Wszystkie te kwestie są niezwykle istotne i są ze sobą blisko powiązane. Jednak wszystkie sprowadzają się do jednego: kwestii europejskiego porządku, nie tyle w zakresie „zakorzenionej w zasadach” globalnej społeczności międzynarodowej (choć i to jest istotne), co ładu europejskiego, wokół którego światowy porządek został pierwotnie skonstruowany i wciąż stanowi – przynajmniej dla Wielkiej Brytanii – punkt kluczowy.
Brexiterzy: „zbiór najgłośniejszych prostaków Europy”?

Dla większości członków strefy euro i wielu Brytyjczyków, którzy opowiedzieli się za pozostaniem w Unii, decyzja o wyjściu z UE – nadrzędnego politycznego mechanizmu wprowadzającego ład na naszym kontynencie – była tragicznym aktem egoizmu opartego na zabawnym przekalkulowaniu obecnego znaczenia tego kraju i jego zdolności do targowania się. W ramach tej narracji, szczególny nacisk został położony na rolę Anglii i Anglików, którzy niczym Don Kichot opierają się postępowi historii.
Irlandzki komentator, Fintan O’Toole, podsumował ten sentyment pisząc, że „Anglicy już nie dominują, nie są potężni. To średniej wielkości, całkiem przeciętny naród zachodnioeuropejski”. O’Toole odrzuca groźby premier Wielkiej Brytanii, według których jeśli Europa „nie będzie grać ładnie, to ona i Boris zniszczą jej ekonomiczną artylerię z pomocą mieczy świetlnych” jako komiczne. Na tej podstawie, O’Toole scharakteryzował Brexit jako „ostatni bastion imperialnej Anglii”, przypominający tradycję „heroicznej porażki” w stylu szarży Lekkiej Brygady, bitwy pod Isandlwaną, czy Sommy i Dunkierki.
W tym samym duchu, wybitny badacz Nicholas Boyle niedawno umiejscowił Brexit w gronie przykładów „typowej angielskiej psychozy, narcystycznego skutku typowego angielskiego kryzysu tożsamości”. Pierwsze stadium tego procesu, jak twierdzi, ma podłoże w unii ze Szkocją i Irlandią, gdy to „Anglicy zrzekli się swojej angielskości by zostać Brytyjczykami”.
Drugie stadium, jak sugeruje Boyle, zaczęło się około piętnaście lat temu, gdy to Anglicy „stracili nawet surogatkę własnej ojczyzny, przez co nie byli w stanie określić kim są”. To wyjaśnia, jak dodaje, „traumę utraconej wyjątkowości”, angielski bunt przeciw „staniu się jednym z wielu narodów… ani szczególnie dostojnym, ani skrajnie niedostojnym, z ograniczonym znaczeniem, zasobami i pozycją w świecie” i konieczność by nauczyć się „żyć w świecie na równi z innymi ludźmi”.
Zamiast tego, Anglicy uczepili się „Brytanii” jako „fikcji (…) kamuflującej ich opresyjny, faktycznie kolonialny związek z innymi narodowościami zamieszkującymi Wielką Brytanię i Irlandię”, „auto-iluzoryczne narzędzie używane przez Anglików w celu odmówienia Szkotom i Irlandczykom prawa do ich własnego głosu”. Z tego też powodu, jak podsumowuje Boyle, Anglicy opierają się nie tyle „celowości superpaństwa”, które istnieje tylko w ich „bojaźliwej wyobraźni”, co „idei współpracowania z równymi sobie”. Angielscy Brexiterzy to, w skrócie, „zbiór najgłośniejszych prostaków Europy”, którzy zaangażowali się w „akt geopolitycznego wandalizmu”.
Sentymenty te odbijają się echem na kontynencie – niekiedy równie kategorycznie, czasami w bardziej wyważonej formie. Tam, nacisk pada na „zasady” europejskiego „klubu”, którego członkowie kooperują w oparciu o równość i nie chcą zaakceptować „przebierania jak w ulęgałkach” w wykonaniu Brytanii, która choćby próbuje zachować dostęp do jednolitego rynku wewnętrznego bez konieczności uiszczenia odpowiedniej „opłaty” – m.in. w postaci zapewnienia nieograniczonego przepływu osób, któremu Brexit stara się właśnie zapobiec.
Motyw ten został ponownie przywołany w styczniu przez Josepha Muscata, wicepremiera Malty, który obecnie przejął rotacyjną prezydencję w UE, wskutek czego będzie mocno zaangażowany w negocjacje dotyczące Brexitu. Porównał on UE do „klubu sportowego”. Zjednoczone Królestwo, jako były członek owego klubu, będzie zatem mogło spodziewać się po Brexicie jakichś drobnych przysług, ale niczego więcej. „Być może będziecie mogli liczyć na zaparkowanie swojego auta na klubowym parkingu, jeśli będzie jakieś wolne miejsce” – wyjaśniał. „Możecie mieć nadzieję na wejście na siłownię od czasu do czasu” – ale nic ponad to.
W obliczu tych obserwacji, przyszłość Wielkiej Brytanii zarysowuje się raczej w czarnych barwach. Stanie się „dryfująca i bez znaczenia”, jak niektórzy mogliby to określić, bezradnie odsłonięta na chłodny powiew globalizacji gospodarczej i pozbawiona przyjaciół za granicą. Nawet integralność Zjednoczonego Królestwa może stanąć pod znakiem zapytania, jako że Szkoci i Północni Irlandczycy spieszą z zapewnieniami o swojej niezależności w Europie po Brexicie.
Często liczy się na to z satysfakcją – w końcu sami sobie na to zasłużyli przez swój angielski wandalizm. W Niemczech, podobnie jak i w całej Europie, podejście „Gott strafe England” było widoczne zaraz po referendum. Czasami traktowane jest też z obawą i żalem – jak choćby w „New Statesman”, gdzie w styczniowym wstępniaku czytamy, iż „nowe ustalenia konstytucyjne i stworzenie państwa całkowicie federacyjnego są niezbędne, jeśli Zjednoczone Królestwo chce przetrwać”.
Wszystkie te analizy zawierają w sobie ziarno istotnych prawd i obserwacji. Brexit odświeżył kwestię szkocką, jako że – choć referendum o niepodległości z 2014 było przeprowadzone po ogłoszeniu inetcji przeprowadzenia głosowania o wejściu do UE – większość głosujących oddało swoje głosy wierząc, że Wielka Brytania pozostanie w bloku.
Pierwsza minister Szkockiej Partii Narodowej, Nicola Sturgeon, ma całkowite prawo wymagać ponownego rozpatrzenia tejże kwestii. Równie zasadne jest stwierdzenie, iż Brexit przetasuje karty w Irlandii Północnej, tym samym przyczyniając się do pogorszenia sytuacji związanej z procesem pokojowym, co zależy częściowo od zaangażowania UE i czemu z kolei mogą zaszkodzić jakiekolwiek ograniczenia wolnego podróżowania przez granice.
Wreszcie, zasadne jest ostrzeganie o gospodarczych skutkach, których doświadczymy po przeprowadzeniu Brexitu. Są one obecnie mniej złowieszcze niż zapowiadał „projekt strach”, jednak obecna gospodarcza „pozorna wojna” bez wątpienia zakończy się, gdy tylko Brytania wyjdzie z jednolitego rynku, pociągając za sobą krótko- i średnioterminowe konsekwencje dla gospodarki Londynu, produkcji i innych sfer gospodarki. Ponieważ UE jest projektem politycznym – podobnie jak sam Brexit – nie powinniśmy zakładać (jak to uczynił niedawno prominentny Brexiter Daniel Hannan), że Bruksela czy inne kapitały narodowe będą się kierowały logiką czysto ekonomiczną.
Niestety, owe analizy opierają się także na wadliwym rozumieniu europejskiego porządku i miejsca, jakie Wielka Brytania w nim zajmuje, co czyni je mało wiarygodnymi wyznacznikami tego, co nas czeka. By zrozumieć dlaczego tak jest, musimy najpierw przypomnieć sobie historyczne i polityczne podstawy systemu, w którym funkcjonujemy.
Porządek europejski
Ład kontynentalny jest w dużej mierze produktem brytyjskich, a później i angloamerykańskich wysiłków stworzenia równowagi sił, która miałaby zapobiegać powstaniu wrogiego hegemona (najpierw Hiszpanii, później Francji i Niemiec), jednocześnie będąc na tyle solidnym by odpierać zewnętrznych drapieżników (najpierw Turków, później Rosję, a wreszcie Związek Radziecki). Powstały w efekcie problem „Złotowłosej” – Europejczycy byli albo zbyt silni, albo zbyt słabi – stał się jedną z centralnych osi historii Europy ostatnich pięciu wieków.
Po II wojnie światowej Amerykanie, wizjonerscy Europejczycy z kontynentu, a nawet Brytyjczycy (jak choćby Winston Churchill) zdali sobie sprawę, że jedynym sposobem ugotowania owsianki w idealnej temperaturze jest utworzenie całkowicie demokratycznej unii politycznej, z udziałem (lub bez) Zjednoczonego Królestwa. Takie Stany Zjednoczone Europy miały troszczyć się same o siebie bez stwarzania zagrożenia dla sąsiadów oraz włączyć i zmobilizować Niemcy dla dobra ogółu. Z wielu powodów, przede wszystkim związanych z niekompetencją i podziałami kontynentalnych Europejczyków, pełna unia nigdy nie została osiągnięta. I podczas gdy wciąż stanowi jedyne rozwiązaniem dla kwestii europejskiej, jej realizacja wydaje się dziś być dużo bardziej odległa niż kiedykolwiek wcześniej.
Zjednoczone Królestwo od zawsze pełniło w systemie wyjątkową rolę. Nie jest „równe” innym krajom „klubu”, który opuszcza. W ciągu ostatnich trzech stuleci – od pokoju utrechskiego z 1713 r. roku, przez XVIII-wieczną równowagę sił, po kongres wiedeński z 1815 r., traktat wersalski z 1919 r., porozumienie z 1945 r. i lata późniejsze – Wielka Brytania była kluczowym elementem europejskiego porządku, w dużo większym stopniu niż jakakolwiek inna siła. I dalej tak jest, ponieważ UE całkowicie polega na NATO, którego Wielka Brytania jest dominującym członkiem europejskim, ze względów bezpieczeństwa.
Choć Francja lubi myśleć o sobie jako o militarnej superpotędze i chlubi się faktem, iż po Brexicie będzie jedynym członkiem UE ze stałym miejscem w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, prawda jest taka, że to dużo słabsza siła w systemie europejskim. Jej suwerennośc została przywrócona, może nierozsądnie, przez Anglo-Amerykanów w latach 1944-45 i obecnie warunkuje to, że Francja nie kontroluje ani swojej własnej waluty, ani granic, i choć w teorii mogłaby odzyskać swoją suwerenność, nie może to się stać bez jednoczesnego zagwarantowania jej Niemcom, co jest jednym z elementów, któremu francuskie członkowstwo w projekcie europejskim miało zapobiec.
Unia Europejska może i jest klubem, może i ma prawo tworzyć takie zasady jakie tylko chce, jednak nie powinna zapominać, że Anglo-Amerykanie są w posiadaniu nieograniczonej własności, na której powstał ów klub. Bruksela i stolice na kontynencie są w najlepszym wypadku dzierżawcami, a w wielu przypadkach zaledwie lokatorami istniejącego porządku. Innymi słowy, Zjednoczone Królestwo nie jest jedynie kolejnym „obszarem” europejskim, którym trzeba zarządzać, lecz jedną z nadrzędnych sił porządkujących kontynent.
Zjednoczone Królestwo – jedna unia wystarczy?
Podobnie, relacje między czterema narodowościami Zjednoczonego Królestwa były w dużej mierze zdeterminowane przez uwzględnianie porządku europejskiego. Walia i Irlandia zostały zredukowane by zabezpieczyć ich zasoby i zamknąć wrogom „tylne wejście” do Anglii. Anglia i Szkocja zostały połączone w 1707 roku z tego samego powodu. Z podbojem i unią nadeszła reprezentacja. Jedne z najstarszych okręgów wyborczych w brytyjskim parlamencie były w Walii; Szkoci wysłali swoich posłów do Pałacu Westminsterskiego, podobnie jak Irlandczycy po Akcie Unii z 1800 roku, uwzględniając także katolików.
Układ ten miał swoje słabe strony, jednak skutecznie zahamował napięcia pomiędzy poszczególnymi narodowościami (nawet w Irlandii, gdzie Unia powstała jako odpowiedź na bratobójstwo w XVII wieku i latach 90-tych wieku XVIII) i między narodowościami. Dawało także możliwość mniejszym grupom by miały swoich przedstawicieli w samym sercu rządu i szansę na korzystanie z dostępu do imperium oraz globalnych kontaktów gospodarczych zapośredniczonych przez Anglię, gdzie „niezależność” oznaczała zarówno angielską dominację, jak i bycie narażonym na obcą dywersję i obawy Anglików przed taką sytuacją.
Zatem pod względem geopolitycznym, angielska i brytyjska suwerenność jest istotna w sposób, w który suwerenność Republiki Irlandzkiej nie jest, a suwerenność Szkocji czy Walii nigdy nie będzie. Pod względem politycznym Brexit wywrze istotny nacisk na relacje między poszczególnymi narodowościami Zjednoczonego Królestwa w perspektywie długofalowej, ponieważ pośrednicząca rola UE ustępuje, ale więzi mogą równie dobrze ulec wzmocnieniu.
Dlatego też narody Zjednoczonego Królestwa, w szczególności Anglii, mają już swoją Unię, która przetrwała próbę czasu – w przeciwieństwie do Europejczyków na kontynencie, którzy albo są zbyt silni, by pozwalać im na narodową suwerenność (Niemcy), albo zbyt słabi, by mieć znaczenie (niemalże wszyscy inni, zapewne i Francja). Anglicy mają kształt konstytucyjny i geopolityczny w stylu „Złotowłosej”: wystarczająco mały by się wyróżniać i wystarczająco duży by mieć szansę istnieć niezależnie. Dlatego też nie widzą potrzeby by zanurzać swą suwerenność w jeszcze większej unii. Dla nich, nieograniczony przepływ ludzi, który – jeśli zorganizowany adekwatnie – wywyższa europejczyków kontynentalnych i łagodzi ich bardziej złośliwe nacjonalizmy – jest zbędny i potencjalnie wywrotowy względem ich własnej tożsamości, niezależnie od tego, jakie ekonomiczne korzyści może przynieść.
Wielu Europejczyków i tych bardziej pesymistycznych Brytyjczyków głosujących za pozostaniem w UE wierzy, że post-imperialne Zjednoczone Królestwo jest zbyt słabe poza obrębem UE i w efekcie Brexitu ulegnie pofragmentowaniu. To niemalże na pewno nie będzie miało miejsca. Siła Wielkiej Brytanii leży przede wszystkim w sile Anglii, wzmocnionej przez wsparcie Szkotów, Walijczyków i Irlandczyków (Północnych). Anglia była wielką potęgą w Europie na długo przed imperium zamorskim, a Zjednoczone Królestwo pozostaje nią w zakresie militarnym, gospodarczym i kulturowym także obecnie. Gospodarka Zjednoczonego Królestwa jest dwukrotnie większa niż Rosji i (w przeciwieństwie do Niemiec czy Japonii), posiada broń nuklearną i (pomijając pewne aspekty techniczne) zdolność jej użycia. W Europie, której zagraża Władimir Putin, to ma znaczenie – szczególnie dla północnych i wschodnich Europejczyków, od których odwrócił się Donald Trump. Zatem określanie Zjednoczonego Królestwa, czy choćby samej Anglii, mianem „całkiem przeciętnego zachodnio-europejskiego narodu średniej wielkości” wydaje się dalekie od prawdy. To błąd, który wielu popełniało na przestrzeni lat, stale na własną niekorzyść.
W mojej opinii, Zjednoczone Królestwo nie ulegnie fragmentacji w efekcie szoku wywołanego Brexitem. Walijczycy głosowali za wyjściem z UE w podobnych proporcjach co Anglicy. Szkocja zjednoczyła się z Anglią trzy wieki temu częściowo dlatego, że była spłukana, częściowo by uniknąć bycia całkowicie zdominowaną przez Anglię, jednak głównie w celu zaprezentowania wspólnego frontu zagrażającej jej Europie. Szkoci odnowili tę więź z podobnych względów niespełna trzy dekady temu.
Wyliczenia zbytnio się nie zmieniły obecnie, główna różnica polega jednak na tym, że naruszenie wywołałoby nałożenie potencjalnych barier na 63% szkockiego handlu z resztą Zjednoczonego Królestwa, w przeciwieństwie do 16% w przypadku handlu z UE. Jeśli Nicola Sturgeon zarządzi kolejne głosowanie w kwestii pozostania w obrębie jednolitego rynku europejskiego czy unii celnej, zostanie pokonana – i dobrze o tym wie.
Niepodległość miała sens tak długo, jak oba kraje pozostawały członkami UE. Głosowanie za wyjściem ze Zjednoczonego Królestwa zwyczajnie zwiększyłoby wpływ Anglii na Szkocję i zmniejszyło rolę, którą obecnie pełnią Szkoci w decydowaniu o ich własnym przeznaczeniu. Gospodarcza i polityczna siła Anglii kształtowałaby życie Szkotów bez ich udziału nawet w obliczu proporcjonalnego głosu w podejmowaniu tych decyzji, co obecnie gwarantuje Unia.
Nie powinno się też zakładać, że Brexit doprowadzi do rozłamu Zjednoczonego Królestwa i Irlandii Północnej. Rola Londynu w łagodzeniu napięć pozostaje bez zmian i – podczas gdy na prowincji znaczna większość opowiedziała się za pozostaniem w UE, wystąpiło także równie jasne, a przeważające pragnienie by pozostać częścią Zjednoczonego Królestwa.
To, co się zmieni, to status granicy. Przerzucanie się winą będzie tutaj złożone, jednak daleko jest do pewności, że cała hańba spadnie na próg Londynu. Theresa May oświadczyła, że niezależnie od pozycji względem dóbr, nieograniczony przepływ ludzi w ramach strefy swobodnego przepływu osób (Common Travel Area), który istniał na długo przed przystąpieniem obu krajów do UE, powinien trwać nadal. Dublin przywitałby takie rozwiązanie z otwartymi ramionami.
Problemem nie jest Londyn, a Bruksela.
Zasady UE określają, że każdy członek z lądową granicą z krajem nie będącym członkiem nie jest członkiem strefy Schengen – i tak będzie ze Zjednoczonym Królestwem po Brexicie – będzie zobowiązane do wprowadzenia kontroli granicznej. To nie Brytyjczycy, a Europejczycy będą dzielić Irlandię (czy też, analogicznie, zmuszać niezależnego członka UE jakim jest Szkocja do stworzenia silnie kontrolowanej granicy z Brytanią). Dostosowanie się do takiego żądania Brukseli byłoby politycznie równie niemożliwe dla Republiki Irlandii, jak i trudne do oparcia się gospodarczej represji, która może wystąpić w przypadku nie zastosowania się do postawionych wymogów. Po raz kolejny – ostatnio w czasie kryzysu finansowego w 2008 roku – Dublin odkrywa, że grozi mu zostanie przedmiotem poniewierki z rąk szerszych sił europejskich, których nie jest w stanie kontrolować.
Prawda jest taka, że Europa będzie się zmagać z wyznaczeniem takiej kary dla Zjednoczonego Królestwa, która nie zaszkodziłaby w pierwszej kolejności Irlandii, czy też Szkocji – jeśli zdoła obejść hiszpańskie veto za jej niepodległością. Dublin to rozumie, dlatego też poprzedni taoiseach, Enda Kenny, usiłował łagodzić w Brukseli skutki Brytyjskiego wyjścia z UE. Rozumie to też Berlin, gdzie kanclerz Angela Merkel, nieformalnie zwraca się do irlandzkiego przywódcy jako „Pan Brexit”. Dopóki UE nie zgodzi się tu na kompromis, Dublin odmówi zastosowania się, a jeśli kompromisu nie będzie, trudno przewidzieć jak Bruksela będzie mogła efektywnie kontrolować bariery taryfowe jeśli Londyn zdecyduje się na, de facto, wolny handel z Irlandią. Irlandia jest obecnie najlepszym przyjacielem Brytanii w Europie. Skutkiem może być fakt, iż niezależnie od tego jakich wyczynów dopuściły się irlandzkie siły zbrojne w brytyjskich mundurach w minionych latach, największe zasługi Irlandii dla Zjednoczonego Królestwa mogą wciąż być przed nami.
Kluczową zmienną jest nie brytyjska potęga, lecz słabość Europy
Ponadto, kluczową zmienną jest nie brytyjska siła, lecz słabość Europy. Nawet przed 2016 rokiem, porządek europejski był w stanie poważnego (i w dużej mierze wywołanego przez samą UE) kryzysu, który powstał w efekcie niezdolności UE do zajęcia się kwestią wspólnej obronności przez odparcie Rosji; obrony granic zewnętrznych przed masową nielegalną migracją, czy dokonania redystrybucji tych, którzy zostali przyjęci; i poradzenia sobie z kryzysem euro raz na zawsze. Najpierw UE została postawiona do pionu przez referendum w Brytanii, a następnie zdruzgotana wyborem Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Skutkiem tego wszystkiego, pod względem geopolitycznym, będzie całkowite przeciwieństwo pesymistycznych przewidywań dla Brytanii. Kluczowy jest tu nie entuzjazm Trumpa względem Brytanii, który bywa zmienny, lecz jego niezaprzeczalna pogarda względem UE i jej przywódców. Dało się to wielokrotnie zauważy w trakcie wizyty Theresy May w USA, a następnie potwierdzone przez wyłączenie osób z podwójną narodowością brytyjską, kanadyjską, nowozelandzką i australijską z arbitralnego i niesprawiedliwego banu imigracyjnego. To pogwałciło całą racjonalność tego ruchu – jako że zagrożenie ze strony Islamistów brytyjskiego pochodzenia jest znaczące – jednak dało prezydentowi USA kolejną szansę na okazanie braku szacunku Europie kontynentalnej.

Kontrast względem administracji Obamy i, faktycznie, głównego nurtu amerykańskiej polityki po zimnej wojnie, która była przychylnie nastawiona do europejskiej integracji i tworzyła fundamenty bezpieczeństwa na kontynencie, nie mógłby być większy. Tak czy inaczej, w miarę jak USA zmniejsza swój udział w porządku europejskim – przynajmniej na cztery lub nawet osiem lat – rola drugiego, dotychczas młodszego głównego udziałowca (Zjednoczonego Królestwa) wzrasta. Takie są prawa, jakimi rządzi się geopolityka.
I tu, uwagi maltańskiego premiera, Josepha Muscata, a także historia jego kraju, doskonale pokazują charakter porządku europejskiego w minionych latach, a także problemy, przed którymi UE stoi obecnie i uwydatnia kontrast między Zjednoczonym Królestwem a znaczną częścią kontynentalnej Europy. Przez ostatnich 500 lat, losy Malty były wytyczane przez wielu: Turków, hiszpańskich Habsburgów, Rosjan, Francuzów, Rosjan i Amerykanów, ale najczęściej i najdłużej przez Brytyjczyków, co wciąż jest widoczne na wschodzie i zachodzie wyspy, na Gibraltarze i Cyprze.
Nie z własnej winy, Maltańczycy mieli stosunkowo niewiele z tym do czynienia. Byli w dużej mierze przedmiotem, a nie podmiotem systemu europejskiego. Dziś, Muscat wypowiada się nie z tytułu demokratycznie uzasadnionego autorytetu lidera federalnej Europy, ale jako odchodzący przewodniczący konfederacji z aspiracjami federacyjnymi. Gdy przemawiał Bill Clinton, czynił to jako prezydent potężnej unii, a nie jako przedstawiciel niewielkiego Arkansas. W czyim imieniu przemawia Muscat? Dobre pytanie. Dopóki kontynentalna Europa nie znajdzie satysfakcjonującej odpowiedzi na tę kwestię, Brytania raczej nie będzie trząść się ze strachu.
Pełna unia polityczna narodów szansą dla UE
Dlatego też konfrontacja jest tak ryzykowna dla UE. Jeśli będzie próbować nałożyć karny reżim handlowy w celu zmuszenia Brytanii do zaakceptowania swobodnego przepływu ludzi – i tym samym poddania swojej suwerenności – Londyn odpłaci pięknym za nadobne. Brytyjski minister skarbu i premier jasno to określili, gdy groźba zbadania alternatywnych systemów podatkowych została rzucona. Byłaby to jednak walka niesymetryczna. W kwestii handlu, UE na początku miałaby przewagę – faktycznie, wojna handlowa jest niemalże jedyną kartą, którą Bruksela byłaby w stanie skutecznie zagrać.
Jednak w przeciwieństwie do Grecji, Brytania nie może być rzucona na łopatki za pomocą samych środków ekonomicznych. Ponadto, w przeciwieństwie do Grecji, łatwo by się zaadaptowała i zdywersyfikowała. Londyn zastosowałby znaczne zdolności i zasoby różnych instytucji by oddalić UE. Zjednoczone Królestwo nie byłoby w stanie utrzymać gwarancji bezpieczeństwa w NATO jeśli ci, którzy są chronieni, zaangażowaliby się w zaciekłą wojnę przeciw brytyjskiej egzystencji.
Ostatecznie, zwycięstwo przypadłoby nie tym, którzy mogą zadać najwięcej ciosów, ale tym, którzy są w stanie najwięcej wytrzymać – czyli narodom Zjednoczonego Królestwa. Społeczeństwo brytyjskie scali się pod presją, podczas gdy większość państw europejskich ulegnie zachwianiu. Niezależnie od przyjętej retoryki, Niemcy, inne kraje członkowskie, czy wschodnia Europa nie mają nerwów by walczyć z Brytanią. UE uległaby fragmentacji na długo zanim spotkałoby to Zjednoczone Królestwo, niestety.
Jeśli kontynent pragnie zmienić ten stan rzeczy – a byłoby to w zasadniczym interesie wszystkich – będzie musiał zrobić to, co Brytyjczycy uczynili już w 1707 roku, czyli, jak podkreślałem wcześniej, ustanowić pełną unię polityczną narodów z wspólnym parlamentem w celu utrzymania wspólnej waluty i obronności. A to jedyna rzecz, której Europa w dalszym ciągu nie chce wprowadzić. W tym też sensie, Europejczycy jeżdżą po złej stronie drogi i kontynent faktycznie jest odcięty, odizolowany mentalną mgłą od podstawowych zasad konstrukcji konstytucyjnej.
Amerykanie, jak zauważył Winston Churchill, zawsze koniec końców robią to, co trzeba, wypróbowawszy wcześniej wszystkie inne opcje. Mógł także dodać, że kontynentalni Europejczycy nigdy nie wyczerpują wszystkich dostępnych możliwości. W UE, w jej obecnej konfiguracji, stworzony został dysfunkcyjny potwór tak absurdalny, że nie mógłby zostać wynaleziony przez nawet najbardziej sadystycznego agenta KGB w politycznym laboratorium w Łubiance.
Europejczycy wzięli w swoje ręce ogromne kontynentalne siły gospodarcze, militarne i kulturowe, i je skurczyli tak, że obecnie całościowo są znacznie słabsze niż suma ich poszczególnych elementów. Historia pokazuje niemalże nieograniczoną zdolność Europy do kreatywnego dążenia do politycznej nieszczęśliwości.
Jest to wszystko obecnie o tyle istotne, iż to, co rzeczywiście ma znaczenie, nie jest drobiazgowym opisem sposobu wdrażania Artykułu 50., czy też tego jak handel powinien być zarządzany w trakcie czy po Brexicie, czy też jak Europa powinna być broniona w obliczu rosnących wątpliwości wokół amerykańskiego zaangażowania w NATO, choć kwestie te mogą być niejednokrotnie istotne i trudne. To co ma znaczenie to dużo bardziej poważna kwestia dotycząca porządku europejskigo. Czy UE zaakceptuje fakt, że jedyną odpowiedzią na jej problemy jest pełna unia federalna strefy euro, a ci, którzy chcą do niej dołączyć pozostają w związku z suwerennym Zjednoczonym Królestwem w zakresie handlu i obronności na zasadach stworzyszenia konfederacyjnego? Czy może będzie nalegać na uczynienie z Brytanii przykładu pod wględem gospodarczym i tym samym przyspieszy konfrontację, w której Europejczycy będą trzymali w ręku dużo słabsze karty niż na to liczą?
I czy Zjednoczone Królestwo będzie wspierać utworzenie stabilnej unii politycznej na kontynencie, która byłaby dla niego zasadniczą korzyścią? Czy też będzie promować dalsze rozwiązanie już chwiejnej UE, a tym samym zaognienie kryzysu porządku europejskiego, który Brytania ma szansę przetrwać lepiej niż jakikolwiek inny aktor, jednak kosztem gospodarki i obronności, co byłoby nie do zaakceptowania? Ubicie korzystnego interesu pomiędzy dwoma uniami można osiągnąć, jednak konfrontacja też wchodzi w grę, a nawet jest wręcz prawdopodobna.
Zjednoczone Królestwo po Brexicie

W tym kontekście, obiecujący wydaje się fakt, iż rząd zdaje się w szerszym zakresie rozważać kwestię europejskiego porządku i miejsca jakie ma w niej zająć Brytania. Problem stojący obecnie przed premier jest podobny do problemów, z którymi borykali się przez stulecia jej poprzednicy. Jak zbudować system europejski, który jest wystarczająco stabilny by stanowiła realnego partnera handlowego i był w stanie sam się obronić, a który jednak nie byłby zbyt silny czy wrogi by stać się zagrożeniem dla suwerenności Zjednoczonego Królestwa? Jak zorganizować relacje między narodami na wyspach by przyniosły one korzyści dla wszystkich w kontekście poważnych wyzwań zewnętrznych? Wystąpienia Theresy May w Lancaster House i Filadelfii, niezależnie od zastrzeżeń, jakie można mieć w kwestii szczegółów, nakreśliły pożądany kierunek. Mówiła ona o „zachowaniu naszej cennej Unii” – czyli Zjednoczonego Królestwa – i jej wierze, że „bez wątpienia pozostaje w ogromnym narodowym interesie Brytanii, by UE odniosła sukces”.
Powtórzyła też dobitnie te słowa przed amerykańską Partią Republikańską w Filadelfii, zaś w Waszyngtonie odważnie przyszpiliła Donalda Trumpa w temacie obronności Europy Wschodniej. Nawet tak zadeklarowany Brexiter jak Daniel Hannan nawoływał do wsparcia porządku europejskiego przez Brytanię w charakterze „łuku przyporowego” z zewnątrz. Zjednoczone Królestwo jest, lub mogłoby być, najlepszym przyjacielem UE, gdyby ta tylko to dostrzegła.
Londyn zdaje sobie sprawę, że europejski Humpty Dumpty wisi na włosku, gdy Trump, Władimir Putin i zapowiedzi nadchodzących kryzysów pukają do drzwi. Jeśli dojdzie do konfrontacji, Brytania może ją odepchnąć – jeśli wcześniej UE nie upadnie lub skoczy na główkę. Nawet jeśli stanie się to w samoobronie, byłby to jedynie przejściowy i pusty sukces Theresy May, ponieważ zdaje sobie ona sprawę, iż – podobnie jak jej poprzednicy na przestrzeni lat – i tak będzie musiała pomóc w składaniu europejskiego Hupty’ego Dumpty’ego do kupy.
Artykuł pierwotnie ukazał się na: http://www.newstatesman.com/world/europe/2017/03/world-after-brexit
Z angielskiego przełożyła Olga Łabendowicz
