Pewien prominentny ekonomista nazwał przekonanie, iż rząd (a zwłaszcza minister finansów) i bank centralny muszą spierać się, co do polityki gospodarczej, a bank centralny pouczać o potrzebie dyscypliny finansowej „dziecięcą chorobą rynkowości”. Traktuję to, jako modne „podszczypywanie” rynku, w dodatku całkowicie niezgodne i z historią kapitalizmu.
Ile wspólnego z wolnym rynkiem – czy myśleniem w kategoriach wolnego rynku – mają interwencje fiskalne rządu i interwencje monetarne banku centralnego? Otóż zgoła n i c. Klasyczna gospodarka wolnorynkowa, jaka istniała do pierwszej wojny światowej, w ogóle nie dawała przestrzeni do prowadzenia polityki monetarnej. W systemie waluty złotej bank centralny wymieniał banknoty na złoto i odwrotnie, a zmiany ilości pieniądza w obiegu i stopy procentowe były następstwem procesów zachodzących na rynku.
Jeśli w jakimś kraju były niższe ceny i dzięki temu np. wzrastał ponadprzeciętnie eksport tego kraju, to w kraju eksportującym następował odpływ towarów, a przypływ złota (i/lub wymienialnych na złoto banknotów), a w kraju importującym – odwrotnie. W rezultacie w kraju eksportującym większa ilość pieniędzy przy mniejszej ilości towarów powodowała wzrost cen. W konsekwencji zahamowany zostawał nadzwyczajny wzrost eksportu. Gospodarka wracała do równowagi.
W kraju importującym rzecz się miała odwrotnie: spadek ilości pieniądza powodował, iż pieniądz „drożał” w porównaniu ze zwiększoną ilością towarów i w rezultacie ceny zaczynały spadać. Tempo wzrostu importu spadało, wracając do normy. Gospodarka wracała do równowagi.
Jak widać równoważenie gospodarek obu krajów dokonywało się a u t o m a t y c z n i e, bez ingerencji polityki monetarnej. Podobnie rzecz się miała w wolnorynkowej gospodarce opartej na walucie kruszcowej w odniesieniu do polityki fiskalnej. Wydatki publiczne stanowiły stałą, raczej niewielką (ok. 10%) część PKB. Owszem, zdarzały się wojny i wtedy rządy zaciągały długi, które trzeba było spłacać w czasach pokoju. Ale polityka fiskalna służyła zaciąganiu i spłacaniu długów wojennych, a nie równoważeniu gospodarki w latach ekspansji czy recesji!
W gospodarce takiej nie było w ogóle tematów mogących być przysłowiową „kością niezgody” między rządem i bankiem centralnym. Dopiero szybko rosnący od lat 30. XXw. interwencjonizm gospodarczy spowodował pojawienie się polityki makroekonomicznej (monetarnej, fiskalnej, kursowej), jak również mikroekonomicznych interwencji w poszczególne rynki, regiony, czy gałęzie gospodarki.
Zniekształcenia generowane przez jedne interwencje powodowały kolejne interwencje, a ekspansywna polityka podtrzymywania koniunktury wprowadzała dodatkowe destabilizujące zniekształcenia. Tak, więc, po długim okresie nawarstwiania się problemów w coraz mniej elastycznych i coraz wolniej rosnących gospodarkach, postanowiono wprowadzić niezależność banków centralnych, w nadziei, że ta ich niezależność będzie ograniczać zgubne skutki działań polityków (bardziej zależnych od wyborców niż kierownictwa banków centralnych).
I wtedy właśnie zaczęły pojawiać się spory, bo np. rosnące stopy procentowe dla zwalczania inflacji osłabiają dynamikę wzrostu gospodarczego w krótkim okresie. A tylko taki krótki okres – do najbliższych wyborów – interesuje na ogół polityków. Podsumowując, spory między rządami a bankami centralnymi, nie mają nic wspólnego z „dziecięcą choroba rynkowości”, jak to określił ów prominentny ekonomista, lecz ze starczą chorobą nadmiernej interwencji…