Pod fundamentami systemu politycznego Unii tyka bomba, w postacie realnego sporu o to, kto ma ostanie słowo dotyczące prawa europejskiego. Rząd PiS tej bomby nie podłożył, on po prostu jej użył w swoim politycznym konflikcie z instytucjami unijnymi. Stawką w tym konflikcie nie jest członkostwo Polski w UE, ale istnienie samej Unii.
Niemcy podkładają bombę…
Bombą pod fundamentami UE jest realny prawniczy spór, którego istotą jest określenie, gdzie leżą granice integracji europejskiej wyznaczone przez Traktat o UE. Teoretycznie sprawa jest prosta, bo za interpretację Traktatu odpowiada Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE). I kropka. Niektóre krajowe sądy konstytucyjne chciałyby dodać jednak zdanie po kropce, mówiące o tym, że to do nich jednak należy określenie, czy TSUE nie posuwa się za daleko. Innymi słowy, czy nie wykracza poza te kompetencje, które kraje członkowskie przekazały Unii Europejskiej w traktacie. W końcu to kraje członkowskie najlepiej wiedzą, jakie kompetencje przekazały, a jakich nie.
Najdalej w tym kierunku poszedł niemiecki Federalny Sąd Konstytucyjny z siedzibą w Karlsruhe, który w maju 2020 r. odrzucił część jednego z orzeczeń TSUE. To był pierwszy raz, kiedy niemiecki sąd konstytucyjny uznał wyrok TSUE za „ultra vires”, czyli wykraczający poza uprawnienia. Spotkało się to z bardzo stanowczą reakcją Komisji Europejskiej, która uznała to za naruszenie Traktatu, bardzo groźny precedens i wszczęła przeciwko Niemcom tzw. postępowanie naruszeniowe. I w tym momencie tlący się latami spór prawniczy, stał się kwestią polityczną i sprawa zrobiła się naprawdę ciekawa.
Jaka była bowiem reakcja rządu Niemiec na zarzuty Komisji? Odpowiedź z Berlina, z sierpnia 2021, była przykładem niezwykłej retorycznej ekwilibrystyki. Z jednej strony rząd nie mógł się oficjalnie odciąć od wyroku sądu federalnego, ale z drugiej absolutnie nie chciał stanąć w sporze po jego stronie. Rząd zignorował więc zupełnie istotę „konfliktu trybunałów” a zamiast tego zapewnił, że zrobi wszystko w celu „zapewnienia pełnego poszanowania zasad autonomii, prymatu, skuteczności oraz jednolitości stosowania prawa Unii”. List z Berlina był więc gałązką oliwną wysłaną do Brukseli i jednoznacznym sygnałem, że rząd federalny nie chce odpalać bomby. Jednocześnie jednak sama bomba nie zniknęła, bo istota sporu między trybunałami pozostała niezmienna.
…Polska ją odpala.
Rząd PiS, od lat będący w sporze z instytucjami unijnymi, zarzucającymi mu łamanie zasad praworządności, postanowił zrobić to, czego nie zrobił rząd niemiecki, czyli użyć bomby leżącej pod fundamentami UE. W tym celu wykorzystał podporządkowany mu Trybunał Konstytucyjny, który teoretycznie powielił tylko stanowisko trybunału niemieckiego, ale w praktyce poszedł dużo dalej. Co bowiem stwierdził TK? Uznał niektóre artykuły traktatu unijnego za niezgodne z polską konstytucją, uznając za niedopuszczalną ich określoną interpretację przez TSUE.
Teoretycznie po stwierdzeniu niezgodności z konstytucją prawa unijnego Polska ma trzy możliwości: zmienić konstytucję, dążyć do zmiany prawa unijnego lub wystąpić z Unii. PiS ma jednak inny plan – chce pozostać w UE, nie uznając wybranych wyroków TSUE. Rząd przyznał to oficjalnie w deklaracji opublikowanej 9.10. przez polski MSZ, w której czytamy:
Przepisy Traktatu o Unii Europejskiej wskazane w wyroku TK z 7 października pozostają w mocy. Niedopuszczalna jest jedynie taka ich interpretacja lub stosowanie, która narusza polską Konstytucję.
Takie stanowisko rządu oznacza w praktyce próbę odpalenia bomby i naruszenia fundamentów, na których opiera się Unia Europejska. Trudno bowiem wyobrazić sobie dalsze funkcjonowanie Unii bez zasady prymatu prawa europejskiego nad krajowym i bez roli Trybunału Sprawiedliwości jako ostatecznego arbitra. Trudno sobie wyobrazić istnienie Unii, w której państwa członkowskie same sobie wybierają, które orzeczenia TSUE je obowiązują, a które nie. To trochę jakby przyznać piłkarzom prawo do decydowania, do których decyzji sędziego w czasie meczu się stosują, a do których nie.
Europejska kontra…
Komisja Europejska podejmie z pewnością rękawicę rzuconą jej pod nogi przez rząd PiS i będzie bronić prymatu prawa unijnego „wszelkimi możliwymi sposobami”. Nie bardzo ma wyjście, bo stawką jest przetrwanie UE – Polska podważyła absolutny fundament architektury prawnej Unii. Jeśli nasz rząd zdecyduje się utrzymać swoje stanowisko i podjąć walkę to jej wynik wydaje się przesądzony – pozbawiona sojuszników Polska wojnę z Komisją Europejską przegra.
Po pierwsze dlatego, że pozbawiony autonomii Trybunał Konstytucyjnym, obradujący w nieprawidłowo wybranym składzie i pozbawiony szanowanych międzynarodowo prawników, nie będzie traktowany poważnie. Jego wyrok nie będzie traktowany jako ważny głos w debacie prawniczej, ale jako politycznie motywowany cios w instytucje europejskie. Nie wykluczam, że Unia w ogóle nie uzna wyroku TK, wydanego z udziałem dublerów.
Po drugie dlatego, że reputacja polskiego rządu jest na dnie. Nikt w Brukseli i stolicach dużych państw europejskich nie ma wątpliwości, że odpalenie prawniczej bomby ma na celu ochronę działań rządu, które łamią podstawowe europejskie standardy praworządności. Rząd Polski działa więc w złej wierze, a niezgodność Traktatu z polską konstytucją jest problemem fikcyjnie wykreowanym w odpowiedzi na potrzebę polityczną rządu. Powód odpalenia przez rząd Mateusza Morawieckiego prawniczej bomby wycelowanej w Brukselę jest przecież prozaiczny – wątła większość sejmowa jest zależna od poparcia ze strony Solidarnej Polski, ostro walczącej o elektorat antyeuropejski.
Po trzecie, Polska nie znajdzie sojuszników chętnych do naruszenia fundamentów UE. Nie ma bowiem wątpliwości, że konsekwencje „polskiej wygranej” byłyby niszczące dla Europy i jej obywateli. Swoją drogą Komisja Europejska walcząc z PiSem będzie walczyła również w interesie tych Polaków, którzy swoją przyszłość widzą w zjednoczonej Europie, w sprawnie funkcjonującej Unii Europejskiej.
… i jej ofiary.
Niestety to również Polacy poniosą największe koszty konfliktu prowadzonego przez polski rząd. W Brukseli głośno mówi się bowiem o tym, że na Polskę nałożone zostaną kary finansowe albo wręcz wstrzymane zostaną unijne dotacje. W ramach unijnego budżetu na lata 2021-2027 Polska będzie mogła skorzystać z ponad 776 mld zł unijnego wsparcia, w tym: 623 mld zł w formie dotacji i 153 mld zł w formie niskooprocentowanych pożyczek. Brak tych olbrzymich środków na rozwój byłby olbrzymim ciosem dla polskiej gospodarki, firm, rolników a przede wszystkim dla samorządów. Pamiętajmy, że środki europejskie od wejścia do Unii odpowiadały za prawie 40% inwestycji samorządów. Ich ewentualna utrata będzie olbrzymim ciosem dla rozwoju naszych miast i wsi, utrudni poprawę jakości środowiska, dróg, komunikacji miejskiej, szkół itd.
* * *
Jak więc widzimy stawka w grze jest naprawdę wysoka i nie chodzi tu wcale o wyjście Polski z Unii, choć dalsza eskalacja konfliktu może nas do tego realnie zbliżyć. Tak naprawdę rząd Polski próbuje wysadzić w powietrze całą konstrukcję europejską, pod pretekstem kontynuacji prawniczego sporu między trybunałami krajów członkowskich a TSUE. Nie dajmy się więc zwieść argumentacji, że „Polska robi to samo co zrobiły Niemcy”. W przypadku Niemiec możemy mówić o konflikcie prawników wynikającym z mocnej pozycji niezależnego sądu federalnego, w przypadku Polski to element konfliktu politycznego z Unią z użyciem podporządkowanego władzy wykonawczej Trybunału. Różnica jest zasadnicza, mimo formalnych podobieństw. Mniej więcej taka jak między krzesłem i krzesłem elektrycznym.
Autor zdjęcia: Museums Victoria