Sto lat, sto lat, sto lat
to za mało
Anonimowy zwolennik praworządności
Są wesołe konstytucje
które mają jeden cel
chcą obalać rewolucje
ale my to mamy gdzieś
Lech Janerka, popis solowy
A mury runą, runą, runą
Jacek Karczmarski, śmierć podmiotu
Chleba i igrzysk!
Juwenalis, poeta młody i zdolny do wszystkiego
Pisanie tekstów literackich uczy przede wszystkim jednego: określone słowa i terminy mają określone znaczenia. Żeby zastosować jakąś metaforę, najlepiej nie igrać z podstawowymi znaczeniami słów.
Gorzej, gdy nie korzysta się z metafor, a jednocześnie zaklina rzeczywistość własnymi interpretacjami pojęć. I to interpretacjami praktycznymi, oderwanymi nie tylko od teorii.
Niewinność wobec języka jest mrzonką. Tylko naiwny debiutant może sobie bezkarnie pozwolić na taką defensywno-roszczeniową postawę. A i tak musi się sporo nagimnastykować, żeby przy kolejnych wystąpieniach wyjść z tej maski z twarzą.
Niewinność wobec prawa to nieco łatwiejszy konstrukt. Słownik Języka Polskiego PWN (wersja internetowa, dostęp: 8 listopada 2018 roku) radzi sobie w tej sytuacji na korzyść osoby oskarżonej.
„Niewinny” ma aż trzy definicje:
1. „taki, który nie zawinił, nie zrobił nic złego”;
2. „nieświadomy zła; też: świadczący o takim stanie”;
3. „niepowodujący poważnych, przykrych konsekwencji”.
To bardzo wygodne i bezpieczne, wręcz zaprasza do wewnętrznej emigracji. Ale żadne pojęcie nie obywa się bez kontekstu, bez dyskursu, narracji, w której funkcjonuje siłą i swobodą rzeczy.
Dlatego potrzebne jest ustalenie punktów odniesienia:
„Praworządny” to postępujący lub rządzony zgodnie z prawem; też: świadczący o zgodności z zasadami prawa.
„Wyrok prawomocny” to wyrok, przeciwko któremu stronie nie przysługuje zwyczajny środek odwoławczy, a uprawomocnienie wyroku następuje po określonym terminie.
„Nieprawda” (w pierwszym, interesującym nas znaczeniu) to „brak zgodności z rzeczywistością; też: to, co niezgodne z prawdą”.
Proste? Nawet nie trzeba mieć tego na piśmie. Nieco gorzej, gdy się ma, a słowo mówione nie zgadza się ze słowem poświadczonym, własnoręcznie.
Taki banał, ale wyobraźmy sobie sytuację: najpierw ludzie wychodzą na ulice, by protestować przeciwko łamaniu prawa, a potem ludzie, których to prawo zweryfikowało, wychodzą na ulicę, by protestować przeciwko prawu. Czy naprawdę nie widać w takich zachowaniach sprzeczności? Ba, czy podobne interpretacje rzeczywistości, na poziomie odwiecznej winy i kary, nie powinny budzić zastrzeżeń czy wręcz niepokoju?
Hipokryzja to choroba genetyczna polskości, może nawet całej Słowiańszczyzny. Tak już nam się żyje: od drobnej kombinacji do większego przekrętu, od niezapłaconego mandatu do poświadczenia nieprawdy w dokumentach kredytowych.
Czy kieruje nami żądza władzy i pieniądza? Gdyby tak było, jakiemuś wybitnemu psychoanalitykowi udałoby się nas zdiagnozować. Nawet korzystając z prostych przykładów historycznych czy strategicznych, jak obrona Częstochowy przed nami samymi – polskimi najemnikami. Ale przecież problem jest tym głębszy, im bardziej go nie dostrzegamy. A nie możemy dostrzegać, ponieważ nie stanowi dla nas problemu.
W końcu chcemy mieć mediateki nie dlatego, że to kopalnie zdigitalizowanej i uporządkowanej wiedzy; interesują nas kąciki zabaw. Takie nasze kąty, do których pójdziemy, gdy powinie nam się ręka czy noga lub nasz mózg zderzy się ze ścianą silniejszej hipokryzji. Gdy takiego muru nie da się obejść ani przeskoczyć, bo to już nie będzie nasz mur czy chociażby przedmurze.
I rodzi się coś na kształt katolickiego relatywizmu, podszytego chłopskim sprytem. Postkolonialne zdobycze zniewolonych umysłów, które przecież najlepiej działają w konspiracji, którym pożądaną siłę słabości daje mit, trup języka i historii, rozkładający się na naszych oczach, byśmy widzieli w tym sens.
Dlatego przeszkadzają nam porządki, które ktoś próbuje nam narzucać. Przecież bałagan jest tylko pozorny, a my doskonale zdajemy sobie sprawę, co i gdzie zostawiliśmy; czego będziemy szukać, a o czym zapomnimy z premedytacją. W narzuconym porządku tracimy tożsamość.
I nawet „my” to tu jedynie imitacja współpracy. „My” rodzi się wyłącznie wtedy, gdy jakiś zbiór „ja” potrzebuje większej siły przebicia. By umocnić jeden mur albo zwiększyć wyłom w drugim. I to nawet nie jest mieszanie szyków. To zwykłe zajmowanie stanowisk, wzmacnianie pozycji wyjściowych; wyjściowych, bo przeznaczonych do ucieczki w jeszcze wygodniejszy labirynt, w jeszcze misterniejszą sieć powiązań – zawodowych, fizycznych i nerwowych.
I zapytasz, drogi neoliberalny czytelniku, który już stroisz miny przed lustrem, nomen omen: do czego to wszystko zmierza? Antypaństwowcu i kryptokukizowcu, lansujesz się, wzorem bardziej doświadczonych kolegów, jakimś nowym i przegranym państwem teoretycznym? Postulujesz dziedziczną anarchię mentalną? Dlaczego?
A ja, niestety, nie będę mógł udzielić nawet niepoprawnej odpowiedzi. Ponieważ zbyt wiele opresyjnych mechanizmów działa w mojej i waszych głowach, byśmy mogli odrzucić chociaż te najbardziej dokuczliwe.
Ilu jeszcze setek potrzebujemy, by się przyzwyczaić i chociaż przed lustrem spojrzeć prawdzie w oczy?
