Co zdarzyło się w Polsce 11 listopada 1918 roku? Porównując z wydarzeniami dni bezpośrednio poprzedzających tę celebrowaną datę – nic szczególnego. Józef Piłsudski objął dowodzenie nad wojskiem, Jarogniew Drwęski został nadburmistrzem Poznania, niemieccy żołnierze zaczęli się wycofywać z terenu Królestwa Polskiego, którego niepodległość ogłoszono już 7 października. Tak rozbiory, jak i I wojna światowa kończyły się w Polsce w podobny sposób, jak się zaczęły – powoli, na raty, bez wyraźnego przełomu.
To, że akurat 11 listopada antyfaszyści blokują na ulicach Warszawy wspólny pochód pogan (stowarzyszenie Niklot) i ultrakatolików (stowarzyszenie Unum Principium) jest późnym i dość perwersyjnym owocem polityki historycznej II Rzeczpospolitej. Święto niepodległości ustanowiono w tym dniu dopiero w roku 1937, po części żeby budować kult zmarłego dwa lata wcześniej Komendanta, w większym jednak stopniu by podkreślić związki Polski z zachodnimi aliantami: to właśnie 11 listopada podpisano rozejm na froncie zachodnim, a dzień ten przez całe międzywojenne dwudziestolecie uroczyście obchodzono we Francji, Belgii i Imperium Brytyjskim jako koniec ponad czteroletniego koszmaru. Niemcy – w 1914 roku podstępem wciągnięci do wojny przez Brytyjczyków, a w 1919 oszukani przez Francuzów podczas negocjacji pokojowych (podpisywali przecież rozejm, a nie kapitulację!) – własnych poległych opłakują w jedną z listopadowych niedziel (protestanci i katolicy osobno, w odstępie tygodnia), a 11 listopada świętować nie mają powodu.
Piłsudski, przypomnijmy, nadzieje na odbudowę polskiej państwowości wiązał z Wiedniem i Berlinem, a nie Paryżem i Londynem. Do końca życia cieszył się także estymą dyktatorów tworzącej się właśnie Osi. Świętowanie wespół z Francuzami i Anglikami miało przesłonić pamięć o tych niewygodnych dla polskiej dyplomacji faktach, wzmocnić soft power Warszawy w oczach ludzi, którzy jak słusznie przewidywano, wcale nie mieli ochoty umierać za Gdańsk ani jakiekolwiek inne miasto.
Gdyby Francuzi zaczęli świętować 3 maja, Polacy – zwłaszcza ci wychowani na ułańskich żurawiejkach – byliby skłonni skoczyć za nimi w ogień. W drugą stronę mechanizm motywacyjny jednak nie zadziałał, ludzie z Zachodu kontynentu obdarzeni są rozumem i emocjami w innych niż Polacy proporcjach. Choć o poległych w Wielkiej Wojnie pradziadkach pamiętają do dziś – bo i trudno o nich zapomnieć przejeżdżając przez ciągnące się kilometrami pobojowisko pod Verdun, gdzie ciągle widać ślady okopów i leje po bombach.
A my – Polacy kolorowi, poganie i ultrakatole – zostaliśmy ze świętem w środku listopada, niczym Himmilsbach z angielskim. Już samo to wystarczy, by w odruchu frustracji prać się po mordach.