Głosowanie w 14 stanach Superwtorku za nami, a prawybory Partii Demokratycznej przybrały całkowicie nowy obrót. Dotychczasowy wieczny przegrany Joe Biden powstał z popiołów w jednym z największych politycznych comebacków od dekad. Teraz to Bernie Sanders tkwi w defensywie, a czas i arytmetyka wyborcza działają na jego niekorzyść. Sandersowi sceptycy piszą o skończonym wyścigu, ale nawet ci bardziej przychylni podkreślają, że bez radykalnej zmiany strategii wynik może być już przesądzony. To początek końca, czy zaledwie koniec początku?
Tym razem wydarzenia potoczyły się szybko. Jeszcze w sobotni wieczór Bernie Sanders, uskrzydlony zwycięstwami w trzech pierwszych wyścigach w Iowa, New Hampshire i Nevadzie, był zdecydowanym faworytem walki o nominację prezydencką. Potem przyszło głosowanie w Karolinie Południowej i okazało się, że wszystkie historie o ścianie ognia Joe Bidena wśród wyborców starszych, bardziej konserwatywnych i – co kluczowe – wśród czarnej społeczności, okazały się prawdą. Biden zdeklasował Sandersa stosunkiem 2 do 1. Był to sygnał, na który czekał partyjny establishment i powiązane media: najpierw przyszła rezygnacja Pete’a Buttigiege’a, następnie swoje poparcie zadeklarowała Amy Klobuchar (podbijając głosy w rodzimej Minnesocie). Jednocześnie pojawiła się lawina endorsments od znanych Demokratów: kongresmenów, senatorów, polityków stanowych i miejskich. Establishment Partii Demokratycznej podjął decyzję o postawieniu wszystkiego na znanego i lubianego (choć niepozbawionego problemów – o czym za chwilę) Bidena. Medialne momentum plus zwyczajna wyborcza arytmetyka zrobiły swoje, co ciekawe – bez większego wkładu ze strony samego kandydata, którego sztab nie posiadał machiny organizacyjnej w stanach Superwtorku, ani tym bardziej zasobnego portfela na kampanię reklamową. Podobno ta błyskawiczna konsolidacja centrystów (mówi się o zakulisowej dyplomacji samego Baracka Obamy), zaskoczyła sztab dotychczasowego front runnera Sandersa. Jego dotychczasowe zwycięstwa miały bezpośredni związek z walką w podzielonym polu. Sztab Sandersa ewidentnie liczył na utrzymanie tego podziału co najmniej do Superwtorku, co pozwoliłoby zdobyć solidną nadwyżkę delegatów, bez przekraczania szklanego sufitu poparcia, oscylującego w granicach 30 procent (choć w większości przypadków jednak bliżej 25). Gdyby kandydatowi lewego skrzydła udało się uciec z przewagą nawet kilkuset delegatów, jego ofensywa byłaby nie do zatrzymania i nawet pomimo groźby negocjowanej konwencji, moralna większość byłaby po jego stronie.
Stało się inaczej i Sanders zwyciężył tylko w 4 stanach (Vermont, Colorado, Utah i prestiżowa Kalifornia), a Joe Biden aż w 10 pozostałych (w tym, niespodziewanie, w Teksasie). Biden jest na prowadzeniu również w liczbie delegatów, choć akurat to może ulec zmianie wraz ze spływaniem rezultatów z ogromnej Kalifornii. Bardzo możliwe, że ostatecznie obaj kandydaci zrównają się pod względem uzysku, niemniej jednak teraz to Sanders jest słabszym zawodnikiem. Co więcej, okazuje się, że swojski i niepozorny Joe, wygrywa wyścigi z nader solidnymi nadwyżkami (Alabama: 63.2% do 16.6%; Karolina Północna 43% do 24.1% czy potencjalne swing-state Virginia 53.2% do 23%). Wygrywa przede wszystkim w stanach głębokiego południa, ale nie tylko. Za sprawą podziału w obozie progresywnym dokonał przełomu również w Maine i Massachusetts. Za te ostatnie straty Sanders może podziękować swojej niedawnej sojuszniczce senator Elizabeth Warren, której kampania już od jakiegoś czasu sunęła naprzód mimo braku realnej trakcji (Massachusetts to jej rodzimy stan – uzyskała tam trzecie miejsce). Gdyby progresywiści połączyli swe siły na wzór centrystów, wyniki Superwtorku wyglądałyby całkiem inaczej, na co wskazywał następnego dnia, w rzadkim przypływie rzetelnej analizy, prezydent Donald Trump: Gdyby Warren wycofała się z wyścigu, sytuacja byłaby całkiem inna. Jeden prosty ruch, gdyby wyszła z wyścigu, wziąłby (Sanders) Massachusetts, Minnesotę i prawdopodobnie Teksas. Inne pewnie również. Elizabeth Warren to najważniejszy czynnik wczorajszego głosowania. Na ten moment Joe Biden posiada 664 delegatów, Bernie Sanders 573. Wciąż trwa liczenie głosów w Kalifornii, ale rezultat raczej nie wpłynie na sytuację. Elizabeth Warren już zrezygnowała z dalszej walki, choć zapewne o kilka dni za późno.
A zatem wtorkowe starcie pozostawia na placu boju już tylko dwójkę pretendentów: lewicowego populistę Sandersa i mainstream’owego centrystę Bidena. Z jednej strony – swojski Biden, symbol umiarkowanego skrzydła Partii Demokratycznej, mocny w sferze polityki opartej na pozytywnych emocjach, w warstwie programowej mocno elastyczny. Jego karta przetargowa to przywrócenie „normalności” i powrót do spokojnej ery Baracka Obamy. Badania elektoratu pokazują, że duża część wyborców oczekuje właśnie takiego kierunku. Jak do tej pory trudno o głębszą definicję misji Bidena, mają z tym problem nawet sami jego zwolennicy. W drugim narożniku Bernie Sanders, ze swoją demokratyczną rewolucją na rzecz zwiększenia wydatków socjalnych, redefinicji roli Stanów Zjednoczonych w świecie i przede wszystkim – Medicare for All. Udało się zbudować imponującą koalicję ludzi młodych, Latynosów, białych pracowników i liberals, ale poziom mobilizacji okazał się zbyt mały, aby przezwyciężyć dominujących moderates. I to mimo pierwszych przebłysków po zwycięstwie w Nevadzie (wygrał tam u włos również w elektoracie umiarkowanym). Częściowo z winy samego Sandersa, który po swoich pierwszych sukcesach wykazał się dość ograniczoną elastycznością w kreowaniu nieco szerszego przekazu wykraczającego poza walkę z establishmentem, miliarderami i wielkimi korporacjami. Z tej dwójki to właśnie Sanders budzi większe nadzieje, ale również mniej sympatii i więcej obaw elektoratu, w szczególności wśród trzech grup: wyborców starszych, społeczności Afroamerykańskiej i klasy średniej z wielkomiejskich przedmieść. Nie da się przejąć Partii Demokratycznej, bez poparcia tych kluczowych wyborców.
Jedno jest pewne – wybory Demokratów biją kolejne rekordy kampanii politycznych. W kontekście Bidena, niektórzy komentatorzy przywołują nawet historyczny comeback prezydenta Harrego Trumana z 1948, kiedy wbrew sondażom i niechęci większości mediów, udało mu się pokonać swojego republikańskiego konkurenta. Powrót Joe Bidena do świata żywych to jedno z większych kampanijnych zaskoczeń od dekad, ale akurat w tym przypadku media działały na korzyść powracającego. Kilkudniowy spin stacji CNN, MSNBC i innych, stworzył narrację o momentum Bidena. Głównie za sprawą nieproporcjonalnego dowartościowania rezultatów w Karolinie Południowej, ale też dzięki przypominaniu lewicowej biografii Sandersa i nieustannym bombardowaniu tezami o jego niewybieralności. Ostatnie dni pokazują, że mylą się ci, którzy zbyt szybko złożyli do grobu tradycyjne media, zastępując je sferą Internetu.
Po drugie, zwyciężyła słynna maszyna partyjna Demokratów: błyskawiczna konsolidacja konkurencji stworzyła arytmetyczną większość po stronie centrystów. Dużą i stałą większość. Można oczekiwać, że wraz z ustaleniem jednego kandydata, pojawią się pieniądze, doradcy, wolontariusze i jeszcze większa medialna uwaga.
Historycznym przegranym okazał się za to miliarder Michael Bloomberg, a nawet szerzej – idea wielkich pieniędzy w polityce. Czasem nawet 500 mln dolarów (a to tylko liczba oficjalna!) nie pomoże, gdy sam kandydat niesie za sobą bagaż błędów z przeszłości i nie potrafi wzbudzić zainteresowania. Bloomberg utopił pieniądze we wszystkich stanach, bez większych rezultatów: zwyciężył tylko w terytorium Samoa, na ten moment znajduje się pod progiem w najważniejszej Kalifornii. Niedoszły konkurent Trump’a, wycofał już z wyścigu, wskazując na Bidena.
10 marca prawyborczy wyścig odbędzie się w zróżnicowanych stanach na wschodzie, zachodzie i południu kraju, m.in. w prestiżowym, industrialnym Michigan (110 delegatów), gdzie w 2016 Bernie Sanders wygrał o włos z Hillary Clinton, wbrew sondażom i politycznym specom. Obecnie sytuacja wygląda gorzej i zyskujący wśród białej klasy pracującej, Joe prowadzi z 21-procentową przewagą. Paliwa do ognia Bidena dodają również czarni wyborcy, Demokraci z przedmieść i kobiety. O ile nie dojdzie do gwałtownej mobilizacji młodych wyborców (optymalnie dla Sandersa – w zestawieniu z demobilizacją całej reszty), sprawa będzie przesądzona. Trudno jednak wyobrazić sobie rozstrzygnięcie wyścigu przed kluczową debatą 15 marca – Bernie Sanders z całą pewnością musi liczyć na radykalny przełom w starciu na żywo. Tymczasem, już dwa dni później odbędzie się strategiczne głosowanie na Florydzie, który to stan figuruje jako wyborcze swing-state (219 delegatów). Sytuacja niedawnego frontrunnera prezentuje się tu absolutnie tragicznie. W jednym z ostatnich sondaży Biden miażdży konkurenta 61 do 12. Taki wynik oznaczałby zgarnięcie wszystkich delegatów przez zwycięzcę i prawybory zasadniczo byłyby skończone. Demografia kolejnych stanów również nie sprzyja demokratycznemu socjaliście.
O ile jednak czas i matematyka działają na niekorzyść Sandersa, największym, wyzwaniem dla Joe Bidena jest… sam Joe Biden.
Na kilka dni przed Superwtorkiem mówił tak: Amerykanie nie szukają rewolucji, chcą wyników! Ten rodzaj przekazu dobrze charakteryzuje 77-letniego Bidena, który słynie ze skłonności do kompromisów, również z Republikanami. W 1972 roku w wieku 29 lat został senatorem z Delaware i pełnił tę funkcję przez następnych 36 lat. Biden posiada politycznie cenną cechę inteligencji emocjonalnej, potrafi łączyć swoje doświadczenia z doświadczeniami innymi. Przez kilkadziesiąt lat kariery udało mu się stworzyć gęstą sieć sojuszy i przyjaźni. Dokładnie w tym samym czasie, gdy zostawał senatorem jego żona i córka zginęły w wypadku samochodowym. W 2015 syn Beau zmarł na raka mózgu. Nie boi się mówić publicznie o tych i innych przeżyciach, czym zaskarbia sobie sympatię Amerykanów. Słynie z licznych gaf i powiedzonek, które jednak są mu regularnie wybaczane, być może z uwagi na utożsamianie się ludzi z Bidenem jako człowiekiem, nie senatorem czy wysokim urzędnikiem. To dość ryzykowne, bo Biden posiada również wiele cech typowego, złego polityka stawiającego na formę, rzadziej na treść. Podczas swojej pierwszej próby w prawyborach prezydenckich w 1987 roku, zaliczył tragiczną gafę kopiując przemówienie Neila Kinnock’a, ówczesnego lidera brytyjskiej Partii Pracy. Chwilę później wyszło na jaw, że to nie pierwszy przypadek, gdy w sposób świadomy przywłaszczał sobie czyjeś słowa (podkradał również od Roberta Kennedy’ego). Biden kłamał jeszcze wielokrotnie, między innymi w sprawie swojego wykształcania czy uczestnictwa w ruchu obrony praw obywatelskich. Nawet w ostatnich tygodniach obecnej kampanii, tworzył historie mające się nijak do jego prawdziwej biografii (m.in. o aresztowaniu w trakcie wizyty u Nelsona Mandeli). W latach 80 został oskarżony o brak kręgosłupa i uznano go za skończonego. Jak widać, historia potoczyła się inaczej.
Oddzielnym problemem Bidena, na który zwraca uwagę kampania Sandersa, jest jego niezbyt progresywny dorobek legislacyjny. Wiceprezydent u Obamy głosował za cięciami w opiece społecznej i za obniżkami podatków dla milionerów, był zagorzałym zwolennikiem wojny w Iraku, na początku kariery sprzeciwiał się desegregacji rasowej w publicznych autobusach, natomiast w latach 90 poparł NAFTA, porozumienie o wolnym handlu, na którym stracili amerykańscy pracownicy. Regularnie przyjmuje darowizny od miliarderów, czym wpisuje się w system polityczny określany mianem skorumpowanego (trzeba jednak przyznać, że w trakcie swoich kadencji w Senacie, był jednym z biedniejszych parlamentarzystów). Być może jednak większym problemem w cyklu wyborczym, w którym demokratyczni wyborcy skupiać się będą na pokonaniu Donalda Trump’a, będzie sama kondycja jego potencjalnego konkurenta. Osoby śledzące karierę Bidena od lat, nie mogą nie zauważyć jego pogarszającego się stanu zdrowia i regularnych spadków energetycznych. Niegdyś tryskający urokiem i siłą witalną, w ostatnim czasie wydaje się zmęczony, myli osoby, gubi myśli i słowa. Publicyści z lewa i prawa zaczynają zadawać pytania o zdolność Bidena do wytrzymania trudów kampanii i ewentualnej prezydentury. Internet jest pełen filmików obrazujących „słabsze” momenty Bidena i nie ulega wątpliwości, że sytuacja ta stanowić będzie jedną z głównych linii ataków urzędującego prezydenta. Jeżeli do Bidena przyklei się łatka kandydata tracącego rozum, jego szanse na zwycięstwo w głównym wyścigu będą bliskie zeru. Establishment Demokratów już rozważył tę kwestię i podjął decyzję, teraz elektorat partii podejmie swoją.
W najbliższych tygodniach będziemy świadkami zaostrzenia rywalizacji Biden-Sanders. W ostatnich dniach obóz Sandersa przestawił wajchę w stronę kwestionowania dorobku i charakteru Bidena. Pomimo poniesienia znacznych strat kampania spod hasła Us. Not Me posiada ludzi i środki do przeprowadzenia takiego ataku. W świetle narastającego momentum obozu New Democrats (koalicja środka od Clintona do Obamy) Bernie Sanders musi odzyskać zrozumienie centrum Partii Demokratycznej. O ile jednak szybkie odwrócenie trendu na poziomie idei i programów może być już poza jego zasięgiem, rozbicie narracji o niepodważalnej wybieralności Bidena to realny scenariusz. Przede wszystkim jednak wtedy, jeśli pomoże w tym sam Joe Biden. Zasadnicze pytanie brzmi, czy w najbliższych tygodniach będziemy obserwowali starego, dobrego Wujka Joe, uzbrojonego w znany i lubiany repertuar uśmiechów, anegdot, bon motów i ciepłych ludzkich odruchów czy jednak coraz bardziej realną wersję satyryczną z popularnego programu Saturday Night Live. W fikcyjnej wersji Woody’ego Harrelsona, prezentuje wielki, sztuczny uśmiech i wita widzów szarmanckim: Ameryko, nie musisz się martwić – Tata wrócił! Ale chwilę później dodaje: A teraz pytam jak za każdym razem, gdy wchodzę do pokoju – gdzie ja jestem i co tu się do diabła wyrabia?
