Ten artykuł to także przestroga, że nawet ludzie o liberalnych poglądach odrzucą demokrację i będą działać na rzecz wolnościowej merytokracji, w której wielu przeciętnych obywateli zostanie odciętych od polityki, także dla własnego dobra, jeśli upadnie liberalna demokracja.
Czy aktualność odzyskuje stary pogląd niektórych klasycznych liberałów, że demokracja jest raczej wrogiem niż gwarantem wolności indywidualnej człowieka? Czy głosujący w wyborach lud postanowi pozbawić się wolności, aby następnie utracić też demokrację, ewentualnie poza jakąś jej fasadą? We współczesnym świecie widać wiele niepokojących sygnałów, które na to wskazują.
Wielki Benjamin Constant przestrzegał przed demokracją i rządzeniem na drodze powszechnego głosowania. Wskazywał, że staje się ono w naturalny sposób narzędziem pozbawienia ludzi wolności poprzez ich formalne, acz powierzchowne umocowanie w procesach władczych. Zyskując prawo głosu przy wyborze władz, zwykli ludzie wystawiać się mieli opacznie na ryzyko utraty wszystkich praw na drodze zwykłego werdyktu arytmetycznej większości. Zainspirowani rozważaniami Constanta, inni filozofowie jęli się więc tworzyć bezpieczniki. Przyjęły one ramy demokracji liberalnej, czyli ograniczonych rządów większości z naciskiem na to ograniczenie właśnie. Trójpodział władzy, checks and balances, niezależne sądownictwo, normy rangi konstytucyjnej, rządy prawa…
Czy w dzisiejszym świecie demokratycznym nie postępuje powolna degeneracja tych zabezpieczeń? Objawia się coraz większa liczba liderów politycznych o populistycznym, ekstremistycznym charakterze, którzy otwarcie sugerują zastąpienie demokracji liberalnej demokracją ludową, plebiscytową, nieliberalną, odrzucającą wszelki prawno-konstytucyjny „impossybilizm”, służący rzekomo tylko interesom elit, a pomijający wolę ludowego suwerena. Żądają oni oto pełnej swobody dla rządów większości, za której emanację sami się uważają. Popularność tych liderów rośnie, wręcz gwałtownie. Nie tylko w demokracjach raczkujących, jak Polska czy Węgry, ale i w USA, i we Włoszech, i we Francji, a nawet w Wielkiej Brytanii. Coraz więcej ludzi postrzega zabezpieczenia liberalno-demokratyczne niczym dyktat, jako narzędzie nie ochrony, a pozbawienia ich przyrodzonych im praw. To wyborcy wspomnianych liderów. Coraz więcej obywateli woli oddać swój los w ręce arbitralnie rządzącego, omnipotentnego, ale ukochanego przez nich trybuna, aby tak uwolnić się od suchych i sztywnych przepisów starego prawa.
Szkoły tracą kontrolę nad procesem politycznego wychowania do liberalnej demokracji. Wraz z tym procesem widmo degeneracji demokracji ku ochlokracji powraca. W świecie coraz bardziej skomplikowanym, gdzie polityczne, społeczne i gospodarcze decyzje pociągają za sobą niesłychanie złożone skutki, miałoby się poszerzać zakres decydowania w referendach, kosztem decyzji eksperckich. Tymczasem poddawanie w wątpliwość intelektualnej gotowości obywateli do decydowania w referendum o np. Brexicie jest nadal tak niepoprawne politycznie, że wręcz wyklucza z debaty. Mało kto ma odwagę postawić pytanie o skutki deficytów wiedzy dla procedur demokratycznych.
Antyelitarny ton w debacie dodatkowo przyspiesza te negatywne trendy. Wyborca pogardza ekspertem, odrzuca kandydatów merytorycznych i umiarkowanych, wybiera show i politycznych showmenów (wręcz clownów), którzy potrafią mu go dostarczyć. Podupada jakość debaty publicznej. Drastycznie. W jej miejsce wchodzi hate speech, rozrastają się ekstremistyczne bańki internetowe, posiadanie skrajnych poglądów przestaje być powodem do wstydu. Walka o głosy zamienia się w wyścigi na rozdawnictwo pieniędzy. A nowoczesna technologia informatyczna drastycznie uderza w procesy wyborcze i opiniotwórcze.
Dotychczasowa debata o niedomaganiach związanych ze zbyt nikłym zakresem realnej partycypacji obywateli we współdecydowaniu politycznym dawała nadzieję, że opinia publiczna opowie się nie za usuwaniem barier dla nieograniczonego działania rządu, ile raczej za narzuceniem na rządzących nowych, dodatkowych barier związanych z: masowymi konsultacjami społecznymi, dalszą delegacją kompetencji na jak najniższy poziom samorządu terytorialnego (gdzie pojedynczy głos w dyskusji waży więcej), używaniem nowych technologii do włączania obywateli do polityki, obywatelskimi wnioskami o wiążące referenda nad projektami ustaw napisanymi i zgłoszonymi przez tychże samych obywateli.
Tymczasem demokratyczne większości optują za ofertami politycznymi, których rzecznicy żądają dla siebie po wyborach całkowicie wolnej ręki przy uchwalaniu ustaw. Przykład Polski pokazuje, że także po 4 latach doświadczenia takich rządów, większość jest skłonna mandat do rządzenia przedłużyć i w ten sposób ostatecznie i już od strony logicznej niepodważalnie, udzielić takim metodom rządzenia demokratycznego mandatu.
Dzisiaj krystalizuje się zatem nowa konkurencja ustrojów. To batalia demokracji liberalnej z jej pluralistycznym społeczeństwem i spontanicznym ładem przeciwko demokracji plebiscytowej z jej państwem objętym kuratelą grupy rządzącej i społecznym ładem organizowanym dzięki przywilejom przez ową grupę rozdawanym. Jak ona się potoczy? Co jeśli potoczy się źle? Co czeka nas w świecie bez liberalnej demokracji?
Autorytaryzm XXI wieku
Jednym z prawdopodobnych kierunków ewolucji ustrojowej państw dotąd demokratycznych jest nowa forma autorytaryzmu. W sposób naturalny w jego kierunku ewoluować będzie wspomniana powyżej demokracja plebiscytowa. Ten proces będzie miał kilka etapów przypominających anegdotę o powolnym gotowaniu żaby w coraz gorętszej wodzie. Świadkami pierwszego etapu jesteśmy w niektórych krajach już teraz. To przejęcie przez partię władzy kilku kluczowych instytucji, bez których nie jest możliwe zatrzymanie i zanegowanie zmian naruszających przepisy konstytucyjne i demontujących bezpieczniki liberalno-demokratyczne. Równolegle następuje osadzanie się członków kliki władzy we wszystkich możliwych strukturach zależnych od rządu: instytucjach administracji, mediach, fundacjach, organizacjach celowych, instytucjach kultury oraz oczywiście spółkach skarbu państwa. W połączeniu z utworzeniem przestrzeni do zastąpienia modelu rządów prawa arbitralnymi decyzjami partyjnej „góry”, ta kadrowa rewolucja prowadzi do stworzenia rzeczywistości grupy (klasy) uprzywilejowanej, zwolnionej w pewnym stopniu z konieczności przestrzegania prawa oraz dysponującej synekurami, pieniędzmi publicznymi oraz przywilejami, które mogą być rozdysponowywane pośród obywateli skłonnych poprzeć nową rzeczywistość. Zachowane pozostają natomiast nadal całkowicie wolne wybory, więc teoretycznie proces może zostać powstrzymany klęską wyborczą partii.
Drugi etap wiąże się z zanikiem opozycyjnych mediów oraz rozpowszechnieniem się świadomości w społeczeństwie, że odmowa przystąpienia do grona apologetów władzy w realny sposób niweczy szanse na realizację życiowych planów zawodowych lub biznesowych. Do tego dochodzi nierówność wobec prawa – brak szans na dojście do swoich praw przed sądem lub w prokuraturze, gdy drugą stroną sporu jest uczestnik klasy uprzywilejowanej. Masa krytyczna społeczeństwa porzuca wówczas wszelką myśl o opozycji. W tym momencie klęska wyborcza partii władzy przestaje być realna, a wybory zyskują charakter fasadowego, pozbawionego znaczenia rytuału, nawet mogą pozostać zupełnie wolne. Zniewolenie ludzi wynika bowiem z ich wewnętrznego konformizmu i pragnienia spokoju, a nie ze względu na jakieś represje czy sankcje.
W etapie trzecim potencjalnie można przejść do zainstalowania klasycznego autorytaryzmu, doskonale znanego z przeszłości, z prześladowaniem polityków opozycji, wykluczaniem ich z wyborów, likwidacją formalną wolność słowa, zrzeszania się i zgromadzeń, stosowaniem przymusu bezpośredniego i zastraszania. Jednak w realiach XXI w. ten trzeci etap może w ogóle nie zaistnieć. Współczesne środki techniczne ułatwiają budowę stabilnego autorytaryzmu bez uciekania się po brutalne metody. Autorytaryzm może istnieć w warunkach demokracji.
Potencjalni realizatorzy tego modelu ustrojowego w XXI w. zapewne będą odwoływać się do wartości prawicowych, narodowych i nacjonalistycznych, konserwatywnych, tradycyjnych, religijnych, będą podkreślać takie wartości jak duma z pochodzenia, godność, przywiązanie do starannie dobranych wątków historycznych, nieufność wobec obcego świata, uznanie innych kultur za gorsze, homogeniczność społeczeństwa. Jednak zarówno dla nich samych, jak i dla przemożnej większości ich zwolenników i beneficjentów nowego ustroju te elementy ideologiczne będą tylko ozdobnikami, swoistym wypełnieniem wymogu posiadania raison d’être. Nie będą całkowicie irrelewantne, chętnie przywoływane przecież z okazji różnorakich świątecznych marszów i oficjalnych zgromadzeń, będą służyć jako rodzaj „karmy dla maluczkich”. Dla wtajemniczonych jednak będą w zasadzie dowolnie wymienialne na inne, pod warunkiem bycia efektywnym narzędziem dla utrzymania przywilejów i wpływów. Gdy światowe trendy i źródła strachu się zmienią, klika władzy chętnie przefarbuje się na socjaldemokratyczną, proekologiczną, a nawet wolnościową.
Największa część społeczeństwa, daleka od znaczących przywilejów, ale też świadoma sztuczności ideologicznej „nadbudowy”, będzie trzymana w ryzach posłuszeństwa nie poprzez masową indoktrynację, na którą czas, energię i środki musiały marnować dyktatury przeszłości, ale poprzez oczywistość powszechnej inwigilacji realizowanej nowoczesnymi technologiami doby cyfrowej. Dla każdego będzie jasne, że w rzeczywistości sieci żadne działanie, mające charakter antyrządowy, nie pozostanie przeoczone. Wszystko będzie rejestrowane i na zawsze wiązane z życiorysem każdego obywatela. Obywatel będzie wiedzieć, że władza nie jest narodowo-konserwatywna, tylko to udaje. Władza będzie wiedzieć, że obywatel nie jest narodowo-konserwatywny, ale nie będzie miała z tym żadnego problemu, dopóki i on – tenże obywatel – będzie swój narodowy konserwatyzm udawać, tak samo jak ona. To wspólne zakłamanie będzie spoiwem lojalnościowym.
Ten mechanizm oczywiście funkcjonował także w dawnych autorytaryzmach XX wieku. Jednak wówczas pewną zachętą do podjęcia ryzyka bycia dysydentem był brak istnienia technologii totalnej i permanentnej inwigilacji. Można było (często na wyrost, ale jednak) spekulować, że akt antyreżimowy pozostanie niezarejestrowany, umknie służbom, nie trafi do osobistego rejestru i nie pogrzebie szans na karierę w przyszłości. Dzisiaj krąg technologiczny się zamyka i nie ma takiej możliwości. Nadzieja na taki obrót spraw zakrawa na całkowitą głupotę.
Za demonstracyjne wystąpienie przeciwko systemowi i jego formalnym „wartościom” nie będą zatem musiały grozić okropne sankcje z minionej epoki. Wystarczyć będzie perspektywa dożywotniego odcięcia od potencjalnej lub realnej szansy na wejście do układu przywilejów. Skazanie na życie nieudane, niespełnione i to w sposób nieodwołalny. Autocenzura, kalkulacja, cynizm ludzi, a przede wszystkim ich tzw. myślenie o przyszłości będą wystarczającymi narzędziami kontroli. Po co w wieku 30 lat zaatakować władzę i na zawsze stracić wszystkie szanse, skoro przecież w wieku lat 45 może będzie się szczerym zwolennikiem rządu? Kto wie?
Większość ludzi w takiej rzeczywistości odnajdzie się z łatwością i ułoży sobie życie. Nie będzie się to im podobać, ale przełkną to bez trudu, także dzięki minimalizacji zjawiska brutalnych sankcji. W końcu nie będzie to nawet słynne „urządzanie się w dupie”, o którym pisał Stefan Kisielewski. Raczej w ładnym, przytulnym i komfortowym ośrodku terapii, gdzie co prawda nie my decydujemy, gdzie idziemy, co jemy i co oglądamy w telewizji, ale jest nam wygodnie i prawie nigdy nikogo nie krzywdzą.
Demokracja totalna
Ale jest też inna droga rozwoju sytuacji. Dużo mniej prawdopodobna w naszej części Europy, ale z pewnym potencjałem w Europie zachodniej, a zwłaszcza w południowej. To droga buntu przeciwko bezpiecznikom liberalnej demokracji nie z punktu widzenia ograniczenia praw ludu-suwerena przez jajogłowe elity, a z punktu widzenia niemocy kartki wyborczej i żądania radykalnego poszerzenia zakresu demokratycznej partycypacji. Wśród populistycznych liderów współczesności nie brak takich, którzy spekulują, że największe wpływy polityczne mogliby uzyskać oddając niemal pełnię władzy decydowania w ręce obywateli, w formule niepełnej, ale nawiązującej do utopii demokracji bezpośredniej. To trybuni o różnych barwach ideowych, gotowi wskoczyć na każdą falę społecznego poparcia. Jednak osią ich filozofii jest niewątpliwie otwarcie szerokiego strumienia transferów socjalnych, czyli kupienie dostępu do władzy w państwie publicznymi pieniędzmi.
Tak samo jak powszechną inwigilację, także realizację projektu całkowitej demokratyzacji – kiedyś niewykonalnego – umożliwia nowoczesna technologia. Przeprowadzanie zarówno akcji poparcia dla projektów ustaw, częste stosowanie referendów oraz upowszechnienie konsultacji społecznych jest współcześnie łatwe do przeprowadzenia dzięki nowym środkom komunikacji. Co prawda ostatnie doświadczenia z angażowaniem się hakerów z wrogo nastawionych państw w procesy polityczne krajów demokratycznych rzucają cień w postaci obawy o zakłócenie lub sfałszowanie całkowicie digitalnych procedur głosowania, jednak można założyć, że nie pozostanie to na zawsze problemem nierozwiązywalnym. Tak oto pojawia się potencjalna możliwość, aby nawet w dużych państwach, o znacznie większej niż dotąd liczbie spraw decydować z pominięciem parlamentu, a więc także filtra złożonego jednak z pewnych elit.
Wszystko mogłoby stać się przedmiotem referendum. Za tak zaprojektowanym systemem stałaby idea, iż tzw. zbiorowa mądrość przewyższa analizę ekspercką, a zatem trafność podejmowanych decyzji nie zależy od wykształcenia i wiedzy głosujących, a od ich liczby. Czyli im wyższa jest frekwencja, tym lepsza decyzja zostaje podjęta. Przyjęcie takiego założenia oznaczałoby zaś, że podtrzymanie systemu bezpieczników liberalno-demokratycznych jest wykluczone. Pozbawienie obywateli prawa do decydowania na temat jakichkolwiek kwestii musiałoby zostać odebrane jako zamach nie tylko na ich wolność polityczną, ale także – paradoksalnie – jako zamach na jakość procesu decydowania.
Oczywiście w pierwszej kolejności owocem demokracji totalnej byłaby hojna polityka finansowego wspierania obywateli. Tutaj istniałyby dwie drogi. Albo obywatele działaliby „solidarnie” i powstałaby niepisana zasada wspierania każdej grupy przez swoistą „aklamację” prawie całego społeczeństwa. Albo – najpewniej wraz z odczuwaniem niedoborów w zasobie finansów publicznych – pojawiłaby się konkurencja i walka o transfery, wskutek której wsparcie zostałoby ograniczone do tylko najbardziej licznych i wpływowych grup, tudzież takich, które utworzyłyby trwałą i większościową „koalicję” społeczną. Wówczas grupy spoza tej „koalicji”, niewykluczone, że często bardziej potrzebujące, ale nieliczne i pomijalne w procesie liczenia głosów, pozostawałyby bez wsparcia socjalnego na odpowiednim poziomie. Dodatkowym ciosem byłaby polityka obarczania ciężarem podatkowym grup mniejszościowych, zapewne w pierwszej kolejności grup majętnych (podatkami nawet bardzo wysokimi, sięgającymi 75-100% dochodu), ale w dalszej kolejności także grup o przeciętnych dochodach, lecz znajdujących się poza społeczną „koalicją” większościową. Wszystkie te decyzje – siłą rzeczy, zgodnie z naturą głosowania powszechnego – byłyby całkowicie arbitralne.
Skutki ekonomiczne demokracji totalnej są łatwe do przewidzenia. Powstanie spirali długu z rosnącymi kosztami jego obsługi, ale nakręcanej z premedytacją i zawoalowanym zamiarem ostatecznej odmowy jego spłaty decyzją kolejnego głosowania obywateli, a więc decyzją demokratyczną. To naturalnie pociągnęłoby za sobą domino bankructw firm rodzimych oraz ryzyko dezintegracji międzynarodowych struktur, zarówno w sensie globalnych rynków finansowych, jak i regionalnych systemów bezpieczeństwa zbiorowego. Innymi słowy nawarstwienie się konfliktów międzynarodowych o spłatę hiperdługów doprowadziłoby najpewniej do wojny.
Demokracja totalna zakładająca demontaż bezpieczników liberalno-demokratycznych otworzyłaby jednak oczywiście drzwi także do innego procesu, niż tylko wielka wypłata. Powstałyby niechybnie większościowe „koalicje” społeczne na rzecz narzucenia prawnie całości społeczeństwa hierarchii wartości, religii i stylu życia większości. Żadne prawa konstytucyjne nie chroniłyby już indywidualnej wolności w tym zakresie, a wyłączenie tego rodzaju problemów spod głosowania zostałoby odebrane jako zamach na demokrację i prawa ludu-suwerena. W połączeniu z zapaścią gospodarczą i wzrostem zagrożenia międzynarodowym konfliktem zbrojnym przerażona „koalicja” społeczna może nie mieć wyjścia, jak przegłosować oddanie władzy komuś o tzw. silnej ręce, który przeprowadzi państwo przez okres kryzysu. Zatem ten scenariusz może spowodować powstanie autorytaryzmu i to być może nawet w stylu XX w.
Wolnościowa merytokracja
Trzeci scenariusz przyszłości w świecie bez liberalnej demokracji jest zdecydowanie najmniej prawdopodobny. Jest to alternatywa, w kierunku której pójść będą musieli ci wszyscy obrońcy liberalnej demokracji i jej dorobku, którzy za zasadniczy sens istnienia państwa i społeczeństwa z ich wszystkimi strukturami uznają ochronę praw i indywidualnych wolności jednostki ludzkiej. W przypadku klęski projektu liberalnej demokracji i zastąpienia jej demokracją plebiscytowo-fasadową lub demokracją totalną, obrońcy wolności będą zmuszeni powrócić do pozycji i poglądów Benjamina Constanta i opowiedzieć się za ograniczeniem demokracji na rzecz merytokracji sprawowanej przez elity wiedzy.
W tych warunkach możliwy byłby pryncypialny powrót do funkcjonowania wszystkich zasadniczych bezpieczników znanych z liberalnej demokracji, zwłaszcza trójpodziału władzy oraz nawet rozbudowanej sieci mechanizmów spod znaku checks and balances, który pełniłby newralgiczną rolę prawnej bariery dla degeneracji merytokracji zarówno w kierunku oligarchicznym, jak i plutokratycznym, a zwłaszcza dyktatorskim. Kluczową rolę w systemie sprawowałyby sądy, które wzięłyby na siebie większą część uprawnień w procesie kształtowania prawa poprzez blokowanie wszelkich przepisów naruszających liberalne normy konstytucyjne. Władze ustawodawcze i wykonawcze państwa zostałyby trwale pozbawione możliwości ingerowania w życie prywatne, religijne, intymne, osobiste i rodzinne obywateli. Jedynie sądy byłyby uprawnione do takich punktowych ingerencji, ale wyłącznie w celu ochrony wolności i autonomii jednego człowieka przed próbami zniewolenia przez innych ludzi lub grupy społeczne.
Zakres spraw decydowanych metodą demokratyczną zostałby ograniczony do wyłaniania parlamentu, który jednak miałby – jak zaznaczono – ograniczony konstytucyjnie zakres uprawnień ustawodawczych. Decyzje o doniosłym znaczeniu dla państwa byłyby wypracowywane standardowo przez zespoły ekspertów, których członkowie kwalifikowaliby się do nich wyłącznie na podstawie posiadanego wykształcenie i międzynarodowo uznanego dorobku naukowego. Ich rekomendacje nie podlegałyby istotnym zmianom na etapie procedowania parlamentarnego, lecz mogłyby być odrzucane w całości lub konfrontowane z wynikami analiz konkurencyjnych zespołów eksperckich.
Ograniczeniu pierwiastka demokratycznego w procesach stricte decyzyjnych towarzyszyłoby realne otwarcie kompetentnym obywatelom drogi do wywierania wpływu na te procesy w ramach niewiążących konsultacji społecznych. Merytokratyczny duch przenikający ustrój generowałby mentalność uczestników takich konsultacji, którzy automatycznie wykluczaliby udział ludzi niekompetentnych, nietrzymających wysokich standardów debaty publicznej, ignorujących powikłania wiążące się z radykalnymi rozwiązaniami złożonych problemów. Jakość debaty publicznej urosłaby znacząco. Obywatel rozumiałby, że udział w debacie nie jest przyrodzonym uprawnieniem, a możliwością, którą poprzedza zobowiązanie zdobycia adekwatnego przygotowania merytorycznego.
Dla stabilności wolnościowej merytokracji jednym z jej filarów byłaby umowa społeczna, na bazie której każdy członek społeczności miałby gwarancję życia na poziomie socjalnego minimum określonego na bazie realnej zamożności państwa i jego gospodarki, lecz wszelkie prawne mechanizmy dawałyby jasny priorytet celowi idealnemu, czyli sytuacji utrzymywania się przez każdego z własnej pracy. Dodatkowo umowa społeczna obejmowałaby całkowicie bezpłatną edukację, dostępną dla każdego obywatela na zasadzie absolutnej równości szans.
Lepsze to, co mamy
Liberalna demokracja ma wiele wad. Jednak ten model ustrojowy wypracowany na bazie już kilku stuleci doświadczeń całego szeregu państw i narodów tworzących (nie tylko) zachodnią cywilizację jest lepszy od każdej z trzech alternatyw, które mogą nadejść w świecie bez liberalnej demokracji.
Ten artykuł to ostrzeżenie przed ulegnięciem fatum autorytaryzmu XXI w., może kuszącym, bo zwalniającym z uciążliwych obowiązków obywatelskich, z przyprawiającego o ból głowy samodzielnego myślenia, przyciągającym też wizją kojącego objęcia opieką troskliwego władcy w zamian za milczenie. Ten artykuł to ostrzeżenie przed hurraoptymizmem demokracji totalnej, przed jej naiwną ufnością w mądrość ludową i utopijną wiarą, że ludzie ludziom nie okażą się wilkami, gdy da się im pełną swobodę w sprawowaniu rządów. Ten artykuł to także przestroga, że nawet ludzie o liberalnych poglądach odrzucą demokrację i będą działać na rzecz wolnościowej merytokracji, w której wielu przeciętnych obywateli zostanie odciętych od polityki, także dla własnego dobra, jeśli upadnie liberalna demokracja.
Ten artykuł to apel, aby zachować liberalną demokrację.