Powiedz mi, a zapomnę. Pokaż mi, a zapamiętam. Pozwól mi zrobić, a zrozumiem. Wykładowcy – pozwólcie swoim studentom zrozumieć!
„Gazeta Wyborcza” w ostatnich tygodniach opublikowała cykl artykułów pod wspólnym tytułem „Stracone pokolenie”. Dotyczy on sytuacji młodych ludzi wkraczających na rynek pracy, przytacza alarmujące statystyki mówiące, że nigdy na świecie nie było aż tak wielu młodych bezrobotnych. Na świecie, w tym również w Polsce. Eksperci, dziennikarze i sami młodzi ludzie starali się odpowiedzieć na pytanie skąd się ten fenomen wysokiego bezrobocia bierze, zwłaszcza wśród absolwentów wyższych uczelni – jedni doszukują się przyczyn w niedostosowaniu rynku, kryzysie finansowym, inni w zbyt dużej ilości absolwentów zupełnie niepraktycznych kierunków humanistycznych, jeszcze inni w za dużych oczekiwaniach młodych ludzi. Problem należy rozważyć u źródeł – a u źródeł jest edukacja.
Mam 24 lata i właśnie kończę studia, na kierunku humanistycznym. Przeszłam cały system edukacji w Polsce – od podstawówki przez gimnazjum, trzyletnie liceum i nową maturę aż po publiczną uczelnię wyższą. Jako absolwentka tych wszystkich instytucji chcę wyjaśnić dlaczego jestem rozczarowana polskim systemem edukacji.
Po pierwsze, to już było
Wprowadzenie podziału na sześcioletnią szkołę podstawową, trzyletnie gimnazjum i trzyletnie (rok krótsze niż przedtem) liceum miało w teorii poprawić jakość kształcenia w polskich szkołach. Najbardziej wymiernym efektem było jednak stworzenie systemu, w którym niektóre rzeczy powtarzane są trzy razy, a o innych nawet się nie wspomina. Weźmy przykład historii. W szkole podstawowej program historii obejmuje czasy od starożytności aż po współczesność. W gimnazjum program lekcji historii zakłada to samo, tyle że w bardziej szczegółowym wymiarze. Nie będzie chyba zaskoczeniem jeżeli powiem, że w liceum zakłada się zrealizowanie materiału od czasów starożytnych do współczesności, oczywiście na odpowiednio wyższym i bardziej szczegółowym poziomie. W teorii świetny pomysł – dziecko oswaja się z zagadnieniami, nastolatek poznaje je lepiej, a w liceum można już skupić się na bardziej przekrojowym analizowaniu tematu. To co szczytne w zamyśle okazuje się wyglądać zupełnie inaczej w praktyce. Z powodu niewielkiej liczby godzin lekcyjnych przeznaczonych na przedmioty takie jak historia, a także przez to, że uczniowie nie pamiętają tego, czego nauczyli się dwa lata wcześniej, na każdym poziomie edukacji realizuje się praktycznie ten sam zakres materiału, omawiany w takim samym kontekście i z takiej samej perspektywy.
Efektem jest to, że historię najnowszą, po II wojnie światowej w swoim szkolnym programie nauczania miałam dopiero na I roku studiów – na kierunku stosunki międzynarodowe. A co z ludźmi, którzy wybierają kierunki ścisłe albo takie, jak chociażby zarządzanie? Nie przesadzając można powiedzieć, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że jeżeli ci ludzie nie czytają gazet czy nieszczególnie interesują się historią, najnowsze dzieje zwyczajnie w swojej edukacji ominą. A jak można zrozumieć dzieje współczesne, i nazywać się człowiekiem ogólnie wykształconym bez znajomości podstawowych faktów dotyczących historii Polski i świata po II wojnie światowej? Przy całym szacunku dla dawniejszej historii wydaje mi się, że o ile warto wiedzieć coś o średniowiecznych wojnach w Europie, o tyle Zimna Wojna, kryzys irański czy wojna w Zatoce Perskiej to wydarzenia, które ułatwiają zrozumienie dzisiejszej polityki. Przykłady można mnożyć nie tylko w kontekście globalnym, ale także, a może przede wszystkim polskim – trudno sobie wyobrazić ogólnie wykształconego Polaka, który nie do końca wie co zdarzyło się w 1981 roku albo na czym tak naprawdę polegały porozumienia Okrągłego Stołu. Ale skąd ten ogólnie wykształcony Polak ma to wiedzieć skoro nieszczególnie się sam tym interesuje, a w szkole lekcje historii kończą się na wkroczeniu wojsk niemieckich do Polski w 1939 roku, i to o ile nauczyciel sprawnie realizuje materiał?
Jak można wyjść z tego ślepego zaułka? Po pierwsze lepiej skoordynować programy nauczania na poszczególnych szczeblach edukacji – jeżeli coś ma być rozszerzeniem wiedzy na temat, którego podstawy uczeń ma, to ma to być rozszerzenie, a nie powtórzenie. Na argument, że uczeń nie pamięta po dwóch latach dat czy nazwisk odpowiadam od razu – niech sobie więc doczyta. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy jednym kliknięciem myszki można zdobyć w ciągu ułamka sekundy informacje, które są potrzebne. Po drugie, wyższy poziom oznacza nie tylko zmianę podręcznika z gimnazjalnego na licealny. Powinien również oznaczać zmianę sposobu analizowania problemu – w podstawówce mówmy o Rewolucji Francuskiej jako kolejnym wydarzeniu w historii Europy, w gimnazjum zagłębmy się w jej przyczyny i skutki, ale już w liceum przeanalizujmy ją w kontekście praw człowieka, tradycji wolności, odnieśmy to do współczesności, dyskutujmy o tym, jak to wydarzenie wpłynęło na europejską myśl polityczną i społeczną. Bo przecież, kiedy i kto dowiedzieliśmy się już w podstawówce, a dlaczego i po co – w gimnazjum.
Po drugie, nuda
Ogólnokształcące licea zakładają, zgodnie z nazwą, że zdobędziemy w nich ogólne wykształcenie. I bardzo dobrze – człowiek wykształcony powinien być wykształcony wszechstronnie, powinien mieć wiedzę chociażby na poziomie podstawowym z różnych dziedzin. Ale czy musi to oznaczać, że uczniowie liceum muszą przyswajać dziesiątki definicji z biologii, chemii, fizyki i geografii – z których większość, jeżeli nie wszystkie, zapomną po tygodniu? Czy wykształcenie ogólne musi oznaczać nudne lekcje z przedmiotów, które kompletnie nas nie interesują? Jestem zwolenniczką teorii, że osoba wykształcona powinna mieć przynajmniej podstawową wiedzę z praktycznie wszystkich dziedzin – to, że uważam się za humanistkę, nie zwalnia mnie z obowiązku znajomości podstawowych działań matematycznych czy zjawisk fizycznych i odwrotnie – to, że ktoś ma umysł ścisły nie znaczy, że nie ma obowiązku znać największych dzieł literatury czy kojarzyć najważniejszych wydarzeń historycznych. Ale dlaczego nie sprawić, żeby te przedmioty, w których się nie specjalizujemy, zamiast nudną męką były ciekawym uzupełnieniem naszych zainteresowań? Na poziomie podstawowym trzeba przyswoić minimum wiedzy teoretycznej, ale przecież teorię zawsze można ilustrować przykładami. Dlaczego na lekcjach biologii, kiedy uczymy się o genetyce nie przytoczyć najnowszych odkryć w tej dziedzinie i nie wytłumaczyć ich wplatając w ten sposób teorii w praktyczną ilustrację?
Oczywiście wymagałoby to więcej zaangażowania i pracy ze strony nauczyciela – nie wystarczy wyjąć podręcznika i podyktować regułki, a następnie zrobić kartkówkę. Trzeba by czytać na bieżąco gazety, żeby samemu orientować się w najnowszych odkryciach, osiągnięciach i badaniach. Ale przecież zakładamy, że nauczyciel to osoba wykształcona, stanowiąca przykład dla innych – nie wyobrażam sobie, że ktoś kto wybiera ten zawód nie widzi potrzeby nieustannego dokształcania się. Słyszę też od razu argument o niskich pensjach i pytanie dlaczego za takie marne wynagrodzenie ktoś miałby się starać ponad minimum? Odpowiadam może nieco idealistycznie, ale zgodnie ze swoim przekonaniem – z powodu powołania, które rzekomo każdy nauczyciel powinien czuć wybierając ten zawód, z powodu poczucia odpowiedzialności za edukację rzesz kolejnych uczniów. Oczywiście, że wynagrodzenia dla nauczycieli powinny być wyższe, podobnie jak nakłady na naukę w ogóle, ale to już osobny problem, którym należałoby zająć się na poziomie ekonomicznym i politycznym. Nauczyciele są źle opłacani, więc wykonują swój zawód byle jak. W takim razie pytanie brzmi: dlaczego w ogóle wybrali taki zawód? Przecież każdy Polak wie, że bycie nauczycielem nie przyniesie większych korzyści finansowych, więc skoro brakuje powołania, po co się na to decydować? Poza tym uważam, że czytanie gazet i przygotowanie zajęć w oparciu o praktyczne przykłady to nie aż taki wysiłek, jak niektórym mogłoby się wydawać. W dobie Internetu, kiedy wszystko jest dostępne w kilka sekund – możemy czytać najnowsze artykuły siedząc wygodnie w fotelu i popijając kawę, nie ma potrzeby chodzenia do biblioteki – choć to też się przydaje – ani inwestowania pieniędzy w drogie magazyny czy gazety wydane na papierze. Prostota wniosku wynikającego z tych rozważań prowadzi do truizmu – wystarczą dobre chęci i już pierwszy krok na drodze do lepszej edukacji zrobiony.
Żeby poprzeć swoje słowa konkretnym przykładem odwołam się do dwóch własnych doświadczeń licealnych. Najlepiej z liceum wspominam lekcje polskiego – miałam szczęście za nauczycielkę mieć prawdziwą pasjonatkę zarówno literatury, jak i kultury. Moja polonistka jest kobietą wszechstronnie wykształconą, oczytaną, błyskotliwą i wybitnie inteligentną – tego samego przynajmniej w minimalnym stopniu zawsze wymagała od swoich uczniów. Oprócz tego, że motywowała nas do podejmowania dyskusji i wyrażania własnych myśli na lekcjach, wykształciła także w nas, młodych ludziach, nawyk chodzenia do teatru. I to nie tak dawno, już w dobie komputerów, internetu i seriali. Jak tego dokonała? W całkiem prosty sposób – co miesiąc czy dwa rezerwowała określoną liczbę biletów do teatru na różne spektakle i zachęcała nas do kupienia biletów w klasie – dzięki temu po pierwsze nie musieliśmy się fatygować do teatru, żeby je kupić, po drugie mogliśmy wyjście do teatru potraktować jako wydarzenie zarówno kulturalne, jak i towarzyskie, bo szliśmy wszyscy razem i wreszcie wykształciła w nas przekonanie, że nie wypada od czasu do czasu nie pójść do teatru. Przez trzy lata liceum więc w miarę regularnie chodziliśmy na różne spektakle – być może dzisiaj po latach część ludzi już tego nie pamięta, ale druga część, między innymi ja, po dłuższej nieobecności w teatrze któregoś dnia przypomina sobie, że w liceum byliśmy znacznie bardziej na bieżąco z repertuarem i w poczuciu winy dzwonimy rezerwować bilety. Nie wydaje mi się, żeby ze strony mojej polonistki ten zwyczaj wymagał wielkiego wysiłku – jedyne co poświęcała to czas na wykonanie jednego telefonu (żeby zarezerwować bilety), jedno pójście do teatru (żeby odebrać bilety) i zebranie pieniędzy za te bilety w klasie. Nie wydaje się to być aż tak wysoką ceną za wzbudzenie zainteresowania teatrem wśród młodych ludzi i sprawieniu, że lekcje polskiego to nie tylko nudne analizy pisane pod klucz odpowiedzi, ale również dyskusje o dopiero co obejrzanym spektaklu.
Drugi przykład z mojego licealnego podwórka pochodzi z lekcji fizyki. Fizyka zawsze wydawała mi się czarną magią, a w gimnazjum trudno przychodziło mi zapamiętywanie regułek i zasad, które niewiele mi mówiły. Mój licealny fizyk nigdy nie dyktował nam regułek. Właściwie niewiele w ogóle tłumaczył. Zazwyczaj zaczynał lekcję od wykonania prowizorycznej ilustracji na tablicy i zarysowaniu problemu. Później czekał na pomysły, jak rozwiązać dany problem (nie zadanie, bo sporadycznie używał liczb i wymagał obliczeń, zazwyczaj operował samymi wzorami i symbolami). Kiedy pojawiały się pierwsze propozycje zazwyczaj obalał podane rozwiązania i dorzucał coś do swojego problemu, żeby skierować nas na właściwą drogę rozumowania. I tak krok po kroku nie tylko rozwiązywaliśmy w końcu problem, ale również w jego trakcie pojmowaliśmy na czym polega teoria, którą obrazuje dany przykład. Od naszego fizyka ten zabieg nie wymagał niczego poza własną wiedzą. Jak więc widać zajęcia w liceum można prowadzić tak, żeby zmuszały uczniów do myślenia, żeby nie sprowadzały się do zapisywania definicji i regułek. Oczywiście mowa tu o poziomie podstawowym, ogólnym. Przygotowanie do matury wymaga znacznie dokładniejszej wiedzy zarówno teoretycznej, jak i praktycznej. No właśnie, matura.
Po trzecie, szablony
Idea nowej matury sprowadza się do chęci stworzenia testu, który w sprawiedliwy i ustandaryzowany sposób sprawdzi wiedzę licealisty po szkole średniej. Najbardziej kontrowersyjna w tej w kwestii jest z całą pewnością matura z języka polskiego. Część pisemna polega na a) czytaniu ze zrozumieniem (nie jest to zły pomysł, badania wykazują, że mamy ogromny problem ze zrozumieniem tego co czytamy, należy więc kształcić tę przydatną umiejętność) i b) napisaniu analizy. Zazwyczaj w arkuszu maturalnym znajduje się fragment prozy lub wiersz, który na podstawie umiejętności czytania i własnej wiedzy mamy przeanalizować. W bardzo ujednolicony sposób, tak żeby można było taką analizę ocenić według jednego obowiązującego klucza. I tak każda analiza musi mieć wstęp, w którym określamy jaki utwór analizujemy, opisujemy tło historyczne i kulturowe, piszemy zdanie wprowadzające o autorze. Problem pojawia się, kiedy przechodzimy do głównej części analizy – tutaj też wszystko trzeba zrobić według utartego schematu – najpierw opisujemy ogólny temat, później definiujemy „ja” liryczne, opisujemy emocje, analizujemy symbole i tak dalej, i tak dalej. Musimy dokładnie wstrzelić się w odpowiedzi wymienione w kluczu, inaczej nie dostaniemy punktów, a nasza ocena się obniży. Ujednolicenie kryteriów oceny – w porządku. Ale co z kreatywnością? Co z wolnością interpretowania dzieł literackich, zwłaszcza poezji? Co jeżeli dla kogoś kolor czerwony w danym utworze będzie oznaczał silne uczucie, a nie złość, jak podaje klucz? Albo liryczne „ja” komuś wyda się raczej ironiczne, a nie rozgoryczone, jak chce klucz? Nie mamy prawa interpretować utworu na własny sposób, jeżeli jesteśmy w stanie dobrze uargumentować tę interpretację? Przecież nie chodzi chyba o to, żeby wykształcać w ludziach nawyk schematycznego myślenia – w dalszym życiu potrzebna jest kreatywność i innowacyjność. Jeżeli będę chciała w przyszłości pracować w agencji reklamowej pierwsze słowo, które usłyszę to kreatywność. W gazecie – pomysł, oryginalność. Co z tego, że świetnie umiem pisać analizy wierszy, skoro w przyszłej pracy usłyszę, że moje pomysły są sztampowe i trywialne?
Poza tym jestem gorącą zwolenniczką przywrócenia egzaminów na studia. Matura to egzamin kończący edukację na poziomie średnim i niech tak pozostanie. Jeżeli ktoś chce się wybrać na studia powinien zdać egzamin, który nie będzie ogólnym sprawdzianem z historii czy polskiego. I znowu w większym stopniu dotyczy to kierunków humanistycznych, ale nie tylko. Wydaje się oczywiste, że matura z fizyki, chemii i biologii to nie to samo co egzamin wstępny na medycynę, który sprawdza określoną wiedzę wymaganą na tym kierunku. Matura z wiedzy o społeczeństwie sprawdza znajomość podstawowych pojęć z zakresu socjologii czy politologii, a także umiejętność napisania podania do urzędu gminy czy skargi do rady osiedlowej. Ale nie sprawdza wiedzy o najnowszej historii ani znajomości bieżących wydarzeń na świecie – wiedzy, która na kierunku takim jak stosunki międzynarodowe jest niezbędna. Kiedyś, żeby dostać się na stosunki międzynarodowe trzeba było zdać egzamin testowy z zakresu szeroko rozumianej polityki i historii międzynarodowej. Teraz wystarczy matura z WOS-u, nie dziwi więc, że student tego kierunku jest oszołomiony, kiedy na pierwszym roku na wykładzie z historii stosunków międzynarodowych wykładowca zakłada (często mylnie), że studenci mają podstawową wiedzę z omawianego zakresu.
Po czwarte, co to jest biblioteka?
Moje wyobrażenie studiowania zostało chyba wykształcone przez amerykańskie kino i sprowadzało się do tego, że uniwersytet to oprócz dobrej zabawy i lat beztroski to także ciężka praca, stymulujące dyskusje, długie godziny spędzone w bibliotece i mówiąc górnolotnie, poszerzanie swoich horyzontów. Tymczasem znam ludzi, którzy przez pięć lat studiów – na kierunku humanistycznym – ani razu nie wybrali się do biblioteki. Zaskakujące? Dzięki swoim studiom przeczytałam wiele fantastycznych książek i artykułów: o historii stosunków międzynarodowych, o konfliktach i problemie bezpieczeństwa, o międzynarodowym terroryzmie, o dyplomacji i protokole dyplomatycznym, o prawie międzynarodowym, o komunikacji społecznej i regionalizmie. Poza tym też o systemach politycznych, o sztuce latynoamerykańskiej, o socjologii i religii islamu, o filozofii brytyjskiej i mass mediach. Podejrzewam jednak, że jestem jedyną osobą na swoim roku, która faktycznie korzystała z list lektur podawanych nam przez wykładowców na zajęciach. Oczywiście niektórzy czytają, niektórzy przygotowują się do zajęć – ale to, co jest teraz wyjątkiem powinno być regułą. Bo jak dyskutować, jak uczestniczyć w zajęciach, jak wykorzystywać materiały z zajęć, jeżeli nie będziemy mieć żadnego zaplecza teoretycznego?
Po piąte, teoria
Już kilka lat temu badania socjologiczne wykazały, że Polacy są świetnie wykształceni teoretycznie, ale odstają od swoich europejskich rówieśników pod względem zaradności i praktycznego przygotowania do zmierzenia się z rynkiem pracy. Postanowiono temu zaradzić, zmniejszając nacisk kładziony do tej pory na dużą wiedzę teoretyczną wpajaną studentom. Problem jest jeden – nie przeniesiono nacisku na praktykę, po prostu zmniejszono wymagania wobec studentów. Słusznie? Absolutnie nie – w ten sposób studenci nie otrzymują ani solidnego wykształcenia teoretycznego ani praktycznego przygotowania do zawodu.
Jestem jak najbardziej za praktyką. Teorię można zawsze uzupełnić czytając książki, praktyki nie da się z podręczników wyczytać. Po pierwsze zajęcia. Większość ćwiczeń (czyli z zasady zajęć praktycznych) sprowadza się do formuły – dwóch czy trzech studentów przygotowuje prezentację, którą wygłasza (lub częściej odczytuje ze slajdów) przez większą część zajęć, wykładowca i reszta grupy słuchają (lub nie), później krótkie podsumowanie i do widzenia, po zajęciach. Słynne powiedzenie Konfucjusza nie straciło aktualności – „Powiedz mi, a zapomnę. Pokaż mi, a zapamiętam. Pozwól mi zrobić, a zrozumiem”. Wykładowcy – pozwólcie swoim studentom zrozumieć!
Znowu odwołam się do osobistych doświadczeń ze studiów na kierunku stosunki międzynarodowe. Dwa razy podczas pięciu lat studiów mieliśmy ćwiczenia prawdziwie praktyczne. Raz była to symulacja negocjacji WTO, drugi raz model rozmów między rządem kolumbijskim a przedstawicielami organizacji FARC. Nietrudno zgadnąć, że takie zajęcia są dużo bardziej efektywne i ciekawe niż prezentacje wygłoszone na ten temat. Po pierwsze – w symulacji biorą udział wszyscy studenci. Po drugie – wszyscy muszą się przygotować merytorycznie do dyskusji i doskonale znać stanowisko przynajmniej strony, którą reprezentują, ale żeby dobrze zaprezentować się w negocjacjach i odeprzeć argumenty drugiej strony należałoby zagłębić się w całość zagadnienia. Po trzecie – zajęcia są interaktywne, więc nikt się nie nudzi i nie zajmuje niczym innym, zwyczajnie nie ma na to czasu. Po czwarte – modele i symulacje wymagają nie tylko przygotowania merytorycznego, ale kształcą i doskonalą również umiejętności prezentacji, debaty, rozmowy. Cztery razy tak dla modelu i symulacji. A co z debatami oksfordzkimi, debatami każdego innego rodzaju, obradami wszelkiego rodzaju organizacji, konferencjami prasowymi? I tu już można rozszerzyć spektrum kierunków, o których mowa – symulacje konferencji świetnie sprawdziłyby się na historii, ćwiczenia z rozwiązywania sytuacji kryzysowych na zarządzaniu, konferencje prasowe nawet na kierunkach ścisłych. Projekty, symulacje, modele – tak; prezentacje, wykłady – nie.
Żeby studenci mogli być lepsi, wykładowcy muszą zmienić swoje podejście. Trzeba zacząć wymagać – nie tylko czytania, nie tylko przygotowania, ale też aktywności i zaangażowania, kreatywnego myślenia, pomysłów i umiejętności argumentowania. Wiadomo, że od wykładowcy więcej czasu i pracy będzie wymagało przygotowanie praktycznych interaktywnych zajęć niż wysłuchanie prezentacji, ale podobnie jak w przypadku nauczycieli szkolnych – chodzi przecież o to, żeby kształcić i poszerzać horyzonty młodych, a nie żeby jakoś przebrnąć 1,5 godziny zajęć, prawda? Niektórzy argumentują, że wykładowcy akademiccy to przede wszystkim naukowcy i że nie mają czasu skupiać się na zajęciach, bo prowadzą badania naukowe. Nie zgadzam się – wykładowcy akademiccy to w takim samym stopniu pracownicy naukowi, jak i dydaktyczni. Stanowisko czysto naukowe można znaleźć w Polskiej Akademii Nauk czy różnych centrach badawczych, uniwersytet to także placówka dydaktyczna, której misją jest kształcenie młodych ludzi.
Wielu specjalistów wskazuje, że problemem młodych ludzi wkraczających na rynek pracy jest brak doświadczenia zawodowego. Zaleca się praktyki studenckie i wszelkiego rodzaju staże. Po pierwsze jednak uczelnie w większym stopniu powinny współpracować z firmami w zakresie programu praktyk – tak, żeby na wszystkich kierunkach były dostępne praktyki studenckie. Wszystkim by się to opłaciło – dana firma miałaby rotacyjnie cały czas praktykanta, uczelnia lepiej przygotowywałaby swoich studentów do przyszłej pracy, a studentom łatwiej byłoby znaleźć miejsce do odbycia praktyk. Po drugie, musi zmienić się nastawienie wykładowców i administracji uczelnianej – jeżeli studenci mają odbywać praktyki i staże, nie można wymagać od nich stuprocentowej obecności na zajęciach, bo doba niestety ma tylko 24 godziny i nie da się zrobić wszystkiego jednocześnie. Musimy się zdecydować – albo wspieramy aktywny rozwój zawodowy studentów już w czasie studiów albo stawiamy na solidne wykształcenie akademickie. Wobec niemożliwości dokonania wyboru często nie ma ani jednego ani drugiego.
Nie utożsamiam się ze straconym pokoleniem i mówię wyłącznie we własnym imieniu. Moje zarzuty opierają się na moich własnych doświadczeniach i mimo, że zdaję sobie sprawę, że wiele jest tu uogólnień i uproszczeń, jestem przekonana, że powyższe zarzuty w pewien sposób odzwierciedlają tendencje występujące masowo w polskiej edukacji. Tendencje, które nie są dobre i które należy zmieniać.
Podsumowując, od nas – młodych ludzi – trzeba wymagać. Nie tylko przeczytania tony lektur i zapoznania się z różnorodnością myśli na świecie i najnowszymi osiągnięciami nauki, ale także, a może przede wszystkim trzeba od nas wymagać zaangażowania, zainteresowania, pasji. Chęci rozwijania tych zainteresowań, już od najmłodszych lat. Trzeba w nas wykształcić i pielęgnować ciekawość świata, trzeba nas nauczyć czytać gazety i chodzić do teatru. Trzeba wykorzenić myślenie, że skoro jestem humanistą nie interesuje mnie genetyka, a skoro jestem matematykiem, nie będę czytać książek. Bądźmy wszechstronni, bądźmy ciekawi wszystkiego wokół, bądźmy przebojowi. Może wtedy ktoś wymyśli dla nas lepsze określenie niż „stracone pokolenie”.
?