjonuje, swoim zachowaniem poświadcza, iż najczarniejsze sugestie z materiałów prasowych o całkowitym ignorowaniu praw obywatelskich przez służby, o przeroście ich działania, tendencji do brutalnej i nadmiernej inwigilacji nas, są jak najbardziej prawdziwe.
Problem, które barwnie nazwałem kiedyś trwaniem w Polsce w tej dziedzinie dawnych przyzwyczajeń i standardów z sowieckiego kręgu „kulturowego” i odpornością na europeizację, należy do najpoważniejszych problemów związanych z funkcjonowaniem państwa polskiego. A w porównaniu do innych problemów o podobnym ciężarze gatunkowym, poświęca się mu zadziwiająco mało uwagi w przekazach medialnych. Mamy w Polsce prawodawstwo, które umożliwia służbom niemal dowolne działanie poza kontrolą, zaś obywatela pozbawia na styku z nimi wszelkich praw. To zaprzeczenie standardów znanych w Europie zachodniej, z Niemcami, jaki krajem o najwyższych standardach, na czele. To jakaś ponura recydywa z czasów sprzed 1989 roku. Statystyki dotyczące liczby zakładanych w Polsce podsłuchów, billingowania i innych form kontroli znamy doskonale i jesteśmy świadomi rozziewu pomiędzy tymi liczbami nad Wisłą, a we wszystkich innych krajach UE. Słyszeliśmy też o standardach prawnych związanych z poważnym podejściem do wolności obywatelskich, jakie stosuje się gdzie indziej, ale nie u nas: bezwzględnej sądowej kontroli nad inwigilacją, zewnętrznej kontroli ewentualnych nadużyć, niszczeniu zebranych danych nieprzydatnych dla konkretnego śledztwa, informowaniu inwigilowanego delikwenta o tym fakcie za każdym razem po zakończeniu postępowania i udostępnieniu mu zebranych informacji po wykluczeniu mataczenia, tak aby miał możliwość skontrolować proces niszczenia danych niepotrzebnych, sformułować zastrzeżenia, sprostowania i komentarze. W Polsce problemem było wywalczenie obowiązku publikowania zbiorczych, liczbowych statystyk o inwigilacji…
Jeśli co roku inwigiluje się kilka milionów razy, to taki premier czy minister jednego może być pewny: załapał się. Czy można więc się dziwić temu, że nie rozmawia przez telefon o niczym innym niż piłce nożnej, pogodzie lub blogu córki? Że nic nie jest dlań na telefon? Że ważne jest w którą stronę wychodzi okno pomieszczenia, w którym się z kimś spotyka? Albo jak głośno dudni o wannę woda lana z prysznica w najbliższej łazience? To chyba rzeczywiście nie jest żadna paranoja, a racjonalne postępowanie kogoś, kto wie, że nie wszystko w polityce jest przeznaczone do publicznego rozpowszechniania.
Teoretycznie sytuacja powinna być jasna. Standardy trzeba zmienić. Jednak byłoby to możliwe tylko wówczas, gdyby za napisanie ustawy wziął się ktoś ze świata obywatelskich organizacji pozarządowych. Niewiele (poza pozorami) zmieni się zaś, jeśli ustawy będą dyktować ludzie służb, nawet jeśli za pośrednictwem „zaprzyjaźnionych” posłów, takich jak ważna figura o długim stażu z sąsiedniego okręgu wyborczego. Zresztą jak politycy będący na scenie od 10, 15, 20 lat w ogóle mogą być zdolni do przeprowadzenia rewolucji w standardach, jeśli każdy z nich na pewno ma na koncie rozmowy toczone z dala od odkręconego prysznica, poza basenem lub sauną, więc musi zakładać że ten lub inny pan w cieniu, Bond czy też Aryk, może odpowiedzieć na próbę okiełznania służb publikacją na tabloidowym słupie ogłoszeniowym czegoś, co może zakończyć polityczną karierę? W ten sposób można tylko brnąć. Cenę zaś zapłaci przeciętny obywatel, którego prawa na tym ołtarzu zawsze składane są w ofierze jako pierwsze.