Nie ma bowiem rządzących bez rządzonych, a to nie zmieniło się od zarania dziejów. Pytanie co tak naprawdę istnieje, co tak naprawdę wydarza się dziś między nimi. Wszystko, a może nic?
Hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek
François de La Rochefoucauld
Ledwo kilka tygodni temu przez wszelkiej maści media i portale społecznościowe przetoczyła się fala oburzenia związana z gestem posłanki Joanny Lichockiej. Bo jakże nie grzmieć, jakże nie czuć zażenowania, gdy w sytuacji sejmowej debaty o rzeczach wszak istotnych, posłanka partii rządzącej pokazuje opozycji, a przy okazji społeczeństwu, któremu zawdzięcza swą ciepłą posadkę, środkowy palec. Digitus impudicus, którego znaczenia nie zmieniło się od starożytności. Palec bezwstydny. Zachowanie oprotestowano, potępiono, przez kilka chwil próbowano rozgrywać je politycznie, ale ostatecznie skończyło dokładnie tam, gdzie większość podobnych „historii” – na śmietniku politycznych memów, masowo produkowanych przez internautów. Memów, których żywot jest krótki, acz przewrotny, bo choć swą prześmiewczością mogłyby obnażać hipokryzję i głupotę, niby to przypadkiem przyczyniają się do bagatelizowania i banalizowania zjawisk, które nie tak jeszcze dawno temu uznalibyśmy za niebezpieczne. Ba, w jakimś sensie ocieplają, uczłowieczają, przybliżają, albo nawet budzą ciepłe uczucia dla zachowań i faktów, które w sferze publicznej najzwyczajniej nie powinny mieć miejsca. Wzmacniają rodzaj przyzwolenia na hipokryzję, na hucpę, na bzdurę, a w końcu i na polityczne kłamstwo, które nader często znika w oparach hojnie rozsiewanego absurdu. Tym samym – przy całej swej głośności, barwności, pustym śmiechu – przykrywają nie tylko tematy trudne, co do których panuje swoista zmowa politycznego milczenia, ale również nie pozwalają rozwijać się temu, czego od klasy politycznej powinniśmy wymagać, a co pozwoliłoby nam dojrzeć przynajmniej szkicowy zarys jakiejkolwiek wspólnoty czy dbałości o interesy szeroko rozumianej wspólnoty.
W całej tej opowieści istotne są dwie strony, o których wzajemnych relacjach przypominamy sobie – tak jedni, jak i drudzy – głównie w gorących okresach przedwyborczych, a i wówczas w mocno okrojonej, czy mówiąc wprost ubogiej wersji. Politycy i obywatele (a gdzieś między nimi zespoły mniej czy bardziej wiarygodnych łączników, o których więcej przy innej okazji). Naczynia połączone, gdzie – o czym często zapominamy – ci pierwsi na poważnie nie daliby rady istnieć bez tych drugich. Nie ma bowiem rządzących bez rządzonych, a to nie zmieniło się od zarania dziejów. Pytanie co tak naprawdę istnieje, co tak naprawdę wydarza się dziś między nimi. Wszystko, a może nic? I wcześniej – kiedy się to wydarza, co stoi u postaw owego „przekazania władzy”, które z takim upodobaniem zmieniane jest w ciche przyzwolenia na bycie oszukiwanymi, niedoinformowanymi, na polityczne kłamstwo, przemilczenie, na opcję „wolę nie wiedzieć”? Przecież – jako społeczeństwa czy wspólnoty – zaczynaliśmy zupełnie gdzie indziej (czy na pewno?). Coś nas spajało, coś stanowiło podstawę dla pierwotnych działań (nawet jeśli dziś mówimy sobie wprost, że upadły one w zamęt i patologię). Na co kiedyś stawiano? Najprostsza odpowiedź czai się w słowie „wartości”… A piszę „czai się”, bo i te uplastyczniane, przetwarzane, filtrowane przez polityczną propagandę, potrafią się rzucić do gardła, a w najłagodniejszej wersji odbić się solidną (oby wyborczą) czkawką.
Starożytni fundamentów poszukiwali w pojęciu sprawiedliwości. „Zaczęli ludzie prawa stanowić i układy między sobą, i nazwali to, co prawo nakazuje, prawem i sprawiedliwością [sic!]; taki podobno jest początek i istota sprawiedliwości” – pouczał Platon, zaś Arystoteles wtórował mu mówiąc, iż sprawiedliwość „sprawność dobrowolnego czynienia drugim tego, co dobre oraz unikania czynów przynoszących im szkodę”. Trudno o piękniejsze podstawy, czyż nie? Nie inaczej miało być w Rzymie, gdy Cyceron podkreślał, że „gruntem sprawiedliwości jest dobra wiara, to jest niezłomna wierność w dotrzymywaniu słowa, zawartych umów i zobowiązań”. Tu sprawiedliwości nie sprowadza się wyłącznie do legalności czynów, ale stanowi podstawę relacji międzyludzkich, tych, co w ostatecznym rozrachunku mogą/powinny przenosić się na budowaną wspólnotę/społeczeństwo/państwo. Bez różnicy czy bliższy nam liberalizm, konserwatyzm czy nurty lewicowe. Zaczynamy od podstaw, od jakiejś pierwotnej zgody. Piękne to, ale… No właśnie „ale”.
Pięknie by było gdybyśmy – jak w XX wieku proponuje John Rawls byli w stanie odnaleźć owe pierwsze zasady zgody. „Są to zasady – pisze – jakie ludzie równi i rozumni, mając na uwadze swe własne korzyści, przyjęliby w wyjściowej sytuacji równości jako definicję podstawowych warunków swego stowarzyszenia”. W owej hipotetycznej umowie, jaka proponuje zawarte miałby zatem zostać w pierwszym rzędzie warunki, regulujące dalsze porozumienia. Bo gdyby tak wyobrazić sobie możliwą do pomyślenia sytuację, w której ludzie angażujący się wspólnie w społeczną współpracę, również wspólnie dokonują wyboru zasad, jakimi kierować będzie się cała społeczność? Jednostki mają niejako z góry zdecydować, jak będą rozstrzygać potencjalne spory rodzące się wewnątrz ich społeczności, a także co ma być jej właściwą podstawą. W projektowanej tak sytuacji Rawls rozumie sprawiedliwość jako bezstronność (justice as fairness). Nią niezainteresowane wzajemnie jednostki mają kierować się, gdy na bazie racjonalnego namysłu, raz na zawsze zdecydują, co będzie się wśród nich uznawać za sprawiedliwe, a co za niesprawiedliwe.
Byłoby pięknie. Ale idźmy dalej, w owej myślowej hipotezie zakładając dalej, że w momencie dokonywanie wyboru zasad sprawiedliwości, wybierający pozbawiani są wiedzy dotyczącej ich miejsca w przyszłym społeczeństwie. Szczegółowe fakty są niedostępne. Nie wiedzą nic o sobie samych, a także o innych jednostkach. Nie widzą kim są i jaki los, jakie miejsce we wspólnocie wyznaczają sobie i innym dokonując takiego, a nie innego wyboru. Tu żadna ze stron nie wie jaka wyznaje koncepcję dobra, jaki jej plan życiowy, psychika, miejsce w społeczeństwie, status ekonomiczny itd. Równie niedostępne są informacje dotyczące samego społeczeństwa, które ustalanymi zasadami miałoby się kierować – brak zatem informacji choćby o poziomie kultury czy uporządkowaniu politycznym. Osoby w sytuacji pierwotnej „muszą wybrać zasady, z których konsekwencjami gotowe są pogodzić się bez względu na to, do jakiej generacji, jak się okaże, przynależą”. Muszę przyznać, że lubię tę utopię, bo przenosi nas w świat wzajemnego szacunku, czy respektowania ustaleń (co jakoś nam się politycznie w lawinie kłamstw i przemilczeń pogubiło). Jednak ów piękny eksperyment myślowy wersyfikuję szybko innym – tym razem literackim – obrazem, znanym z Folwarku zwierzęcego George’a Orwella. I znów… wszystko mi się zgadza, chociaż zdecydowanie wolałabym inaczej.
Zwierzęta, o których mowa u Orwella, spotykają się jako wspólnota pozbawiona praw i wolności. Sytuacja, w jakiej je znajdujemy, jest trwaniem we wspólnej niedoli, w której znać dają o sobie głównie braki i niedostatki. I choć istnieją między nimi znaczne różnice – czy to na poziomie intelektualnym, w wykształceniu, przygotowaniu do życia, mentalności czy nawet w osobistych przekonaniach – ich droga jest drogą wspólną. Czy to takie znów odległe od opowieści o naszym roku 1989…? Krótka myśl. Zwierzęta – nie znając swoich przyszłych ról społecznych ani sposobu funkcjonowania w tworzącej się wspólnocie przyjmują prawo. Stają się bowiem ową masą jednostek, która – tu na drodze wyboru i głosowania – dokonuje konkretnego wyboru, kształtując zasady sprawiedliwości, prawo, wskazówki dla porządku moralnego, który jest im wspólny. Wybierają oczekując, że będą żyć w świecie wobec nich sprawiedliwym, gdzie członkowie tej samej społeczności będą wobec siebie uczciwi, sprawiedliwi. To za nią, będąc ukierunkowanymi na sprawiedliwość, jako właśnie bezstronność, wybierają w pierwszym rzędzie wolność przed wszelkim poddaństwem. Za nią – nie zając swego przyszłego losu – podejmują decyzję o wyborze nowego życia, tworzeniu własnej historii. Nie znając swoich przyszłych ról, obowiązków, przeznaczeń, położenia itp., biorą odpowiedzialność i za prawo przyjmują, iż „wszystkie zwierzęta są równe”. Wyłonienie się przywództwa uznane zostaje za coś naturalnego. Zwierzęta nie spodziewają się jednak, że popadną z jednej tyranii w drugą, że przyjdzie im żyć w na pozór tylko nowej odmianie terroru. Respektują jednak reguły, na które wszyscy się przecież zgodzili. Te jednak – jakby niespostrzeżenie – zaczynają ulegać zmianom. Jakby to, co zostało wspólnie przyjęte i publicznie obwieszczone ustępowało pomału temu, co zaistniało niejako obok, a przez nikogo nie zauważone automatycznie stawało się nowym prawem, na które wspólnota nie udzielała przecież zgody. Bo skoro zmiana się pojawiła, skoro nikt jej nie dostrzegł, a zaczęła obowiązywać… znaczy, że nowa reguła została zmieniona w nowe prawo. Niekoniecznie lepsze dla wszystkich, a jednak prawo. Gdy jednak obywatele pytali w końcu o takie zmiany, zdziwieni kształtowanym niezależnie od ich pierwotnej decyzji nowym porządkiem, odpowiedź świń była zawsze taka sama: „Czy jesteście pewni towarzysze, że to się wam nie śniło? Czy macie dowód istnienia takiej uchwały? Czy gdzieś ją zapisano?”… I gdy dziś politycy partii rządzącej milczą o sposobie, o prędkości uchwalania prawa; gdy kolejne ustawy przemycają bez konsultacji społecznych; gdy piszą coś „pod stołem”, „na kolanie”, jednocześnie najróżniejszymi sposobami zamiatając problemy pod dywan albo… wprost kłamią… orwellowski Folwark staje mi przed oczami.
Nader optymistycznie – jak to ja – chciałabym (ba, chcę) polityki, w której obowiązywałyby wartości, w której zgadzamy się co do zasad. Co do fundamentów – począwszy od przewałkowanej przed momentem sprawiedliwości. Rzecz w tym, że ona nie istnieje sama. Potrzebuję polityki, w której nie milczymy, gdy jeden drugiemu, czy gdy polityk wyborcy pluje w twarz. W której nie tłumaczymy sobie, że… to tylko deszcz pada… Gdzie obowiązuje podstawowa bodaj uprzejmość (więc gest posłanki Lichockiej odpada… i jest potępiony przez każdą ze stron); gdzie lojalność wobec wyborcy wygrywa z doraźnymi potrzebami partii; gdzie uczciwość (fairness) rozumiana również jako bezstronność (impartiality), której towarzyszy obowiązek zachowania się w sposób godny i pamiętani o godności innych uczestników życia publicznego choćby majaczy na horyzoncie zdarzeń; gdzie działania, jakie prowadzi władza powinna cechować odpowiedzialność (accountability) a także transparentność. Taka bajka… o etyce rządu, która – jeśli się trochę postaramy – wcale nie musi być mitem. Inaczej… tkwimy w strategii „na przemilczenie”. Na zakłamanie. Na patrzenie na naszą politykę z rozdziawioną gębą, niczym orwellowskie zwierzęta… Stało się bowiem tak, że „zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł się połapać kto jest kim”… A skąd to? Z porzucenia faktów, które zawsze oznacza porzucenie wolności. Z milczenia i z przyzwolenia na bzdurę, z których musimy się w końcu wyzwolić.