Po dwóch latach coraz bardziej krwawej wojny domowej w Syrii przywódcy Zachodu znaleźli się w położeniu bohaterów greckiej tragedii. Niczym Antygona, Kreon, Edyp albo Elektra nie mają łatwej decyzji: cokolwiek zrobią – zrobią źle. Sami w dużej mierze na to zapracowali, nieświadomie popełniając błędy bardzo podobne do tych, które od tysiącleci stanowią powód do niewesołych refleksji.
Jeżeli cokolwiek zostało dziś z idei uniwersalnych praw człowieka i chęci krzewienia demokracji, które na przełomie wieków zmotywowały Zachód do interwencji w Kosowie i posłużyły jako usprawiedliwienie dla akcji w Iraku, to przekonanie, że nie wolno tolerować mordowania cywilów. Stąd ostrzeżenie Baracka Obamy pod adresem reżimu Assada, że istnieje „czerwona linia”, którą stanowi użycie broni chemicznej i której przekroczenie wywoła zbrojną reakcję Zachodu. Deklaracja ta pełni w dzisiejszej tragedii rolę hybris, czyli pychy będącej źródłem kłopotów.
Słowo się rzekło, kobyłka u płota – setki cywilów zginęły od gazów bojowych, a sposób w jaki Obama sformułował 20 sierpnia 2012 r. swoje ostrzeżenie sprawia, że nie jest istotne, w jaki sposób doszło do ich użycia: Assad miał ich pilnować i nie używać, użył albo nie upilnował – musi ponieść konsekwencje. Jak owe konsekwencje mają w praktyce wyglądać trudno już powiedzieć, bo obalenie reżimu może pogorszyć sytuację i oddać kraj położony pomiędzy Europą, Rosją a Izraelem pod władzę radykalnych islamistów związanych z Al-Kaidą. Stąd zapowiedzi, że chodzi tylko o „danie nauczki” – co byłoby zabawne, gdyby nie to, że podczas moralizatorskiej lekcji zginą niewinni cywile: nawet „chirurgiczne” operacje wojskowe nie są możliwe bez collateral damages. Wiemy to dobrze z Libii, Iraku i Afganistanu.
Jak w porządnej tragedii, stawką nie jest więc rozwiązanie problemu, który wyciągnął bohatera na scenę, lecz jego honor. W dzisiejszym języku – obrona wiarygodności. Amerykanie potrzebują jej obecnie tym bardziej, że w wyniku kryzysu gospodarczego i ciągnących się kłopotów w miejscach wcześniejszych interwencji sporo wiarygodności w ostatnich latach stracili. Rachunek może być jednak wysoki – wyrażony nie tylko w milionach dolarów, jakie będzie kosztować nawet najskromniejsza akcja, lecz także w tysiącach zabitych cywilów (a co jeśli jakaś rakieta jednak trafi w arsenał broni chemicznej?) i – tego też nie można wykluczyć – dalszym rozpadzie państwa o naprawdę strategicznym położeniu. Stąd też wyraźnie widoczny w Waszyngtonie brak zapału do interwencji – a z drugiej strony usilne starania kontestatorów amerykańskiej hegemonii by podbić stawkę. Dla Rosji, Chin czy Boliwii sytuacja należy bowiem do gatunku win-win: jeśli Amerykanie uderzą na Syrię, nic nie zyskają, a wiele mogą stracić. Jeśli nie uderzą – będzie można się chwalić przed światem i własnymi obywatelami, że to rosyjskie okręty (plus moralne wsparcie z Pekinu i La Paz) odstraszyły Jankesów.