Nadal silny jest w Polsce mit pisarza w służbie narodu, który zaprzęga talent do głoszenia chwały lub opisywania cierpień swojego kraju. Zarówno mit ten jaki i obowiązek jaki narzucał literaturze w XX wieku spotykały się wielokrotnie z niechęcią i odrzuceniem, zarówno młodych czytelników, jak i samych pisarzy. Lechoń pisał „wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”, a Witold Gombrowicz śmiał się z zakłamania, jakim skutkuje narzucanie pisarzom patriotycznych obowiązków. Ten bunt i epoka modernistyczna, której był integralną częścią, do pewnego stopnia sprawiły, że udało się niemal całkowicie uwolnić artystów od podobnych zobowiązań wobec ojczyzny. Realia literackie są dziś takie, że pisarz nie musi pisać o Polsce, a zwłaszcza o jej prawdziwych problemach – i nawet lepiej, żeby nie pisał, bo jeśli to zrobi, zostanie posądzony o to, że nie jest prawdziwym pisarzem, a tylko kimś znacznie pośledniejszym, czyli publicystą – i co gorsza, najprawdopodobniej prawicowym. Mit pisarza w służbie narodu w środowiskach uważających się za postępowe został obrócony w swoją własną parodię i jako taki służy jako przestroga dla ewentualnych śmiałków, którzy chcieliby coś o swoim kraju napisać. Jeśli to zrobią, można ich wyśmiać i powiedzieć, że są pisarzami patriotycznymi lub narodowymi, co jest równoznaczne z grafomanią albo czymś jeszcze gorszym.
Ale fakt, że ofensywa modernistyczna na tym polu odniosła aż taki triumf, to także rezultat komunizmu. Ostatecznie Amerykanie też mieli modernę, co nie znaczy, że nie pisze się u nich o Ameryce. Przeciwnie, pisze się głównie o Ameryce. W czasach komunizmu w Polsce obowiązywało jednak coś w rodzaju zakazu pisania o prawdziwych problemach Polski – ponieważ takie teksty musiałyby krytykować władzę, która nie zamierzała tolerować krytyki. W szczególności nie wolno było pisać o rzeczywistości na poważnie (chyba, że pisało się laurki w rodzaju produkcyjniaków). Parodia i groteska były znacznie bezpieczniejsze – ponieważ, nawet jeśli zawierały elementy krytyki, ostatecznie nie była to krytyka całkiem poważna. Pisarze chętnie się na to godzili, ponieważ była to atrakcyjna forma, która zdejmowała z nich część ryzyka i odpowiedzialności, a pozwalała im pozostać w miarę w zgodzie ze swoimi sumieniami. Andrzej Horubała zawarł w książce „Marzenie o chuliganie” świetny esej na ten temat, w którym pokazał, jak groteska Gombrowiczowska została użyta przez pisarzy z czasów komunizmu do tego, żeby uniknąć mówienia na poważnie o rzeczach poważnych. Pisano więc żartobliwe teksty, a przecież rzeczywistość była całkiem nie do śmiechu. Ten zakaz powagi pokutuje w literaturze polskiej do dzisiaj – tak jak do dzisiaj wielu pisarzy pisze Gombrowiczem (Jerzy Pilch, Michał Witkowski, Wojciech Kuczok i wielu innych).
Oczywiście pewne odpompatycznienie literatury polskiej i zwrócenie uwagi na jednostkę z jej niekoniecznie narodowymi i historycznymi problemami, było pod różnymi względami zmianą pozytywną, i w ogóle konieczną w epoce modernistycznej – sęk tylko w tym, że dziecko zostało wylane z kąpielą. W czasach komunizmu literatura musiała być niema wobec podstawowych spraw, które stanowiły o tym, czym była wówczas Polska – terroru służb specjalnych, cenzury, pogardy systemu wobec ludzi, zakłamania i całego zupełnie poważnego zła, które ten system wprowadził. Wydawałoby się, że po upadku komunizmu uwolnieni pisarze zasypią nas opisami tego, co się wówczas działo. Nic z tych rzeczy. Po ’89 roku wielu pisarzy nie przestało kierować się tą mieszaniną strachu oraz niewiary we własną misję, którą pracowicie zaszczepiano im przez poprzednie dziesięciolecia – a co gorsza, wielu młodych zostało zarażonych tym samym bakcylem. Zajęto się eksperymentami językowymi, najczęściej o niewielkiej wartości (wyjątkiem jest na przykład wybitna pod tym względem Dorota Masłowska, obdarzona też wspaniałym zmysłem obserwacji) oraz odmienianiem przez wszystkie przypadki Gombrowiczowskiej groteski, która pozwalała dalej unikać mówienia o rzeczywistości. Przy okazji, oto kolejny mit literacki, który pozostał nam w spadku po modernie – że w literaturze wartościowy jest wyłącznie eksperyment formalny. Relację tę chętnie się odwraca, i wtedy okazuje się, że to, co jest eksperymentem formalnym, automatycznie musi być wartościowe – choćby takie nie było. A to, co nim nie jest, musi być głupie i płytkie. Stąd książki Janusza Krasińskiego, który chciał co nieco napisać o rzeczywistości komunizmu, można dzisiaj spokojnie ignorować niby nie dlatego, że mówią zbyt źle o komunizmie, lecz dlatego, że są nie dość nowoczesne formalnie.
Efekt jest taki, że współczesna literatura polska stała się dzisiaj rejestrem tematów nieporuszonych. W kraju, w którym wypływanie kolejnych teczek esbeckich zaznaczyło historię polityczną ostatniego dwudziestolecia i budziło namiętności społeczne, za które dziękowałby bogu literatury niejeden pisarz w nudnej Ameryce czy Wielkiej Brytanii, prawie nikt z ludzi pióra nie uważa tej sprawy za interesujący temat. O sieciach agentów kontrolujących świat i trzymających w garści polityków znacznie lepiej piszą dziś Szwedzi w swoich kryminałach – w Polsce parę mainstreamowych autorytetów uznało ten temat za chory i niepoważny, i pisarze grzecznie się z tym zgodzili. Honor polskiej literatury stara się ratować po godzinach tylko kilku dziennikarzy politycznych, m.in. Bronisław Wildstein.
Lata 90., z ich płynnym prawem, patrycjuszowskimi biesiadami elit władzy, biznesu, sztuki i środowisk agenturalnych, były gotowym tematem na powieści, o jakich nie śniło się pisarzom w bardziej dojrzałych demokracjach. Zabójstwo generała Papały, afera FOZZ, Trójkąt Buchacza – dlaczego nikt nie napisał o nich powieści kryminalnych? Dlaczego nie powstała powieść, której bohaterką byłaby Inka? Pewna dziennikarka napisała ostatnio pod pseudonimem Mija Kabat o jednej z afer w kręgach władzy – dlaczego takich książek nie ma znacznie więcej? A sięgając dalej w przeszłość: środowisko Solidarności i fascynujące postacie, które je zaludniały – w tym niezwykłe, silne kobiety. Dlaczego jeszcze nie ma powieści o Helenie Łuczywo? Czemu jedyną dotychczasową biografię Adama Michnika musiał napisać Francuz?
Nie umiemy opowiadać o naszej historii – ani o chlubnej, ani o żadnej w ogóle. Australijczyk napisał kiedyś powieść, a Amerykanie nakręcili film o Oskarze Schindlerze, który uratował 1200 Żydów, ale przy okazji zarabiał na ich pracy, a poza tym był niemieckim przedsiębiorcą i niczym nie ryzykował. Natomiast polscy pisarze i scenarzyści mieli zawsze pod ręką lepsze tematy niż życie Ireny Sendlerowej, która uratowała w okupowanej Warszawie 2500 dzieci żydowskich, narażając codziennie swoje życie. Jej nazwisko stało się sławne dopiero dzięki nauczycielowi z… Teksasu, który namówił swoich uczniów, by napisali o niej sztukę. Film o Irenie Sendlerowej również nakręcili Amerykanie, polscy scenarzyści mieli zawsze znacznie lepsze tematy.
Gros produkcji kinowej zajmuje się światem, który nie istnieje – komedie romantyczne nie potrafią nawet powiedzieć prawdy o relacjach kobiet i mężczyzn. Jeśli chodzi o seriale, to nie pokazują nic poza żenującym brakiem umiejętności polskich aktorów i smutnym kretynizmem scenarzystów. Trudno sobie wyobrazić, żeby jakiś serial w Polsce postanowił powiedzieć coś poważnego i choćby prawdziwego o naszym społeczeństwie (chyba jedna Agnieszka Holland miała kiedyś taką ambicję). Nikt nie wymaga, żeby znalazł się w naszym kraju geniusz, który umiałby zrobić taki serial jak amerykańscy „Mad Meni” – komentujący historię obyczajową ostatnich 6 dekad, finezyjny psychologicznie i w dodatku doskonale zagrany. Ale żeby polscy bohaterowie serialowi (a seriale to przecież powieści XXI wieku!) umieli tylko pić herbatę (TVP) i jeździć na quadach (TVN), to już przesadne obniżenie poprzeczki. Swoją drogą, istnieje też taki mit, że kultura polska, jako wyrosła z tradycji inteligenckiej, ma przewagę nad zachodnią, w tym amerykańską sieczką. Oczywiście mit ten nigdy nie był prawdziwy, ale teraz jego prawdziwość z każdym dniem się zmniejsza.
Normalne literatury (a więc nienaznaczone niedawnym wyjściem z totalitaryzmu) nie unikają pisania o trudnych problemach własnego kraju. W Ameryce John Updike pisał o rewolucji seksualnej na bogatych przedmieściach i w środowiskach artystycznych, lecz także o terroryzmie i Islamie. Philip Roth o problemach asymilacyjnych Żydów, o politycznej poprawności, o zimnej wojnie, o rozpadzie relacji międzyludzkich. Don DeLillo pisze o spiskach, które rządzą według niego Ameryką, jej służbami wywiadowczymi i polityką, oraz o wydarzeniach ważnych dla tożsamości Ameryki – wojnie w Iraku, 11 września, zabójstwie Kennedy’ego, zimnej wojnie. Cormac McCarthy o brutalnym świecie amerykańskich pograniczy. Bret Easton Ellis o koszmarach i zepsuciu samotnego człowieka z wielkiego miasta. I cała armia znakomitych pisarzy popularnych porusza temat zła, służb specjalnych, zepsucia polityki i władzy pieniądza w niezliczonych powieściach kryminalnych i sensacyjnych. Nikt tak nie opisuje i nie krytykuje Ameryki, jak jej pisarze i scenarzyści – nie wahają się wchodzić z butami do Białego Domu, Kongresu, CIA i Pentagonu. Oczywiście trudno porównywać Polskę z Ameryką – ale w Polsce tematy polityczne, historyczne, moralne ważne dla tego, kim byliśmy i jesteśmy dzisiaj, nie interesują pisarzy. Pisarze polscy nadal nie są w stanie stworzyć porządnej książki o tym, jak się żyło w komunizmie, jak się żyło w czasie jego upadku, i jak się żyje dzisiaj. Ale mitem pisarza w służbie narodowej historii nadal straszy się niegrzeczne dzieci.
?