Podczas gdy pozostały do wyborów parlamentarnych czas dramatycznie się kurczy, opozycja wciąż nie może się zdecydować w jakiej konfiguracji pójdzie do walki z nabierającym wiatru w żagle PiS-em. Niekończące się zamieszanie pogłębił tzw. obywatelski sondaż, którego wyniki miały być koronnym argumentem za „jedną listą”.
Zamiast jednak wzmocnić tendencje wspólnego bloku opozycji, tylko je osłabiły. Nie przesądzając, czy faktycznie jedna lista ma największe szansę na zmianę w Polsce władzy, należy przyjąć wreszcie do wiadomości brutalną prawdę: taka lista nie powstanie. Nie powstanie, nie ziści się, nie ma na nią szans. Nieustanne roztrząsanie tego tematu tylko wzmacnia PiS. Obecnie wiele wskazuje na to, że partia władzy kolejny rząd utworzy z Konfederacją, i to bez żadnego gadania o wspólnej liście…
Nie wiem, jak Wy, ale ja mam już serdecznie dosyć słuchania o „wspólnej liście”. O tym, że taka lista nie powstanie, wiadomo jest przecież od dawna. Od wielu tygodni jest jasne jak słońce, że PSL nie pójdzie do wyborów z Lewicą. Wielokrotnie mówili o tym liderzy ludowców – tylko, że wszyscy słuchali, a nikt jakoś nie słyszał. Różnicę światopoglądowe między mozolnie budowaną przez nich chadecką Koalicją Polską, a zjednoczoną (częściowo) Lewicą okazały się dla PSL nie do przezwyciężenia. Ostatnie zamieszanie wokół oskarżeń o liczne zaniechania Jana Pawła II wobec kwestii pedofilii księży, jeszcze bardziej ten rów pogłębiły. Lewica jednak uparcie powtarza, że jest gotowa na każdy wariant, z jedną listą na czele. Tu akurat mam większy szacunek do ludowców, niż do bliskiej mi światopoglądowo lewicy, dla której – jak widać – nie ma takiego kompromisu ideowego, którego nie byłaby w stanie zaakceptować. Już wcześniej przecież Lewica potrafiła dogadać się PiS w sprawie Krajowego Planu Odbudowy, co rozbiło porozumienie opozycji w tej fundamentalnej dla Polski kwestii. Pieniędzy z KPO jak nie było, tak nie ma, a o tym dealu lewicowi liderzy woleliby, aby im nie przypominano.
Mimo zaproszenia do wspólnego udziału w wyborach przez Platformę Obywatelską, Donald Tusk również zrobił wiele, by taka lista nie powstała. Chociażby deklaracja o niewpuszczeniu na listę wyborczą osób, które mają inny niż lider PO (radykalnie zmienił w tej sprawie zdanie) stosunek do aborcji, nie sprzyjała przecież budowaniu wspólnego bloku wyborczego z konserwatystami (żeby była jasność – nie oceniam tej decyzji negatywnie, piszę tylko o faktach). Wspólnego bloku opozycji nie chciał też nigdy Szymon Hołownia. Nawoływania Tuska do wystawienia wspólnej listy opozycji nazywał pobożnymi życzeniami oraz „opowieściami z mchu i paproci”. Partia Hołowni przecież rywalizuje z Platformą o ten sam elektorat, więc zatarcie różnic między tymi ugrupowaniami działa zawsze na korzyść silniejszego. Hołownia to wie i nie chce skończyć jak Ryszard Petru czy Janusz Palikot.
Wspólnego bloku partii opozycyjnych od początku szczerze chciała jedynie tzw. „opozycja uliczna”. Na demonstracjach niemal zawsze skandowano hasła o konieczności zjednoczenia się wszystkich demokratycznych sił w celu pokonania populistów. Ten postulat wydawał się intuicyjny i wprost wynikał z obserwacji dotychczasowych prób pokonania PiS przez partie opozycyjne. Skoro bowiem nie dało się odsunąć od władzy populistów startując się oddzielnie, to warto przecież spróbować iść do wyborów jedną wielką ławą, co przy metodzie D’Hondta dałoby największą szansę na zwycięstwo. Potwierdzały to zresztą niektóre badania sondażowe, inne natomiast dawały większe szanse innym konfiguracjom. Sondaże do niedawna przecież wróżyły klęskę PiS w każdym niemal wariancie, nawet gdy partie opozycyjne pójdą do wyborów oddzielnie. Dopiero jednak ostatni tzw. sondaż obywatelski pokazał, że tylko i wyłącznie jedna wspólna lista pozwoli na odsunięcie PiS od władzy. W każdym innym przypadku opozycję ma czekać kolejna, najbardziej chyba druzgocąca klęska wyborcza.
Obywatele, a przede wszystkim wspomniana tu „opozycja uliczna” uzyskali wreszcie ostateczny dowód na słuszność swoich żądań, dostali do ręki argument, którym mogą wymachiwać zdezorientowanym politykom przed oczami. Niestety, liczni eksperci nie zostawili na tym sondażu suchej nitki. Może się on wydawać wręcz tak skonstruowany, by jego wyniki zgadzały się z góry założoną tezą. To fatalna informacja dla zwolenników wspólnej listy. Lepiej bowiem, gdyby taki sondaż w ogóle nie powstał. Najważniejsze bowiem, co w tej sytuacji może zostać z niego wyczytane, to posępny obraz nieudolnych i skłóconych polityków opozycji, rzekomo całkowicie oderwanych od rzeczywistości społecznej. Trudno nie zauważyć, że ta powtarzająca się konstatacja to przysłowiowy miód na serce dla aktualnie rządzących. Działa ona niezwykle demotywująco i demobilizująco na potencjalnych wyborców opozycji. Sondaż ten zatem (a raczej rozgłos, jaki uzyskał) – mając w założeniu zmobilizować jej krytyków i dać silny argument za zjednoczeniem opozycji – spełnił rolę dokładnie odwrotną. Przedłużył niekończącą się i już naprawdę męczącą telenowelę o „jednej liście”, ukazał polityków opozycji jako niepotrafiących się porozumieć dyletantów, nie zdających sobie sprawy ze stawki najbliższych wyborów oraz w konsekwencji sprawił, że mocnego wiatru w żagle ponownie nabrał obóz władzy.
Nie wiem i jestem przekonany, że nikt tego nie wie, czy wspólna lista to rzeczywiście jedyny sposób na zwycięstwo nad PiS. Nie ma jednak to żadnego znaczenia i nie ma sensu tracić więcej czasu na tego typu rozważania, ponieważ od dawna wszystko wskazuje na to, że jeden blok partii opozycyjnych na najbliższe wybory nie powstanie. Skoro zatem nie będzie wspólnej listy, to należy szukać innych dróg prowadzących do odzyskania władzy. Właściwie to takie drogi powinny być od dawna wytyczone i każda z partii (lub ich wyborcze sojusze oparte na wspólnych wartościach) już dawno powinna po własnej ścieżce raźnie i pewnie kroczyć do celu. Niektóre próbują już to robić, ale ich liderów ciągle się ściąga ze szlaku i przepytuje na okoliczność „wspólnej listy”. Zamiast zatem punktować nieudolność rządów PiS, wszechobecne kumoterstwo, drożyznę, niemal 20-procentową inflację, aferę goniącą aferę i pogłębiającą się arogancję tej władzy, przedstawiciele opozycji wciąż tracą energię we wzajemnym obwinianiu się o klęskę idei wspólnego bloku wyborczego. Ku uciesze rządzących. A naprawdę nie ma już ani chwili czasu do stracenia, nie ma już miejsca na hamletyzowanie. Tym bardziej, że w ostatnich sondażach zwyżkuje Konfederacja, która nadrabia wyrazistością i wydaje się wcale nie żerować na elektoracie PiS-u. Przyszła koalicja rządząca tych dwóch prawicowych ugrupowań wydaje się obecnie najbardziej prawdopodobna. Mało kto przewidywał taki scenariusz. Wydawało się, że zwycięstwo opozycji demokratycznej jest już na wyciągnięcie ręki, a okazuje się, że trzeba się będzie o nie bić do samego końca.
Ilustracja: John William Waterhouse – „Ulisses i syreny” (1891)., źródło: wikipedia