Lubię myszkować po pchlich targach. Lubię przyglądać się temu, co przeminęło, nadawać niepotrzebnym, niechcianym, zapomnianym przez właścicieli przedmiotom nowy sens. Lubię widzieć jak to, co zdawało się „opuszczone” w zręcznych rękach zyskuje życie, zaczyna jarzyć się nowymi kolorami, nabiera piękna i znaczenia. Jak trwa, choć przemienione, osadzone w nowym miejscu, nowych warunkach, w życiu. Podróżując odszukuję zatem małe skarby. Tam ze straganów, stołów, kiedy indziej z gazety czy ceraty rozłożonej na chodniku błagalnymi oczami patrzą wyczytane już książki, co wraz z pożółknięciem stron nie straciły nic ze swej mądrości, zdarte nieco płyty, którym brak jednej czy drugiej nuty, poszarzałe obrazy, wśród których można znaleźć prawdziwe perełki, zdekompletowana porcelana, figurki o ubitych nosach, porzucone zabawki, nadgryzione przez mole kapelusze, monety, kolekcje medali i znaczków, ale i cała masa potwornego badziewia. I temu przyglądać się można z nieskrywaną ciekawością bo… czego to ludzie nie wymyślą. Obok stoją czekające na przywrócenie dawnej świetności meble – pozbawione szybek, zarysowane, nieumiejętnie odnowione, a przecież tak pięknie niedoskonałe. Na pchlim targu znajdziesz wszystko. Wystarczy popatrzeć, wykazać się cierpliwością w szukaniu, odkrywaniu, a później w reperowaniu owych „połamańców”, z którymi praca jest dużo bardziej wymagająca niż z najnowszym modelem ze sklepu. Ale… nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, że przyjdziemy na „chińsko – plastikowe – gotowe”. Macie tak czasem? Ja nawet często.
Podobnie znajdujemy ludzi. Niekiedy powracają, jakby z niebytu, spotkani po latach, w najwłaściwszym momencie. I są… jakby nigdy nie odchodzili. Kiedy indziej łazimy razem latami i nagle odnajdujemy w kimś świetnego współpracownika, partnera, przyjaciela. Albo odwrotnie – po latach mówimy czemuś „koniec”, szansę nowego początku dając tak sobie, jak i temu drugiemu. Bo nadszedł czas. Czasem wpadamy na swoich ludzi ot tak, jakby zawsze siedzieli w kawiarence za rogiem i najzwyczajniej – gdzieś między słodką bułeczką a słabym americano – czekali aż „na siebie wpadniemy”. Spadają z nieba, by wywrócić do góry nogami zastany porządek, by nadać nam nowych znaczeń, byśmy nawzajem zadając sobie pytania i opowieści, ostrożnie odkurzali potrzeby, emocje, uczucia, otwartość. Byśmy dziwili się, że… „dzieje się już”. Koniec i początek świata. I tak naprawiamy siebie nawzajem, niejednokrotnie stanowiąc dla siebie lustra, w których dostrzegamy prawdę o samych sobie. To w tych relacjach, dzięki nim/poprzez nie padają mury, jakimi się otaczamy, widzimy lepiej, ostrzej, wychodzimy z zaryglowanych kryjówek, odkłamujemy, zmieniamy. Za tych ludzi jesteśmy wdzięczni. Albo inaczej, jak u Cortazara… „Chodziliśmy nie szukając się, ale wiedząc, że chodzimy po to, żeby się znaleźć”. I jakbyśmy nie próbowali uciec… Uciekać nie warto. Ba, nawet nie wolno. Macie tak czasem? Ja tak.
I w końcu… podobnie znajdujemy idee. Niektóre z nich leżą na owym wielkim rynku, niegdysiejszej agorze, co dziś stanowi raczej hipermarketowe targowisko próżności, albo i gorzej… opcję outletu czy sklepu wyprzedażowego z gatunku „wszystko za 4 złote”. Idee zdają się tam leżeć obok siebie, początkowo uporządkowane, zaszufladkowane, przygotowane do zabrania „do koszyka”, do skomponowania z nich programu, ideologii, polityki… Jednak co rusz przez sklepik czy targ przetacza się rodzaj tornada – chmara niedorostków, eksperymentatorów, albo zachłannych psujów, co ma „nowy” (a tak naprawdę dość stary) pomysł powalczenia o „rząd dusz” albo „przejęcia władzy nad światem”. Politykierzy z zacięciem do wszystkiego. Od klimatu, przez demografię, kulturę, szkolnictwo, media, rolnictwo, nowe technologie, aż po zdrowie, sprawy zagraniczne czy… sądy. I dochodzimy do miejsca, gdzie już tylko muł i wodorosty. Idee ulegają koszmarnemu przemieszaniu, co niewiele ma wspólnego z „podejściem twórczym” czy nawet „małżeństwem z rozsądku” (sic!), a przypomina raczej nerwowe dobieranie do pokera… Tak nerwowe, że nie zauważa się, gdy w ręku tkwi już full albo nawet kareta. Bo przecież można – również na „rynku” idei – zagarnąć jeszcze więcej… No właśnie nie można, bo zrobi się z tego – najłagodniej rzecz ujmując – bałagan nie do opanowania. A za niedopilnowanie tej „republiki psujów” będziemy sobie pluli w brodę. Wszyscy. Widzicie to? Pewnie, że widzicie. Ja też.