„Święta miłości kochanej ojczyzny…” niejedno masz imię
Przystoi walczyć w obronie praw, wolności, ojczyzny
Cyceron
Święta miłości kochanej ojczyzny, czują cię tylko umysły poczciwe!
Dla ciebie zjadłe smakują trucizny, dla ciebie więzy, pęta niezelżywe.
Kształcisz kalectwo przez chwalebne blizny. Gnieździsz w umyśle rozkoszy prawdziwe.
Byle cię można wspomóc, byle wspierać, nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać.
Ignacy Krasicki, Hymn do miłości ojczyzny
Przywołane powyższe cytaty wyrażają typowy sposób myślenia o Ojczyźnie. Patetyczny, koturnowy, nawołujący do walki i największych poświęceń. Takie przykłady poznajemy w szkole, takie motta znajdujemy na pomnikach, takich słów możemy się spodziewać w oficjalnych przemówieniach „ku czci”. Czasami ktoś zmęczony bogoojczyźnianym patosem odreagowuje ironicznym stwierdzeniem, że byłby w prawdzie gotów oddać życie za Ojczyznę, ale zdrowie nie pozwala… Tak czy owak Miłość Ojczyzny odczuwa i nosi w sobie większość przedstawicieli naszego gatunku. Kataloński poeta Salvador Espriu w jednym ze swoich wierszy napisał: „Różne są mowy i ludzie różni i nadali wiele imion jednej tylko miłości”.
Banał codzienności nie sprzyja patetycznym uniesieniom, ale mieszkając długo (co najmniej kilka lat) za granicą, stopniowo otrzepujemy z kurzu codzienności nasze patriotyczne uczucia. Z każdym rokiem stajemy się wrażliwsi na zew Ojczyzny; na jej język, muzykę, urodę jej miejsc… Te, które były dla nas tak oczywiste, że nie umieliśmy dostrzegać ich piękna – z oddali nabierają znaczenia i charakteru. Będąc daleko zaczynamy je idealizować. Stajemy się wrażliwsi na ich feromony. Z czasem wystarczy kilka taktów ojczystej muzyki, żeby do oczu napłynęły nam łzy wzruszenia. Wystarczy chwila rozmowy, z kimś, kto wyemigrował jako dziecko, ale do dziś potrafi zaśpiewać piosenkę, którą i my – mimo różnicy pokoleń – znamy, żeby rzucić się sobie w ramiona.
Mimo wszelkich różnic, innych doświadczeń i języków, którymi na co dzień się posługujemy – stajemy się wyznawcami tej samej miłości. Uczucia tak silnego, że jest w stanie przezwyciężyć wszystko. Nawet tragiczne doświadczenia, które mogły być powodem czyjejś emigracji, nie są w stanie pokonać żyjących gdzieś w nas emocji. Wystarczy je skropić kilkoma łzami, żeby rozkwitły czułością, wzruszeniem, oddaniem, atawistyczną wręcz wiernością.
Opowiedział mi amerykański dyplomata, którego rodzina wyemigrowała z Polski w połowie lat 20. XX wieku, jak jego ojciec na łożu śmierci wezwał swoje urodzone już w Ameryce dzieci, żeby im powiedzieć, że czuje się wciąż polskim chłopcem i prosić, by pamiętały o swoich korzeniach. Mówił o podwórku, na którym się wychował. O języku, którego nie przekazał swoim dzieciom, ale w którym wciąż myśli. O swoich rodzicach, którzy do końca życia rozmawiali między sobą po polsku. A była to rodzina polskich Żydów, którzy wyemigrowali do USA z powodu antysemickich prześladowań i biedy. Ci ludzie mogli mieć niewiele powodów do odczuwania tak zwanej narodowej dumy i oficjalnego patriotyzmu.
A jednak „polski chłopak” z Nowego Jorku pozostał sobą do końca. Wzruszenia związane z ojczyzną jego dzieciństwa przetrwały w nim do ostatniego dnia. Mało tego! Przekazał je swoim synom, niewiele mającym już wspólnego z Polską. A to była nieodwzajemniona miłość. Rzucały na nią cień straszne rachunki krzywd. Była też miłością ukrywaną, bo opinie o postawach Polaków w czasie Holokaustu, dominujące w środowisku nowojorskich Żydów, nie pozwalały mu się do niej tam przyznawać…
Ta trudna miłość ojczyzny dotarła do mnie w postaci słoika marynowanych śledzi. Nowoprzybyły ambasador USA w Urugwaju przyniósł mi je do ambasady RP w Montewideo podczas zwyczajowej, kurtuazyjnej wizyty po objęciu swojej placówki. „Mam nadzieję, że będą ci smakowały. To przepis jeszcze z Polski. Bardzo często jedliśmy takie w domu moich rodziców”. Odpowiedziałem, że u nas takie śledzie nazywa się „po żydowsku” i że w Polsce są popularne do dziś…
Okazało się, że kupił je w małych delikatesach w centrum Montewideo, notabene u niejakiego Singera – polskiego Żyda z Łodzi. Jedząc je, rozmawialiśmy o sklepie bławatnym jego dziadka, gdzieś w przedwojennej Polsce; o Teksasie, gdzie po swojej dyplomatycznej misji w Urugwaju zamierzał zostać sędzią stanowym i o polskim obywatelstwie, o które chciał się starać, zgodnie z obietnicą złożoną swojemu ojcu.
Jedząc śledzie od Singera, przyrządzone w oleju z cebulką, czosnkiem, zielonym koprem i majerankiem obaj mieliśmy oczy pełne łez… W tamtej chwili „święta miłość Ojczyzny” miała dla nas obu ich smak.
