O splocie street artu z demokracją, obrazowaniu myślenia politycznego i wybitnych, zaangażowanych twórcach tego gatunku Jan Józefowski rozmawia z Pawłem Kwiatkowskim, autorem książki „Street Art. Polska”.
Jan Józefowski: Jak postrzegasz relacje street artu i demokracji? Co jest w niej Twoim zdaniem najciekawsze?
Paweł Kwiatkowski: Ta relacja jest dość skomplikowana. Przede wszystkim streetart nie jest jednorodnym zjawiskiem –mieści w sobie bowiem mnóstwo silnie zróżnicowanych nurtów; jest tu i abstrakcja i sztuka stricte dekoratywna, całkowicie nieprogramowa. Trudno więc dopatrywać się w tak niejednorodnym zjawisku jakiejś pro lub antydemokratycznej postawy. Artyści streetartowi często jednak wypowiadają się na ważne z puntu widzenia demokracji tematy – jak na przykład Mariusz Waras, M-City, który otwarcie wyśmiewa co poniektórych przedstawicieli pisowskiego reżimu, czy krytykuje Łukaszenkę – antydemokratycznego watażkę. Jednak próżno szukać w street arcie treści wprost wspierających demokrację albo wypowiedzi dotyczących tego czy władza ma być sprawowana w imieniu i z udziałem społeczeństwa czy nie.
Natomiast street artowcy lubią występować w obronie wolności i w tym kontekście street art jest emanacją wolności poprzez sam tryb swego istnienia i działania. A więc w ten sposób jest bardzo silnie zespolony z tym, co w demokracji najważniejsze: wolnością i swobodą wypowiedzi.
Można powiedzieć, że street art wręcz bardzo mocno rozpycha granice wolności zbliżając się do anarchizmu – stąd częsta kohabitacja tych zjawisk, czego przykładem może być mural Egona Fietke na dachu poznańskiego squotu Odzysk czy liczne murale w warszawskim squocie Syrena przy ulicy Wilczej. Ale nie mam pewności czy to jest bardzo demokratyczne czy może tylko egalitarne, a może wręcz komunistyczne podejście do własności prywatnej, zezwalające graficiarzom i artystom malować po dowolnie wybranych elewacjach…
J.J.: Czy za demokratyczny wymiar street artu można uznać kwestię dostępu do niego?
P.K.: Otóż to. Dzięki obecności w mieście, w przestrzeni publicznej street art jest sztuką dostępną wszystkim. Nie musisz kupować biletu do muzeum, albo otrzymać zaproszenia do galerii, aby mieć styczność ze sztuką wielkich artystów czy to polskich czy światowych – bo jedni i drudzy są w naszych miastach obecni; polskich przykładów nie ma sensu podawać, bo wszyscy giganci polskiego street artu oprócz tego, że tworzą na całym świecie, to także mocno zaznaczają swą obecność w Polsce, ale jeśli chodzi o tych wielkich street artowców ze świata, to na polskich ścianach zapisali się m.in. Aryz, Nunca, Os Gemeos czy Vhils.
Ale znów tu się pojawia problem, bo wielu twórców street artu przyznaje, że na pewnym etapie artystycznego rozwoju nie zadowala ich już szybka interwencja na ścianie. Potrzebują więcej czasu, a także pewnych zasobów. I tu okazuje się, że nawet jeśli street art nie interesuje się demokracją, ona – w postaci jej obieralnych czy zatrudnianych etatowo przedstawicieli – urzędników samorządowych dzielących miejskie pieniądze – zainteresowała się street artem. I to urzędnicy decydują jaka sztuka jest na ścianach akceptowana, a jaka nie. W przestrzeni miejskiej pojawiają się coraz częściej murale poprawne, realizujące jakąś misję, promujące jakieś idee, uświetniające rocznice, wielbiące bohaterów, albo murale grzeczne, akceptowane przez władzę. A prawdziwy street art wynosi się tam, gdzie ulic nie ma: na pustostany, do porzuconych hal fabrycznych i magazynów. Dostęp do tych prac mieliby wyłącznie amatorzy urbexu, gdyby nie internet. I tak najbardziej niezależny nurt streetart funkcjonuje dziś prawie wyłącznie w internecie. Tak więc w istocie dostęp do street artu jest darmowy, a zatem powszechny i niczym nieskrępowany. Demokratyczny i egalitarny.
J.J.: Czy dostrzegasz wątki demokratyczne w tematyce podejmowanej przez autorów street artu?
P.K.:Oczywiście jest cały cykl Sepego, który piętnuje patologie, wyśmiewa władzę, ujmuje się za ofiarami przemocy, krytykuje system edukacyjny. Można powiedzieć, że formułuje program ulepszania demokracji, a nawet obrony jej fundamentów: ukazał Putina jako uzbrojoną po zęby kukłę – szaleńca czy tajniaków katujących leżącą na ziemi ofiarę.
Kiedyś bardzo bogaty program w pewnym wymiarze polityczny sformułował też Peter Fuss, choćby w swej pracy zatytułowanej tak dosadnie, że bardziej już nie można „Don’t think, don’t ask, pay tax, vote for us” czy innej „They will buy or sell your rage”.
Raz jeszcze przywołam przykład M-City’eg, który broni wartości demokratycznych poprzez piętnowanie patologii, utożsamianej z takimi osobami, jak Misiewicz, Kaczyński, Gliński, Macierewicz. Podobnie w bieżący dyskurs polityczny o kondycji naszej demokracji zaangażował się Jay Pop, który bardzo ostro krytykuje rolę Kościoła katolickiego w Polsce.
Albo weźmy twórczość legendy polskiego street artu, Dariusza Paczkowskiego. On wprost mówi o swoim zaangażowaniu „zaczynamy coś nowego, trzecią falę, która miała przypominać o dobrych rodzimych tradycjach malowania z przekazem społecznym, ekologicznym i politycznym”. Na jednym z murali we Wrocławiu, Paczkowski alarmuje „To nie krasnoludki palą śmieci”. Namalował też Kaczyńskiego, z dopiskiem „Bez zgody na jego poglądy i sposoby działania. Jednak bez wątpienia i z pełnym szacunkiem wszyscy możemy się od niego uczyć. Bez nienawiści, która zaślepia przysłaniając lekcje…”
J.J.: Czy street art może być prodemokratyczny? Czy może docierać tam, gdzie nie dociera klasyczna sztuka i angażować?
P.K.: Najpierw może słówko o zaangażowaniu. Zaangażowani są sami artyści, nawet jeśli ich sztuka może się czasami wydawać zupełnie apolityczna czy czysto estetyczna. Na przykład Otecki, który maluje piękne ściany wypełnione swoją własną mitologią i estetyką, chętnie pracuje z dziećmi z rozmaitych środowisk – być może wspólne malowanie z uznanym artystą naznaczy je w dorosłym życiu i zainspiruje do czegoś pozytywnego. Otecki zresztą nie stroni od dosłownego zaangażowania – niejednokrotnie wspiera różne inicjatywy, jak np. Wrocławską Kampanię Przeciwdziałania Przemocy w Rodzinie; jego mural promujący Niebieską Linię został odsłonięty w Międzynarodowy Dzień Eliminacji Przemocy Wobec Kobiet.
Niezwykle zaangażowana jest też NeSpoon: prowadzi akcję w różnych miejscach umieszczając napis „świat bez wody” czy prowadząc od lat interwencję z udziałem licznych aktywistów w różnych stronach świata pod szyldem jej własnego „banku” działającego jako „First Socially Conscious Bank (FSCB). To projekt dedykowany Naomi Klein ukazujący, jak mówi NeSpoon, „moralne bankructwo kapitalizmu korporacyjnego w skali planety”. Jej zdaniem: „twierdzenia o istnieniu społecznej odpowiedzialności biznesu to PRowe kłamstwo”.
Ale gdybym miał wymienić najbardziej masowe działanie, to chyba jednak wskazałbym na murale 3fali (Dariusza Paczkowskiego) na Rondzie Wolnego Tybetu w Warszawie. Tam dzień w dzień street art otwierał głowy tysiącom ludzi przemieszczającym się przez miasto. Zresztą ta inicjatywa się rozlała na wiele innych miast: bardzo przejmujący mural – portret Paldena Gjatso – namalował w Dreźnie Maciej KAMER Szymonowicz i zatytułował go „Free Tibet”.
J.J.: Mierzymy się dziś z istotnym kryzysem możliwości dyskutowania o demokracji. Każda publiczna próba rozmowy na ten temat staje się natychmiast wojną pozycyjną dwóch frontów. Czy street art i w ogóle sztuka, będąc zupełnie inną formą dyskusji, mogą być formułą która zostanie potraktowana poważnie przez ulicznego odbiorcę? Która wejdzie na to bitewne pole polskiego życia publicznego w niebieskim kasku i powie – a teraz pomyślcie o tym…
P.K.: Tak i nie. Przestrzeń do jakiejkolwiek dyskusji merytorycznej na tematy publiczne, jak słusznie zauważasz, jest mocno zawężona a debata mocno zwulgaryzowana, zerojedynkowa, przemocowa. Jeśli ktoś angażuje się w dyskusję o demokracji, to na ogół wewnątrz swojej własnej bańki, w której nie ścierają się przeciwstawne racje, ale za to jest dużo potakiwania lub spierania zaledwie o niuanse. Ale właśnie to sztuka się tu znakomicie sprawdza, ponieważ potrafi skutecznie brać udział w takiej dyskusji: wspiera kształtowanie postaw nie tyle poprzez oferowanie alternatywy, ale raczej poprzez wskazywanie nowych przyczółków, katalizowanie krystalizacji poglądów. Czy akurat street art się sprawdził na tym polu to kwestia odrębna, do której zaraz powrócę. Ale najpierw chciałbym przytoczyć przykłady momentów, kiedy pewne interwencje artystyczne okazały się sprawnym instrumentem poszerzania przedpola czy przesuwania granic dyskusji. Weźmy choćby za przykład prace Piotra Uklańskiego z cyklu „Naziści” wystawione w 1998 roku w Zachęcie, albo pracę dyplomową Katarzyny Kozyry „Piramida zwierząt”, albo dialog między Maurizio Cattelanem a Jerzym Kaliną, którzy siłą rzeczy wyznaczyli nowy wątek dyskusji o roli Kościoła i Karola Wojtyły w naszej polskiej rzeczywistości. Czy jest to dyskusja stricte o demokracji? Nie wiem, ale na pewno kontekstowo przynależy do takiej dyskusji – bo każdy temat dotyczący życia publicznego, także mówi coś o kondycji demokracji: na przykład o prawach zwierząt. Dziś nikt już nie ich kwestionuje, podczas gdy w 1993, kiedy Kozyra po raz pierwszy poruszyła ten temat, wiele osób pukało się w czoło. Podobnie rzecz ma się z rolą Kościoła, o której niewiele się mówiło otwarcie, a dzięki między innymi street artowi a szczególnie wypowiedziom, wspomnianego przed chwilą JayPopa kwestia stała się częścią mainstreamu. Cały street art z definicji jest też jednym wielkim manifestem wolności słowa: wy macie telewizję, Sejm i stołki – my mamy ulice, pustostany i internety.
Pytasz czy te interwencje będą traktowane poważnie. Już są, i to w sposób nieco wykraczający poza przekonywanie przekonanych. Sztuka uliczna pomaga odbiorcom zrozumieć, że pewne kwestie wcale nie muszą być i nie są tematem tabu; że dziś można otwarcie mówić bardzo krytycznie o polskim papieżu; że można wskazywać imiennie na Kaczyńskiego, Misiewicza czy Glińskiego – nota bene w jednym szeregu z Łukaszenką – jako tych, którzy demolują demokrację; że można otwarcie mówić o szkodliwej roli Kościoła katolickiego w życiu publicznym w Polsce. Street art uczy nas reagować i mówić otwarcie o tym, co nas boli i dodaje nam trochę otuchy, mówiąc: „to nie ty jesteś wariatem, a to, co cię wkurza, jest oczywistym złem i trzeba to piętnować”.
Nawiasem mówiąc, nie mam pewności, czy przypadkiem nie jest tak, że głos polskich twórców streetartowych jest lepiej słyszalny za granicą, niż u nas. Bo świat zna ich jako czołowych twórców street artu po prostu, a nie jako artystów z Polski. W tym świecie rzadko kto wnika w proweniencję twórców z reguły posługujących się pseudonimami i tworzącymi dosłownie na całym świecie – od Japonii i Tajwanu poprzez Kijów, Gdańsk i Berlin po Dallas i Bogotę. A u nas wciąż od streetartowców oczekuje się czasami, żeby namalowali „coś ładnego” na szczytowej ścianie kamienicy.
Paweł KWIATKOWSKI – Eseista, tłumacz (m.in. Jonathana Carrolla, ale i Alvina Tofflera czy Philippa Zimbardo) oraz łowca opowieści, które przedstawia w swoich książkach: o sztuce – Morto che parla. Tajemnice artystów i ich dzieł (2012), Polska (współautor wraz z fotografikiem Michałem Grychowskim, 2019);o mediach – Niewiadomości. (1995), Przedsiębiorstwo Apokalipsa (2003); o ludziach – Z czem do mnie przyszedłeś (2015), JestŻycie (współautor, 2018). Z wykształcenia historyk i socjolog.
Źródło zdjęcia: Wydawnictwo Arkady