W styczniu tego roku Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji przygotowało projekt założeń do ustawy o samorządzie, gdzie m.in. pojawił się postulat dania wspólnotom lokalnym trochę większej swobody organizacyjnej. Rzecz ze wszech miar słuszna i domagająca się jak najszerszego poparcia, by samorządy mogły lepiej dostarczać ludziom usługi. Cóż się jednak stało? Otóż w powszechnym dyskursie została sprowadzona do połączenia bibliotek (szkolnej i publicznej), a następnie wręcz przypisano jej zamiar likwidacji bibliotek szkolnych.
Komu zależało na wypaczeniu idei założeń? To proste: każdemu, kto ma własny interes w braku zmiany. A więc przede wszystkim bibliotekarzom, którzy w szkolnych bibliotekach są zatrudnieni jako nauczyciele-bibliotekarze ze wszystkimi korzyściami wynikającymi z Karty Nauczyciela. Jeśli dany samorząd podjąłby decyzję o wykorzystaniu biblioteki publicznej jako również szkolnej, te osoby straciłyby swoje przywileje – stałyby się „normalnymi” pracownikami. Choć szkodliwość Karty Nauczyciela jest bezdyskusyjna, a nazywanie bibliotekarzy nauczycielami co najmniej wątpliwe, do boju przeciw założeniom ruszyło ZNP oraz inne organizacje z różnych powodów zainteresowane w oddzielnym funkcjonowaniu bibliotek. Fachowe przygotowanie protestu świadczy o zorganizowanym zapleczu instytucjonalnym. Zdyscyplinowany chór zabrzmiał donośnym i nader jednomyślnym głosem, produkując w Internecie pokaźną ilość postów. Jeżeli jest głosem środowiska bibliotekarzy, to zadziwiające, że mogą oni w godzinach pracy błyskawicznie produkować i wstawiać do sieci zgrabne memy. Najwyraźniej „aktywiści” mają na to czas dzięki 30-godzinnemu pensum.
Protestujący podnieśli też zarzut rzekomego złamania przez MAC trzech zasad konsultacji. O ile faktycznie można dopatrzeć się uchybień w kwestii przewidywalności i odpowiedzi na wszystkie uwagi, nie sposób oskarżać resort o brak poszanowania interesu ogólnego – to raczej strona protestująca charakteryzowała się nadmierną dbałością o swój partykularny interes.
Gorzej, że do akcji zaczęli przyłączać się zwykli ludzie nabijani w butelkę przez lobbystów fałszywą groźbą likwidacji bibliotek. Wielu osobom łatwo przychodzi popieranie w sieci czegokolwiek, bez wnikania, co to jest i czemu są „za”. Dlatego sprawni marketingowcy mogą ich robić w bambuko przy tej i każdej kolejnej akcji, operującej nośnymi społecznie hasłami. Za serce ma złapać apelowanie o „dobro dziecka i jego bezpieczeństwo”; ta retoryka trafiła nawet do znanych profesorów ze skądinąd dobrych uczelni.
Jednak tu sprawa jest poważna, a świadomy obywatel to taki, który zna argumenty obu stron. Przy odrobinie wysiłku i lekturze prezentowanego na stronach MAC-u dokumentu, można było zorientować się, że pada się ofiarą manipulacji. Zawiniła niewiedza lub… faktycznie jest problem z czytaniem. Ze zrozumieniem. W założeniach nie stwierdzono bowiem nic ponadto, że samorząd uzyska prawo do podejmowania decyzji o kształcie organizacyjnym bibliotek. Zapisano tam „stworzenie możliwości wykonywania zadań biblioteki szkolnej przez bibliotekę publiczną”, a po konsultacjach uzupełniono o rozwiązanie odwrotne (biblioteka publiczna częścią szkolnej). Samorząd więc postąpi tak, jak uzna za najlepsze on i mieszkańcy, których reprezentuje.
Już sam fakt profesjonalnego prowadzenia akcji sprzeciwu powinien skłonić do powstrzymania się od jakże łatwego, niejako machinalnego dawania „lajka”. Zanim więc podpisze się petycję przeciw założeniom do ustawy czy zamieści agresywny komentarz na portalu, warto wiedzieć, o czym się mówi. To prawda, że kliknięcie zajmuje ułamek sekundy, a przeczytanie paru stron kilka minut. Ale może należy czasem czytać, aby nie stać się łatwym łupem PR-owców? Jest też ważniejsze pytanie: kiedy w Polsce prawo przestanie być sługą różnych grup zawodowych w sektorze publicznym, a stanie się narzędziem do efektywnej realizacji zadań na rzecz mieszkańców? Biblioteki szkolne to tylko wycinek problemu.