Sukces wyborczy Ruchu Palikota spadł na scenę polityczną jak grom z jasnego nieba. Ugrupowanie Janusza Palikota niespodziewanie weszło do sejmu, burząc dobre nastroje czterech głównych partii, od kilku lat obsadzonych na scenie politycznej w tych samych rolach. W atmosferę spokojnego „konsumowania” przez większość rządową swojej politycznej bezalternatywności Ruch Palikota wdarł się ze swoimi obrazoburczymi, jak na polskie warunki, hasłami politycznym i barwnymi postaciami pierwszej linii. Granice rzekomo „zabetonowanej” sceny politycznej zostały poszerzone, zaistniała na niej partia, która wydawała się wnosić do życia politycznego nie tyle nowy program, ile raczej nowe przesłanie ideowe.
Im dalej od dnia wyborów istota zaskakującego sukcesu Ruchu Palikota zaczyna się zacierać, na pierwszy plan wysuwa się bowiem przekaz czysto polityczny. Media analizują potencjalny sojusz Ruchu Palikota z SLD i obserwują, jak nowa konkurencja polityczna wpływa na lewą flankę Platformy Obywatelskiej. Uwaga publicystów koncentruje się na osobie lidera Ruchu, a samo ugrupowanie utraciło początkowy impet, co pokazuje, że eventowy sposób uprawiania polityki ma swoje ograniczenia w pracy parlamentarnej. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko wraca do medialnej normy, ale czy naprawdę nic się nie zmieniło?

Liberalne centrum od czasu upadku Unii Wolności i mało autentycznej Partii Demokratycznej było pozbawione reprezentacji politycznej. Żeby uratować Polskę przed węgierską koncepcją funkcjonowania państwa, centryści w latach 2007 i 2011 gremialnie popierali więc Platformę Obywatelską. Nie ma wątpliwości, że była to decyzja słuszna i mówiąc językiem nowomowy, podjęta w „naszym dobrze pojętym interesie”. Zagwarantowała w gospodarce i polityce zagranicznej zachowanie głównych linii politycznych realizowanych od 1989 roku (z nieszczęsną przerwą w latach 2005–2007). Pomogło to Polsce przetrwać w dobrym stanie dwie fale kryzysu gospodarczego, a dzięki zręcznej polityce zagranicznej wzmocnić pozycję kraju wśród członków Unii Europejskiej. Po drodze trafiały się również inne dobre decyzje, które mieściły się w liberalnej wizji rozwoju kraju (np. częściowa reforma emerytalna). Jednak ekipa Donalda Tuska – coraz bardziej gnuśniejąca w komfortowej sytuacji, w której „nie ma z kim przegrać” – podejmowała również decyzje złe i antyliberalne. Bezceremonialnie przeforsowano „reformę” OFE, a minister finansów stanął do telewizyjnej debaty, kiedy rząd podjął już wszystkie decyzje. Kulminacją rosnącej pewności siebie rządowej większości było przegłosowanie w parlamencie poprawki senatora Marka Rockiego, która ograniczyła dostęp do informacji publicznej. Mimo że działo się to na trzy tygodnie przed wyborami, większość nie okazała najmniejszych przejawów zainteresowania protestami organizacji pozarządowych. Nie były one zresztą zbyt głośne, bo przecież kto by chciał wzmacniać PiS!
Jednak to, co wystarczyło dla efektywnego bycia anty-PiS-em, przestało wystarczać po wyborach w 2011 roku. Ostatnie miesiące pokazały, że „betonowa” konstrukcja sceny politycznej ma słabe fundamenty. Uprawianie polityki poprzez unikanie dyskusji przestało być receptą na sukces.
Jakie wnioski płyną więc z tych politycznych wydarzeń ostatnich miesięcy? Czy i jak na sukces Ruchu Palikota i kłopoty rządu powinni zareagować liberałowie skupieni wokół „Liberté!”?
Sukces Ruchu Palikota jest wyzwaniem dla środowisk centrowo-liberalnych, których wiele postulatów, przede wszystkim tych społecznych, znalazło się wśród haseł ugrupowania Janusza Palikota. Jednocześnie nie sposób nie mieć wrażenia, że Ruch odniósł ten sukces, idąc „na żywioł”, bez wypracowanej podpory ideowej. Ugrupowanie przypomina raczej pospolite ruszenie niż ruch polityczny, który wniósł do parlamentu swój gotowy manifest ideowy. Głosowanie na Ruch Palikota było dla wielu intuicyjnym wyrażeniem ogólnego poparcia dla czegoś, co jest jeszcze niezdefiniowane. Palikot otworzył pole do dyskusji na tematy, które – jako „zbyt europejskie” lub „nie na polskie warunki” – były dotychczas pomijane lub jawnie lekceważone. Sukces Ruchu stał się jednak pretekstem nie tylko do dyskusji o jego własnej tożsamości ideowej, lecz także początkiem kształtowania się przyszłych cech politycznej przestrzeni, w której będą w najbliższych latach poruszały się osoby o poglądach centrowych i liberalnych.
Po kilku miesiącach natarcie ideowe Ruchu Palikota zatrzymało się. Towarzyszy temu swoiste Schadenfreude wielu środowisk przekonanych o efemeryczności tego ugrupowania (a tak naprawdę mających nadzieję na uwiąd poglądów, które za nim stoją). Zjawisko to jest zauważalne również w środowisku „Liberté!”, które w wielu aspektach dało się wciągnąć w czysto polityczną analizę Ruchu Palikota, w niewielkim stopniu analizując przesłanki, dla których 10 proc. wyborców poparło ugrupowanie Palikota. Niebezpieczną konsekwencją takiego stanu rzeczy może stać się przeoczenie najistotniejszej kwestii – wątków programowych, które znalazły się w politycznym przekazie Ruchu.
Tymczasem społeczna dynamika, którą ugrupowanie wprowadziło do sejmu, wykracza daleko poza Janusza Palikota, jego partyjne otoczenie czy gadżety, którymi się posługuje. Sukces Ruchu Palikota otworzył pole do dyskusji nad tą częścią liberalnej agendy, która do tej pory była w debacie publicznej obecna marginalnie lub karykaturalnie (w czym pewien udział ma również Janusz Palikot): wolnością jednostki, stosunkami państwo–Kościół, statusem mniejszości seksualnych itp.
To niezaprzeczalne osiągnięcie samego Janusza Palikota, pomimo jego pełnej wiraży drogi politycznej i – jak się wydaje – wciąż nie do końca zdefiniowanej tożsamości politycznej. Zamiast więc skupiać się na niechęci do samego Palikota, roztrząsać niekonsekwencje jego drogi politycznej i nieestetyczne otoczenie, „Liberté!” powinno wykorzystać fakt poszerzenia obszaru debaty publicznej i podjąć wymienione tematy. „Liberté!” może, a nawet musi, włączyć się do tej dyskusji teraz, zanim to otwarte „okno możliwości” zacznie się zamykać. Należy się spodziewać, że w perspektywie kilku lub kilkunastu miesięcy Ruch Palikota zdoła się wydobyć z obecnej niemocy i jeśli nie napotka w debacie publicznej podmiotów przygotowanych do dyskusji o liberalnej agendzie, będzie miał otwartą drogę do jej zmonopolizowania.
W rezerwie, z jaką część środowiska skupionego wokół „Liberté!” podchodzi do Ruchu Palikota, widać schemat charakterystyczny dla osób wywodzących się z kręgów ideowych dawnej Unii Wolności. Środowisko to, pomimo zasług dla kraju oraz walorów, których również dzisiaj brakuje w życiu publicznym, charakteryzowało się nieznośnym mieszaniem pojęć politycznych i estetycznych, prymatem intelektualnej dysputy nad praktycznym myśleniem, większą pasją do rozważania abstrakcyjnych koncepcji niż do zajmowania się tym, co interesuje obywateli tu i teraz. (Obecny premier popadł w odwrotną skrajność).
Unici, uprawiając politykę, chcieli robić to w sposób tak estetyczny, że często zapominali o konieczności zdobywania poparcia wyborców. Gdy w 2001 roku powstawała Platforma Obywatelska, jeden z najwybitniejszych polityków UW mówił, że: „kilku uciekinierów to nie partia polityczna”, a w samej Unii dominowała radość z pozbycia się „pragmatyków” i „oportunistów”. W efekcie realnym politycznym punktem odniesienia stała się Platforma Obywatelska, a unici, w coraz skromniejszym gronie, dyskutowali między sobą o starych dobrych czasach. „Liberté!” nie jest oczywiście partią polityczną ani kontynuacją UW, jednak schematy z dawnych unijnych czasów są wciąż obecne w jej środowisku. Niektórzy członkowie redakcji, w tym piszący te słowa, działali przecież w UW lub PD.
Środowiska liberalne, w tym „Liberté!”, mogą dzisiaj popełniać zasadniczy błąd wobec Ruchu Palikota – zamiast podejmowania dyskusji na tematy ważne dla liberałów, pojawia się tendencja do ich unikania, bo „przecież jest już tam ten nieestetyczny Palikot”, który ze swoją przeszłością w pismach prawicowych „nie może być traktowany jako prawdziwy liberał”. Jednak o czasach „Ozonu”, poza prawdziwie elitarnymi pasjonatami polityki, mało kto już pamięta. W efekcie liberalne tematy mogą zostać oddane bez większej walki podmiotom dużo mniej liberalnym niż „Liberté!”.
Istotą takiej sytuacji w dłuższej perspektywie może być przeoczenie szansy na zwiększenie roli „Liberté!” w ugruntowywaniu liberalnego programu w Polsce. Dzisiaj wiele osób zmęczonych degrengoladą głównych mediów zaczyna szukać innych źródeł informacji (i ideowej inspiracji). Jeśli ich nie znajdą w takich pismach jak „Liberté!”, wówczas – chcąc nie chcąc – trafią do Janusza Palikota.
Innym elementem, który może wpłynąć na potencjalnie groźną nieokreśloność większości młodych liberałów skupionych wokół „Liberté!” jest fakt, że jako osoby o poglądach umiarkowanych w sposób naturalny mają skłonność do wspierania decyzji podejmowanych przez rząd. To również część wspomnianego wyżej genotypu Unii Wolności, partii, która nawet w opozycji była nierzadko prorządowa. I choć nie ma wątpliwości, że ten element DNA centrystów pozwolił podtrzymać w latach 90. reformatorską agendę, dzisiaj może skutkować stworzeniem nieostrego wizerunku ideowego, a w konsekwencji zmniejszeniem zainteresowania potencjalnych odbiorców. Nie oznacza to przyłączenia się do i tak wystarczająco licznego chóru medialnych krzykaczy, których jedyną metodą istnienia jest permanentne i przesadne krytykowanie rządu. Oznacza to jedynie, że liberałowie z „Liberté!” muszą podjąć wyzwanie bardziej intensywnej komunikacji ideowej z aktualnie funkcjonującym otoczeniem społecznym. Trzeba rozmawiać z takim społeczeństwem, jakie ono jest, a nie takim, jakim chcielibyśmy, aby było. Jeśli „Liberté!” będzie czekało, aż pojawi się duża i liberalnie świadoma grupa społeczna, z którą będzie można podjąć dyskurs na odpowiednim poziomie, to może się okazać, że ta przestrzeń ideowo jest już dostatecznie zapełniona podmiotami bardziej wiarygodnymi dla czytelników.
Istotą działania „Liberté!” powinno być więc nawiązanie liberalnego dialogu z tymi Polakami, którzy go aktywnie poszukują, i próba przekonania kolejnych, że jest to wartościowa droga ideowa zarówno dla kraju, jak i dla nich samych. Ważniejszym niż odnoszenie się do bieżących działań rządu zadaniem „Liberté!” powinno być w większym niż do tej pory stopniu inspirowanie debaty publicznej poprzez dostarczanie jej treści spoza przewidywalnego schematu i większa koncentracja na sprawach krajowych. Mówiąc krótko, lekturą do poduszki redaktorów „Liberté!” powinna być raczej „Diagnoza społeczna” prof. Janusza Czapińskiego niż orędzie o stanie państwa Baracka Obamy. To zobowiązanie również dla piszącego te słowa.
Celem liberałów z „Liberté!” powinno być również stałe wywieranie presji na główne siły polityczne, szczególnie na te, z którymi istnieją ideowe i programowe zbieżności. W przypadku Ruchu Palikota, będącego jak dotąd w rozkroku pomiędzy liberalizmem ekonomicznym a redystrybucją, chodzi o to, by blokować jego wychylenia się w tym drugim kierunku, wpadnięcia w lewicowo-liberalną (a może tylko lewicową) logikę zbliżoną do europejskich Zielonych. Zadaniem „Liberté!” winna tu być jednoznaczna obrona wolnorynkowych pryncypiów zapoczątkowanych reformami 1989 roku, które przyniosły bezprecedensowy rozwój kraju i wzrost poziomu życia. Tak jak cechą polskiego liberalizmu pierwszych dwudziestu lat jego istnienia było niemal stuprocentowe skoncentrowanie się na sprawach ekonomicznych, to zasadniczym błędem liberalizmu trzeciej dekady demokracji byłoby poświęcenie się tylko sprawom społeczno-obyczajowym, a taka może stawać się linia polityczna Ruchu Palikota. Próba wdrażania w Polsce skandynawskiego modelu państwa opiekuńczego cofnęłaby Polskę, przy jej obecnym poziomie rozwoju gospodarczego, do ekonomicznego PRL-u bis. Dobre nastroje towarzyszące obecnemu umiarkowanemu wzrostowi gospodarczemu mogą być wkrótce zastąpione społeczno-gospodarczym marazmem na kształt francuski.
„Liberté!” powinno jak najaktywniej brać udział w dyskusji nad dalszym modelem rozwoju kraju, który – jak pokazują m.in. alarmistyczne raporty Jerzego Hausnera, Michała Kleibera czy Krzysztofa Rybińskiego – zaczyna się wyczerpywać. Polska może zatrzymać się na etapie półnowoczesności, w której pozostałości po PRL-u są już wprawdzie uprzątnięte, ale brakuje pomysłu na dalszy rozwój. W tym scenariuszu w Polsce ze zdwojoną siłą odżyłaby żałosna logika „nic się nie da” i „jakoś to będzie”, którą znamy z dawnych lat. Model społeczno-gospodarczy Polski zbliżyłby się wówczas do biurokratyczno-redystrybucyjnej specyfiki, w której bardziej liczy się na pieniądze z Brukseli i Berlina niż na swoje własne. Na razie to ten drugi scenariusz wydaje się bardziej prawdopodobny.
Trzecia dekada po 1989 roku przynosi nieuchronne zmiany w sposobie i treści debaty publicznej. Coraz bardziej widoczna w niej jest nie tyle zmiana pokoleniowa, ile przede wszystkim kulturowa. Wychowany w PRL-u powojenny wyż demograficzny przechodzi na emeryturę, ustępując miejsca młodym ludziom w niewielkim stopniu (przynajmniej w teorii) dotkniętym nawykami i myśleniem z dawnych lat. Co więcej, w debacie publicznej swoje miejsce zaczyna zaznaczać pokolenie urodzone już w latach 90. Sukces Ruchu Palikota idzie w ślad za tą przemianą.
„Liberté!” w ciągu kilku lat zrobiło wiele dla propagowania liberalnej wizji gospodarki i społeczeństwa. Dokonujące się na naszych oczach zmiany społeczne i kulturowe wymuszają wrzucenie nowego biegu na trasie wiodącej do osiąg-
nięcia przez liberałów ich ideowych celów. Mimo sympatii do środowiska dawnej Unii Wolności dzisiaj nadchodzi czas na zwrócenie się do zupełnie nowego odbiorcy w coraz szybciej zmieniającym się otoczeniu. Kluczem do sukcesu będzie nie tylko komunikowanie liberalnych treści odbiorcom, lecz przede wszystkim wysłuchanie ich głosu. Jak im się żyje w dzisiejszej Polsce? Jaką chcieliby ją widzieć w przyszłości? Co im się podoba, a co przeszkadza w życiu społecznym, politycznym i gospodarczym?
„Liberté!” ma oczywisty potencjał, aby szukać odpowiedzi na te pytania i stać się liberalną platformą do takiej dyskusji. Krótko mówiąc, sukcesu Ruchu Palikota nie można zostawić samemu Palikotowi. ■
