Świątynia sztuki… nie tylko naiwnej – z Monika Pacą-Bros i Johannem Brosem rozmawia Magdalena M. Baran
Magdalena M. Baran: Galeria, świątynia sztuki, miejsce niezwykłe. Miejsce, któremu oddaliście serce, które odpłaca się pięknem i życzliwością ludzi. Ale przygoda szybu Wilson, jako przestrzeni wystawienniczej to niecałe dwadzieścia lat. Wcześniej była tu kopalnia.
Monika Paca-Bros: Rzeczywiści funkcjonował tutaj szyb. Zaczęto go budować pod koniec XIX wieku, później przyszedł czas rozbudowy, aż do stanu, jaki widzimy teraz. W pierwszej przestrzeni, która teraz jest halą wystawienniczą – w przyległych pomieszczeniach – siedział nadzór górniczy. Na ścianie wisiał wizerunek świętej Barbary patronki górników, była też fontanna. Tutaj przed zjazdem na dół do kopalni, wiecowali górnicy. W kolejnej sali, jeszcze większej, mieściły się łaźnia i cechownia. W tej ostatniej każdy, kto przychodził do pracy – a z reguły miał wtedy jakieś 17 lat – dostawał numerek, który towarzyszył mu już do końca życia. Tam wieszał swoje ubranie górnicze, stamtąd wychodził do pracy i tam też wracał.
Johann Bros: Ten numerek to się nazywał marka i rzeczywiście górnik związany był z nim przez cały okres swojej pracy. Architektami tego powstałego przez Wielką Wojną obiektu byli bracia Zillmann, kuzyni z Berlina. Zbudowali nie tylko to osiedle, ale również prężnie działali na Śląsku, dostrzegając również jego wartość i potencjał.
MP-B: Wartości twórcze były jednym z motywów powstania festiwalu Art Najf. Dość powiedzieć, ze przez lata właśnie tutaj, w szybie Wilson, spotykała się Grupa Janowska – z jednej strony grupa twórców, ale jednocześnie grupa ezoteryków poszukujących kamienia filozoficznego.
Do Grupy Janowskiej wrócimy za chwilę. Powiedzcie mi najpierw jak trafiliście na to miejsce? To największa przestrzeń prywatna wystawiennicza w Polsce, budynki postindustrialne, miejsce przepiękne, oddane sztuce, kulturze, w jakimś sensie przywrócone ludziom. Jak się wpada na pomysł, że „to właśnie tu”?
MP-B: Gdy w latach 90′ Johann wrócił z emigracji zajął się browarem Mokrskich w Szopienicach. Już wtedy było wiadomo, że to miejsce z niezwykłym potencjałem. Zaczął go rewitalizować… Szczerze mówiąc był wtedy pionierem, bo na poważnie nikt nie zajmował się tego rodzaju obiektami, w Polsce nikt wtedy nie myślał o nadawaniu im nowych funkcji, nowego życia.
JB: Można powiedzieć, że to był łańcuch pozytywnych zdarzeń. Żeby zacząć trzeba wspomnieć postać nieżyjącej już konserwator miejskiej Stefanii Adamczyk, która była miłośniczką takiej techniki i architektury postindustrialnej. To ona była prawdziwą pionierką, ratującą poniekąd to, co z tej techniki zostało. Na początku lat 90’ jak wszyscy zachłysnęli się nowym stylem, nowoczesnym budownictwem. Tymczasem skarby popadały w ruinę. Można to nawet porównać do chwili, gdy pojawiają się barbarzyńcy i niszczą kulturę właściwą podbijanemu właśnie miejscu. Na szczęście ona była taką osobą, której zależało. Uczyła się historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim u Karola Estreichera i miała zakorzenione rozumienie wartości sztuki i kultury. I szacunek do nich. Ja długo do tego dochodziłem. Już wcześniej, w latach 80’, byłem zafascynowany cegłą w Hamburgu i miastach hanzeatyckich. Widziałem też jak dla budynków postindustrialnych właśnie znajdowano tam różne nowe funkcje. Pomyśleliśmy sobie: „Skoro Europa może, to dlaczego nie tutaj?” Równocześnie w Polsce zaczął się wspomniany boom na niszczenie tego rodzaju dziedzictwa. Ojcowie miasta nie widzieli tego potencjału. My jednak dostrzegliśmy możliwości i zaczęliśmy działać w Szopienicach. Wtedy też Stefania zaczęła naciskać na kopalnię, która początkowo chciała zburzyć te budynki, pokazując, że jest alternatywa. Wtedy się poznaliśmy. Zaprowadziła nas do kopalni Wieczorek i powiedziała: „Zróbcie coś, zróbcie coś”.
MP-B: Bezpośrednio zwrócił się do nas ówczesny dyrektor Hampel, pytając czy jako osoby z doświadczeniem – bo wtedy już postępowała rewitalizacja dawnego browaru – nie zajęlibyśmy się tym miejscem.
Wyzwanie zostało przyjęte. Inaczej nie rozmawialibyśmy teraz o galerii czy festiwalu. Ale przecież wasza droga, aby uratować to miejsce, by oddać je ludziom i sztuce, nie należała, a w jakimś sensie wciąż nie należy do łatwych.
MP-B: Gdy przyszłam tu pierwszy raz zobaczyłam martwe zwierzęta, gruz, powybijane szyby. Budynek krok po kroku rozbierali złomiarze. Zabierali co się tylko dało. Jeszcze parę miesięcy i niewiele by zostało. Ale… w jakimś sensie to wszystko nie było ważne. Od dziecka pasjonowałam się sztuką i pierwsze co tu zobaczyłam to piękną przestrzeń i piękne światło.
Było piękne światło… a to otwiera wrażliwość i zawsze pozwala zobaczyć więcej. W tym przypadku chyba przyszłość dla miejsca, które dla wielu wydawało się nie mieć przyszłości.
MP-B: To prawda. I to światło nadal tu jest. Piękne.
JB: Szczególnie w maju! Przepraszam, jest taki moment, taki dzień, że przychodzi chwila takiego zachodu, że słońce wpada do środka i rozświetla wszystko. Dziś pada na obrazy, na rzeźby, ale wtedy… To było jak mistyczne objawienie.
Czyli weszliście tak naprawdę do ruiny, w której była mistyka. I wiedzieliście, że…
MP-B: …że to będzie świątynia sztuki.
I to się udało. Mam wrażenie, że spotkały się tu ze sobą różne światy. W opowieści o samym miejscu o kopalni, o waszych fascynacjach, pojawia się naturalna tu opowieść o sztuce naiwnej, o tej Grupie Janowskiej, o mistyce. I tak z ruiny, po latach zaniedbań, powstałą wyjątkowa galeria. To miejsce jest niezwykłe, przesiąknięte miłością, ale też zaangażowaniem i ciężką pracą. A przecież nie było łatwo.
MP-B: Mąż doprowadził miejsce do stanu obecnego własnym wysiłkiem. Na początku był pomysł, ale najpierw trzeba było uporządkować całą masę rzeczy. Doprowadzić do tego, aby złomiarze zaprzestali niszczenia tego szybu, by przestali nielegalnie wydobywać węgiel… bo kopali, co było niebezpieczne, tak dla ludzi, jak i dla bezpieczeństwa budynków. To wszystko wyglądało inaczej. Nikt nie pracował, wokół kompletny upadek. Ulica nazywała się Oswobodzenia, ale dzieci tu nie widziały swoich rodziców wychodzących z domu do pracy. Gdy zaczynaliśmy pracę wokół panował straszny marazm, ale i wykluczenie społeczne. Mieszkające tu kobiety były podwójnie wykluczone. Jako młode dziewczyny nie chodziły do szkoły, bo były wychowywane na żony górników. Z kolei mężowie utracili pracę, to ani wykształcenia, ani pieniędzy na dom i na życie nie było. Było bardzo ponuro. Gdy wjeżdżaliśmy przez bramę Szybu Wilson, to dzieci bez przerwy bawiły się w piasku na ulicy. Tak raz, drugi, trzeci… Ale ile razy można przejeżdżać obojętnie? Trzeba się było zająć również tymi dziećmi. Organizowaliśmy kolonie, półkolonie, kursy breakdance’u c różne warsztaty, korepetycje też. Przez lata zajmowaliśmy się tymi dziećmi, ale równocześnie trzeba było pracować nad stworzeniem galerii.
W tamtych czasach artyści ze Śląska nie byli jeszcze tak otwarci na współpracę. W kwietniu 2001 roku zaprosiliśmy dziesięciu artystów z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych Pojawili się między innymi Wit Pichurski i Paweł Orłowski. Staraliśmy się zachować równowagę. Była i rzeźba i malarstwo, i instalacje, kilka wideo-instalcji. To był właściwy początek zmiany. Zresztą wystawa nazywała się „Druga zmiana”. Organizowaliśmy wystawy i koncerty. Było „Requiem” Brittena – grały tu dwie orkiestry symfoniczne, śpiewały chóry, soliści – było też Męskie Granie, pierwszy i drugi Tauron Festival, Kongres Kultury Śląska… A jednocześnie nieustanna „rewizalizacja społeczna” okolicznych mieszkańców. Przywracanie życia.
JB: Przychodzili lokalni politycy. Na początku trochę się dziwili, ale w końcu zobaczyli, że stare przestrzenie mogą mieć nowe funkcje, że nie trzeba przeć po „nowe, nowe”. Tak powstał później ośrodek Elektrownia w Czeladzi, tak powstało Muzeum Śląskie i wiele innych. Niestety nie udało nam się uratować cementowni w Będzinie, a był to przepiękny obiekt, ale niestety zwyciężyło tam lokalne myślenie o „modernizacji”. Na szczęście świadomość wzrasta, udaje się przetrzeć nowe szlaki. Daliśmy sygnał na zewnątrz, że można inaczej.
Zawsze jest tak, że ktoś musi zacząć, że skądś musi iść ten dobry przykład, a równocześnie musi się zobaczyć, że coś działa. Że wielowymiarowo opłaca się dawać takim miejscom nowe życie, jednocześnie ofiarowując lokalnej społeczności rodzaj szansy.
J: Nad tym elementem też dużo pracowaliśmy. Ludzie musieli przejść taką przemianę w psychice… I teraz rzeczywiście przychodzą tu ludzie, którzy znali to miejsce niejako od wewnątrz, którzy przez lata tu pracowali.
MP-B: Tu trzeba powiedzieć, że cały czas prowadzimy rewitalizacje społeczną, poprzez sztukę, bo nie można ludzi zostawiać samych.
Jak ta rewitalizacja społeczna przez sztukę wygląda? Zaczęło się od pomocy dzieciom, ale wasz cel był jasny. Galeria to jednak biznes, a przecież zyskaliście sympatię, zaufanie mieszkańców. Byli złomiarze i nielegalne wydobycie węgla… a wam udało się ludzi do siebie, do waszego projektu przekonać.
MP-B: Na ten pierwszy wernisaż postanowiliśmy osobiście zaprosić wszystkich mieszkańców z okolicy. Osobiste zaproszenie trafiło do każdej skrzynki. Przed galerią rozpaliliśmy ogień. To z jednej strony archetypowe, ale i takie na odnowienie wspomnień z czasów ich pracy, kolejne zaproszenie aby się zainteresowali i przyszli. Działaliśmy z potrzeby, ale i rozsądku. Po to aby mieszkańcy nas tu dobrze odebrali i przyjęli. A jednocześnie wiedzieliśmy, że trzeba do nich wyjść, bo wtedy tym ludziom żyło się wyjątkowo ciężko..
Wchodząc w tą przestrzeń staraliście się żeby była przyjazną również dla nich. Oswajaliście to miejsce dla jakichś celów zewnętrznych, ale też dla miejscowych, aby poczuli się… Kiedyś właśnie tu biło serce tej społeczności, to było miejsce ich pracy, ich trudu, ich spotkań. Stąd wychodzili dalej, aż coś się skończyło. A może – w kontekście tego co widzimy dziś – lepiej powiedzieć… coś się zmieniło.
JB: Kiedyś było ściernisko, a teraz jest San Francisco (śmiech). Ale to się udało tylko po części. Trudno to zmierzyć, zbadać, bo ta młodzież, powędrowała gdzieś po okolicy, porozjeżdżała się po świecie…
M: Zmiana była ogromna. Dla wszystkich. Dzieciom, o których wspominałam chcieliśmy po protu dać wybór, żeby mogły sobie uświadomić, że jest coś więcej, nie tylko życie w stagnacji, beznadziei, w perspektywie wykluczenia. Pokazywaliśmy im, że są u siebie, a jednocześnie, że mogą wybrać. Że to, co będą robić w życiu zależy od nich. I nie muszą żyć tak, jak ich rodzice. To się w znacznej mierze udało, może z wyjątkiem dwojga dzieci z upośledzeniem umysłowym.. Ci młodzi ludzie poradzili sobie w życiu. Lepiej, gorzej, ale każdy pracuje, mają swoje zawody; część mieszka tutaj, inni wyjechali za granicę, ale generalnie…
Pomogliście im wyjść poza schemat. Zobaczyli, że można inaczej, że jest inny świat, inne możliwości. A jednocześnie obdarzyliście ich szacunkiem…
MP-B: Często zapraszaliśmy ich na wydarzenia organizowane w Galerii. Na wystawy, koncerty, warsztaty. Przychodzili chcieli wejść, byli ciekawi i otwarci. Pamiętam premierę filmu, na któą przyjechała „Warszawa”. Wszystko zarezerwowane, miało być „tylko dla VIP-ów” . A tu przyszły dzieciaki po 16-17 lat…
JB: Groźna młodzież (śmiech)…
MP-B: Nie taka znów groźna była..
JB: Dorastająca młodzież.
MP-B: Rzecz w tym, że w opcji „wszystko dla VIP-ów” nie chcieli ich wpuścić…
Ale to była wasza młodzież
MP-B: To prawda, nasza młodzież. Myśmy wtedy z mężem wyszli do organizatorów i mówimy: „Albo ich wpuszczacie, albo odwołujemy całą imprezę”.
Dla każdej ze stron to musiał być ciekawy moment. Młodzi zostali docenieni, mogli poczuć się ważni, na miejscu, u siebie. Impreza się ostatecznie odbyła, prawda?
MP-B: Tak, odbyła się, wpuścili ich. Głowna organizatorka nie byłą szczególnie zadowolona, ale ich wpuścili. I było fajnie. Wszyscy byli zadowoleni, a my zyskaliśmy to, że nigdy od tej młodzieży, od ludzi z tej okolicy nie doświadczyliśmy niczego złego. Staliśmy się bardziej „swoi”.
JB: Ludzie z okolicy mówią o Szybie Wilson: „Nasza galeria”. To jest bardzo ważne.
Staliście się częścią tego miejsca, nie odizolowaliście się, nie odcięliście się ludzi i pokazaliście, że to do nich należy i to jest dla nich wielka wartość.
MP-B: Inaczej byśmy tu nie przetrwali. Co ważne, to pociągnęło za sobą kolejne otwarcie. Mieszkańcy przychodzili, że chcieliby zrobić spektakl, albo wystawę fotografii. Zaczęli się interesować, ale też angażować. W ten sposób wystawiliśmy mnóstwo spektakli, odbyło się sporo wystaw lokalnych. Tym samym osiągnęliśmy drugi etap. Zyskaliśmy akceptację, a ludzie sami zaczęli do nas przychodzić.
Jednak nie poprzestaliście na tym otwarciu. Były, są kolejne kroki.
M: Tak, ale musimy jeszcze coś zrobić: musimy promować Nikiszowiec i samą Galerię, otwierając ją na świat. To był mój pomysł by zachęcić ludzi do chodzenia do galerii, pokazać im, że nie ma się czego bać. Bo ludzie bali się przychodzić, nie wiedzieli, czy ich ktoś nie zapyta po co tu są, czy ktoś nie będzie wobec nich podejrzliwy.
JB: Opór był. Ktoś kiedyś zapytał: „Proszę pana, czy tu można sobie przychodzić, ot tak?” Podobnie pytała starsza pani. Powiedziałem, że oczywiście, że można. Ale był taki wewnętrzny strach…
Myślę, że ten wewnętrzny opór zrodził się w ludziach z wielu przyczyn. Przez lata, gdy chodziliśmy do muzeów, to kojarzyły się one z kimś kto pilnował, żeby niczego nie dotknąć, żeby nie przekroczyć linii itd. Coś z tego zostało, nawet teraz, gdy muzea są inne, otwarte, często interaktywne. Edukacja dotycząca sztuki też była marna, a same galerie przez lata wytwarzały rodzaj dystansu, elitaryzmu, jakiegoś wykluczenia. Nawet dziś można usłyszeć, że ktoś boi się wejść do galerii, bo od razu czuje na sobie wzrok pilnujących… jakby z założenia miał narozrabiać… To jest brak oswojenia się ze sztuką, z kulturą. Pokutujące przekonanie, że to nie dla nas”. Brakuje edukacji, rodzaju „pracy u postaw”.
JB: Dokładnie. Brakuje nam tego systemu szwedzkiego. Tak powinno być. Brakuje nam tej otwartości, a za tym idzie sztuczność i podział na „my, ty, wy, oni” co z kolei tworzy blokady wewnętrzne. Tego za wszelką cenę należy unikać.
A jednak – jak pokazują lata waszej pracy – udaje się to przezwyciężyć. Jest jednak inna strona, bardziej formalna. Co tu był najtrudniejsze?
MP-B: Myślę, że destrukcja…
J: Nie destrukcja… raczej obojętność. Każdy się boi podjąć jakiejkolwiek decyzję, jesteśmy w takim marazmie. Ten obiekt wymaga troski, modernizacji. Trwamy dzięki determinacji naszej i całej załogi. Są tu ludzie, którzy identyfikują się z ty miejscem, to dla nich kawał życia. Z drugiej strony jest właśnie taka, jakby to nazwać obojętność, zimność urzędnicza, taka polska… Nikt nic nie wie, nikt nie chce brać odpowiedzialności… Wciąż brak decyzji. Rozbudowaliśmy ta przestrzeń, a urzędnicy nie wiedzą co mają z tym zrobić. Co roku idą stąd wielkie pieniądze, de facto dla państwa, ale decyzji co do statusu miejsca, co do wsparcia ciągle brak. Kiedyś, może przez zbytni idealizm, nie dopilnowaliśmy struktury prawnej, słuchaliśmy powtarzanego wciąż: „Później, później”. Tkwimy w takiej pustce, ale wciąż pracujemy, angażujemy się, wykładamy własne fundusze… Nie możemy inaczej, bo to by było nieprzyzwoite.
MP-B: W normalnym świecie już dawno byłoby to załatwione…
W normalnym świecie pewnie tak, ale… my wciąż jesteśmy skazani na niedecyzyjność i spychologię.
JB: Czasem mam wrażenie że mierzymy się z systemem iście kawkowskim. Jesteśmy między przysłowiowym młotem a kowadłem, tymczasem ludzie – również ci z zaangażowanej społeczności – pytają „Co dalej?” Nie możemy teraz zrezygnować i to nie tylko dlatego, że nasza pracą, ale i same obiekty, architektura, najpewniej popadłaby w ruinę. Bierzemy odpowiedzialność za to dzieło, które nas w jakimś sensie przerosło.
Trwacie. Trwa też stworzony przez was festiwal – Art Najf. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Naiwnej. To już XIII edycja. Zaczęło się w roku 2008…
MP-B: Właściwie były cztery główne motywy, które pchnęły nas ku pomysłowi organizacji takiego właśnie festiwalu. Chcieliśmy zachęcić ludzi do chodzenia do galerii, do kontaktu ze sztuką, a sztuka naiwna jest tu fantastycznym medium. Oznaczało to jednocześnie promocję Grupy Janowskiej. Ten film, na którego premierę nie chciano wpuścić młodych ludzi, to był Angelus Lecha Majewskiego. Film był kręcony m.in. w głównej sali Szybu Wilson, bo właśnie tu spotykali się ci artyści. Teofil Ociepka, Erwin Sówka, Ewald Gawlik czy Paweł Wróbel – to był trzon tej grupy. Mamy nawet kolekcję prac Erwina Sówki. To był ten element, drugi motyw. Trzeci… najzwyczajniej zależało nam na okolicznym Nikiszowcu, chcieliśmy go promować.
To był moment, gdy o Nikiszowcu zaczęło być głośno – z jednej strony Galeria, ale też opowiadający o tym miejscu Czarny ogród Małgorzaty Szejnert…
MP-B: Dokładnie, dokładnie
JB: Warto dodać, że o nas też pisała w tej książce….
Mamy też wspomniany motyw czwarty, czyli?
M: Można powiedzieć, że ratowanie architektury, właśnie obiektów poprzemysłowych. Chcieliśmy pokazać jak można zadziałać, co zrobić żeby kolejne obiekty nie były burzone. To był czwarty motyw. Ale najważniejszym jest chyba sama „sztuka naiwna”. Odpowiada na tak wiele potrzeb, jest sztuką niezwykle pozytywną. Artyści są bardzo szczerzy, a sztuka ta jest osobista, niezwykle świeża, barwna, bywa radosna, ale i refleksyjna, filozoficzna, zaangażowana społecznie. To jest sztuka niemalże uniwersalna. Generalnie podoba się i są w stanie ją odbierać ludzie z różnych środowisk, bez względu na wykształcenie, pochodzenie, bez względu na wiek.
Pokazuje zupełnie inne spojrzenie na świat, może takie, jakiego nam często brak, a jednocześnie pozwala na dzielenie się tym światem.
JB: Chodzi też o zjawisko społeczne, gdzie malarstwo jest jednym z elementem rozwoju. Jest medium. Pozwala tworzyć prace, które łączy ta prostota, naiwność… Czasem świat przedstawiany przez tych artystów jest jakby wyalienowany. To świat bez przemocy, bez wojny, bez wirusa , świat o jakim marzymy, świat anielski, prosty, oniryczny. Tam niekoniecznie musi być wielki malarski kunszt. Może być po prostu potrzeba i zaangażowanie. Same obrazy są przepiękne, a ludzie, którzy je tworzą są trochę jak rodzina.
I to rodzina wielonarodowa, bo chociaż Festiwal zaczynaliście tutaj, na Śląsku, to bardzo szybko przekroczył granice. Gościcie artystów z sześciu kontynentów, a bywa, że prace trudno pomieścić w tej ogromnej przecież Galerii.
MP-B: Z sześciu kontynentów, 45 krajów, samych artystów z zagranicy mamy 220-230, z Polski około 100. Od początku współpracowaliśmy z Jacquesem Dubois, pasjonatem sztuki naiwnej, który wcześniej robił podobny festiwal we Francji, w miasteczku Verneuil Sur-Avre w Normandii. Jego była już żona jest jedną z wybitnych malarek sztuki naiwnej. Współpraca polegała na tym, że najpierw odbywał się francuski festiwal, a później dochodziło wiele prac, a ja transportowałam wszystko tutaj. Tak było przez pierwsze 3-4 lata. To nam ułatwiało start, pozwoliło też rozpropagować Festiwal wśród samych artystów. Teraz to jest już ich miejsce spotkań. Jedyne w Polsce, największe w Europie i najbardziej przyjazny na świecie festiwal. Oni tu wszyscy przyjeżdżają, z Brazylii, z Wysp Zielonego Przylądka, z całej Europy, ze Stanów, z Kanady, z Australii. Angażują się. Na przykład Angela Gomez, która wygrała jedną z edycji Festiwalu, poprosiła czy może być jego ambasadorką w Brazylii. Dziś jest jedną z najlepszych na świecie.
Przy takiej różnorodności mamy ogromne bogactwo. I nie mówię tu o liczbie prac i artystów, ale o bogactwie kulturowym, o tym, jak każdy opowiada z wnętrza swojej kultury, z wnętrza swojej tożsamości. Opowiada… A jednak konfrontując się z tymi dziełami rozumiemy je… w zasadzie intuicyjnie.
MP-B: Bo to jest sztuka zmysłów, a nie intelektu. Tematy twórczości artystów naiwnych są podobne, przychodzą z zewnątrz. Oni mają taką siłę, potrzebę ekspresji, że to daje fantastyczne efekty. Rzeczy mogą być takie same, ale są przecież różne w zależności od tego, kto na nie patrzy. Są tacy różni, a jednocześnie tak bardzo podobni. Z jednej strony to co i jak tworzą jest zależne od szerokości geograficznej, strefy klimatycznej, od sytuacji gospodarczej w jakiej żyją, od kultury, czy też statusu społecznego. Czasem to ludzie wykształceni, kiedy indziej bardzo prości, jak na przykład przysyłający nam obrazy pracownicy kibucu z Izraela. Ale to co tworzą jest naprawdę piękne, koi ducha i raduje serce. I to dla każdego od 2 do 92 roku życia.
JB: Czasem są to osoby, które żyją w swoim świecie, ale ta sztuka ich łączy. Co więcej, ta sztuka zawsze będzie się rozwijać, a jej twórcy będą dla siebie szukać miejsca. A myśmy dali im schronienie, miejsce i możliwości. Sami artyści kochają ten festiwal, czekają, przyjeżdżają z całej Polski, z całej Europy, ze świata. I wracają do nas, ale też na spotkanie ze sobą nawzajem. Podobnie ma się rzecz z odwiedzającymi…
Co ważne – zarówno dla artystów, jak i dla miłośników sztuki naiwnej – mimo pandemii tegoroczny Festiwal nie został odwołany. Co więcej, nie przeniósł się do sieci, ale wydarza się w swojej zwykłej, choć przez kłopoty z wysłaniem dzieł z niektórych krajów, nieco okrojonej formie.
MP-B: Tak, nie odwołaliśmy festiwalu. Nie moglibyśmy zawieść ani artystów, ani miłośników sztuki. Festiwal odbędzie się, choć nie bez kłopotów, w tym również finansowych bo nie możemy liczyć na wsparcie miasta (mam jednak nadzieję, że to się zmieni),. Pracowaliśmy nad organizacją festiwalu przez cały rok, miał być poświęcony Brazylii, Miał być promowany przez przepiękny motyw związany z Nikiszowcem i namalowany przez artystę z Ekwadoru. Sytuacja wymusiła jednak zmiany. Mamy więc „pandemiczny” obraz artystki z Kanady, Pauliny Constancii. Mamy też wielkie nadzieje, że motyw brazylijski, wraz z wieloma artystami z Ameryki Południowej, którzy nie byli w stanie dosłać swoich prac, wróci do nas w przyszłym roku. I mamy nadzieję, że… przetrwamy.
Tegoroczny Festiwal to już XIII. edycja… Jak przetrwacie tą „czarną trzynastkę”, to może być już tylko lepiej.
Monika Paca-Bros – była prokurator, radczyni prawna, przedsiębiorca, pionierka rewitalizacji przestrzeni poprzemysłowych oraz rewitalizacji społecznej na Górnym Śląsku. Inicjatorka wydarzeń kulturalnych, mecenas sztuki, współtwórczyni prywatnej galerii sztuki współczesnej „Szyb Wilson” w Katowicach, Fundacji EKO-ART Silesia oraz pomysłodawczyni i dyrektorka Międzynarodowego Art Naif Festiwalu.Zarządza rewitalizowanym Browarem Mokrskich w Szopienicach. Członkini Partii Zieloni. Pasjonatka sztuki, ekolożka i estetka.
Johann Bros – Prezes Zarządu Pro Inwest Sp. z o.o. w Katowicach. Urodzony na Śląsku, ma wykształcenie kupieckie. Prowadził przedsiębiorstwo w Hamburgu, z końcem lat ‘80 wrócił do Polski i tu przeniósł swoją działalność do branży zarządzania nieruchomościami. Prekursor aktywności na rzecz rewitalizacji terenów poprzemysłowych na Śląsku (Galeria Szyb Wilson, Browar Mokrskich). Przedsiębiorca oraz członek partii Zieloni 2004. Kolekcjoner i mecenas sztuki, współtwórca fundacji Eko Art. Silesia. Z zamiłowania filozof i esteta; poszukiwacz prawdy i piękna.