Jest rok 1930, czas rozkwitu największego kryzysu w historii świata (tak, większego niż kryzys z 2008), panuje ogromne bezrobocie, światowa gospodarka nie działa, a ludzie zaczynają wychodzić na ulice. W tym czasie ekonomia jak nigdy zasłużyła sobie na miano ponurej nauki (dismal science). Została ona tak wcześniej określona głównie za sprawą apokaliptycznych prognoz Malthusa, który w swojej Teorii przeludnienia przewidywał wzrost produkcji żywności w postępie arytmetycznym przy wzroście ilości ludności w postępie geometrycznym, co w konsekwencji miało doprowadzić do głodu. Co ciekawe, angielski myśliciel zalecał wstrzemięźliwość seksualną jako pewien sposób na złagodzenie problemu zbyt dużej stopy urodzeń (z jakże innymi problemami maja dzisiaj do czynienia państwa wysoko rozwinięte…).
W latach 30 XX wieku mało kto wierzył w ekonomię i faktycznie trudno było patrzeć optymistycznie w przyszłość. John Maynard Keynes nie był jednak przeciętną jednostką i potrafił widzieć rzeczy inaczej. W 1930 roku opublikował krótki esej Ekonomiczne możliwości dla naszych wnuków, który powstał na podstawie wykładu przedstawionego dwa lata wcześniej w Cambridge (z którym związany Keynes był przez całe życie).
W eseju tym Keynes opisuje jak będzie wyglądało życie ludzkości w 2030 roku. Co prawda do tej daty pozostało jeszcze 15 lat, ale już teraz możemy skonfrontować przewidywania z rzeczywistością i wyciągnąć wnioski. Keynes przewidywał, że PKB per capita wzrośnie na zachodzie w ciągu stu lat od 4 do 8 razy i tu należy mu się uznanie, ponieważ jego przewidywania okazały się trafne, a w USA i Wielkiej Brytanii wzrost był prawie sześciokrotny. Do 2030 roku PKB prawdopodobnie jeszcze urośnie („prawdopodobnie” to właściwe słowo, szczególnie jeśli spojrzymy na dzisiejszą sytuację w Unii Europejskiej).
Keynes upatrywał tego wzrostu głównie w rozwoju technologicznym i tak też się stało. To dzięki nowym maszynom i wynalazkom światowa gospodarka tak się rozrosła. Może się wydawać, że Keynes nie odkrył Ameryki, wierząc w rozwój technologiczny. Dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni do ciągłego rozwoju technologii, czekając z niecierpliwością na nowe możliwości, utożsamiając zmianę z czymś pozytywnym (boimy się rozwoju tylko w filmach science fiction, w których inteligentne roboty przejmują kontrolę nad światem). Natomiast w początkach XX wieku rozwój technologiczny wcale nie był postrzegany jednoznacznie pozytywnie. Siedemdziesiąt lat przed narodzinami Keynesa wybuchł bunt. Ludziom nie podobało się wprowadzenie do przemysłu włókienniczego nowych, bardziej wydajnych metod produkcji, opartych przede wszystkim na zmechanizowanych krosnach. Angielscy tkacze sięgnęli po broń i wypowiedzieli wojnę nowoczesnym maszynom. Nazwano ich luddystami od imienia mitycznego króla Ludda, który miał przewodniczyć tym protestom. Bunt został zakończony w 1812 roku, kiedy stracono siedemnastu ludzi, a wielu innych deportowano do Australii.
Przepowiednie Keynesa
Keynes uważał, że dzięki wielkiemu rozwojowi dobrobytu ludzie po raz pierwszy nie będą musieli się trudzić, aby zdobyć środki potrzebne do przetrwania, dzięki czemu będą mogli skupić się na sobie i swoich własnych zainteresowaniach. Uważał, że ekonomista będzie jak dentysta, który potrzebny jest rzadko i tylko do niewielkich rzeczy. Co prawda rozwój ekonomii od lat trzydziestych był niesamowity, ale uśmiech samozadowolenia zszedł z twarzy ekonomistów w 2008 roku, kiedy upadał Lehamn Brothers i okazało się, że światowa gospodarka wcale nie jest perpetuum mobile. Jednak właściwym problemem eseju Keynesa nie jest PKB per capita, ale to, co nam on daje.
Keynes sądził, że dzięki wzrostowi produktywności i bogactwa ludzie będą w stanie cieszyć się czasem wolnym – i tutaj trafił kulą w płot. Przewidywał, że ludzie w roku 2030 będą pracować 15 godzin w tygodniu, bo więcej nie będą musieli dzięki wzrostowi produktywności.
Jak widać na wykresie, przewidywania Keynesa absolutnie nie sprawdziły się i zamiast 15 godzin tygodniowo, pracujemy 40. Tę pomyłkę można jednak określić łacińskim wyrażeniem felix culpa, co oznacza „szczęśliwą winę”. W ten sposób św. Augustyn określił grzech pierworodny, ponieważ stał się on przyczyną odkupienia i przyjścia Jezusa na świat. Analogicznie, dzięki błędnym przewidywaniom Keynesa, jesteśmy w stanie wiele powiedzieć o współczesnym społeczeństwie.
Bez pracy nie ma kołaczy
Praca towarzyszy człowiekowi od zawsze i stanowi bardzo dużą część naszego życia, często określając to, kim jesteśmy. W zależności od czasów i kultur zmieniało się podejście do pracy i warto prześledzić ten proces, aby szerzej zrozumieć dzisiejszą kulturę pracy.
Zacznijmy od starożytnej Grecji, w której wiedza, dobre urodzenie i związane z tym koneksje miały prawdziwą wartość. Natomiast praca fizyczna i zdobywane w ten sposób pieniądze były czymś pogardzanym. Wolni Grecy z czasów przedsokratejskich, jak też ci z epoki Platona czy Arystotelesa, najzwyczajniej brzydzili się pracą. Praca, rozumiana jako trud, była zdaniem Arystotelesa zajęciem niegodnym człowieka. Vita Contemplativa – życie kontemplatywne, namysł nad światem oraz uprawianie polityki – miało dla starożytnych Greków pierwszeństwo przed vita activa, czyli aktywnym zmienianiem świata. Ono było zadaniem niewolników, służby i wyzwoleńców, ewentualnie kobiet odpowiedzialnych za gospodarstwo. Grecy zainteresowani byli sprawowaniem władzy, pełnieniem funkcji publicznych, urzędów i zdobywaniem wiedzy teoretycznej. Jednakże urzędy i zaszczyty, także w sporcie, w większości przypadków nie przynosiły korzyści majątkowych.
Pewne echa takiego myślenia odbijają się u Keynesa (oczywiście nie chodzi o pochwałę niewolnictwa). Pomimo swojej wyjątkowości, był on pod pewnymi względami typowym angielskim przedstawicielem klasy uprzywilejowanej i nie do końca cenił pracę zarobkową. W pewnym sensie traktował ją jako przymus, który wynika z tego, że ludzie muszą zdobyć środki potrzebne do życia. Zgodnie z tym myśleniem uznał, że ludzie będą pracować tylko 15 godzin tygodniowo, bo po prostu zarobią tyle, aby funkcjonować na „przyzwoitym” poziomie. Dzisiaj dużo więcej wymagamy od pracy. Nie tylko pieniędzy, ale też spełnienia naszych ambicji, satysfakcji i pasji. Praca w znacznym stopniu określa to, kim jesteśmy. Taka identyfikacja dotyczy jednak raczej klasy średniej, która ma do czynienia z pracą intelektualną, niż nisko wykfalifikowanych pracowników.
Duży problem wiąże się z chrześcijaństwem, w którym mamy do czynienia z niejednoznacznym podejściem do pracy. W dzisiejszych czasach uważa się, że kiedyś (w wiekach średnich) pracę traktowano jako karę za grzechy i nie przywiązywano do niej większej wartości. Taki pogląd spopularyzował Max Weber, przeciwstawiając etykę pracy w protestantyzmie z brakiem zainteresowania pracą w chrześcijaństwie. Ludzie wyrzuceni z raju mieli w mozole pracować, aby przeżyć. Jednak nie oznacza to, że wcześniej nie musieli pracować. Homo laborens (łac. Człowiek pracujący) pojawił się już w raju, kiedy to miał uprawiać i strzec ogrodu Eden. Św. Tomasz z Akwinu najlepiej obrazuje problem Chrześcijaństwa z podejściem do pracy. Z jednej strony Akwinata uznaje pożyteczność pracy i uważa, że jest to prawo natury, ponieważ dzięki pracy ludzkość może przeżyć i możliwa jest kontynuacja Bożego aktu kreacji. Z drugiej jednak strony widział on w pożądaniu do pieniędzy największy grzech, gorszy nawet od umiłowania władzy i seksu. Praca sama w sobie jest dobra, ale problem pojawia się, gdy zaczynamy traktować pracę jako źródło pieniędzy, które mają zaspokoić nasze ziemskie zachcianki. Istotność pracy widzimy już u św. Pawła, który twierdzi, że „kto nie pracuje, niechaj i nie je” (dwa tysiące lat później te słowa powtarza Lenin), jak również znane benedyktyńskie zawołanie „ora et labora” (módl się i pracuj), gdzie pracę stawia się na równi z modlitwą jako drogę do osiągnięcia wiecznego szczęścia, czyli zbawienia.
Nasze dzisiejsze podejście do pracy w głównej mierze ukształtował protestantyzm i rewolucja przemysłowa, dzięki którym kapitalizm jest w stanie tak dobrze funkcjonować. Według Webera powstaniu „ducha kapitalizmu” sprzyjały dwie zasady kalwińskiej teologii: zasada predestynacji (przeznaczenia) oraz zasada, że ziemski zawód jest służbą na chwałę Bożą. Pierwsza z nich głosiła, że wyrok boski decyduje z góry o potępieniu lub zbawieniu każdej osoby. Człowiek nie może na niego wpłynąć, ale jest w stanie poznać czy został „wybrany”, otrzymując znak w postaci sukcesu w działaniu, w tym także w dziedzinie gospodarczej. Co istotne, kalwińska koncepcja zawodu podniosła pracę do poziomu powinności religijnej. Praca w tym ujęciu jest częścią powołania człowieka, a kto nie pracuje, popełnia grzech. Kalwin jako pierwszy uznał równouprawnienie wszystkich zajęć zarobkowych: praca kupca i rzemieślnika była tak samo wartościowa jak praca na roli.
Rewolucja przemysłowa pozwoliła w pełni rozwinąć się kapitalizmowi z jego kultem efektywności i wagą czasu. Najważniejsze w tych przemianach było powiązanie czasu z efektywnością. Rozumiano go głównie w kategoriach kosztu – skoro płacimy pracownikom za ilość godzin, lepiej żeby produkowali więcej, bo dzięki temu generowane są wyższe zyski. W tamtych czasach upowszechniły się zegarki i ludzie zaczęli traktować każdą upływają minutę z wyjątkowym pietyzmem, ponieważ uświadomili sobie nieodwracalność mijającego czasu. Wielu historyków dopatruje się w upowszechnieniu zegarków i idącej za tym zmiany postrzegania czasu, jako głównej przyczyny rozwoju Zachodu w stosunku do reszty świata. Obecnie powstaje wiele prac z zakresu psychologii, badających różnice w podejściu do czasu w zależności od kultury i rozbieżności te są fundamentalne.
W pogoni za statusem
Keynes prognozując 15-godzinny tydzień pracy nie docenił ludzkiej potrzeby posiadania statusu i związanego z tym wzrostu konsumpcji różnego rodzaju dóbr. Nasza potrzeba rywalizacji i ciągłego porównywania się z innymi nie jest wytworem kapitalizmu, tylko wynika z naszej natury. Mamy wbudowany tak mocny mechanizm rywalizacji, ponieważ wybierając życiowego partnera, kierujemy się jego pozycją w porównaniu z innymi. Im wyższy status, tym większe prawdopodobieństwo wystąpienia lepszych genów, dlatego też musimy przekonać drugą stronę gry reprodukcyjnej, że jesteśmy odpowiednim kandydatem. Najłatwiej zrobić to za pomocą widocznych symboli świadczących o statusie: pieniądzom i dobrom materialnym.
Keynes rozumiał różnicę pomiędzy potrzebami podstawowymi, dzięki którym możemy żyć, a dobrami relatywnymi, które wynikają z naszych pragnień, ale nie docenił jak nieposkromione mogą być nasze potrzeby wyższe. Dobrze natomiast dostrzegł te pragnienia ojciec ekonomii, Adam Smith, twierdząc:
„Potrzeba pożywienia jest u każdego człowieka określona ograniczoną pojemnością żołądka ludzkiego; ale pragnienie wygód i ozdób w domach, w odzieży, w urządzeniu i sprzętach domowych zdaje się nie mieć kresu ani ścisłych granic.”
Dobitnie problem naszej pogoni za statusem opisuje Marsh, autor wydanych kilka lat temu książek „Fat, Forty and Fired`” (Grubi, 40-letni i zwolnieni) i „Overworked and Underlaid” (Przepracowani i podlegli).
„Tysiące ludzi wiodą życie w niemej rozpaczy, spędzając długie, męczące godziny w pracy, której nie znoszą, by móc kupić rzeczy, których nie potrzebują – po to, żeby zrobić wrażenie na ludziach, których nie lubią.”
Ponad sto lat temu Thorstein Veblen napisał Teorię klasy próżniaczej, w której opisywał „ostentacyjne próżniactwo” świata biznesu, w którym konsumowano dobra na pokaz, dzięki czemu osoby mogły wyróżniać się między sobą. Dzisiaj, dzięki wzrostowi bogactwa w krajach Zachodu, większość społeczeństwa można uznać do pewnego stopnia za klasę próżniaczą – w tym sensie, że nabywamy dobra, które niekoniecznie są nam potrzebne, a które nadają nam status. W najbardziej dramatyczny sposób prezentują potrzebę statusu ludzie najubożsi, choć w tym wypadku chodzi o to, żeby się nie wstydzić swojej biedy i nie czuć się gorszym od innych. Wydawać by się mogło, że jest to absolutnie bezsensowne zachowanie, ale ludzie, oprócz potrzeb biologicznych, mają niezwykle ważne potrzeby psychiczne i nie zawsze, jak w piramidzie Maslowa, trzeba zaspokoić potrzeby podstawowe, takie jak choćby jedzenie, aby przejść do wyższych, takich jak potrzeba statusu. Smith ponad 200 lat temu zwracał uwagę na nakręcającą się spiralę konsumpcji w bogatych krajach, w których ludzie muszą więcej konsumować, żeby nie być gorszymi od innych. Zgrabnie nazwał to „potrzebą pokazania się innym bez wstydu”. Ta potrzeba statusu była jedną z głównych przyczyn kryzysu z 2008 roku, ponieważ ludzie nie chcieli żyć na gorszej stopie od innych i zaciągali kredyty, aby dorównać reszcie.
Na znaczenie relatywności naszych ocen, zwraca uwagę autor bestsellerów z zakresu nauk społecznych, Malcom Gladwell, który tłumaczy dlaczego więcej samobójstw zdarza się w krajach bogatych niż biednych. Nieszczęście mocniej uderzy człowieka w kraju bogatym, ponieważ będzie mu trudniej poradzić sobie z własnym nieszczęściem, widząc naokoło uśmiechniętych sąsiadów. Inaczej jest, kiedy mieszkamy w biednym kraju, gdzie większość ludzi ma problemy, bo wówczas łatwiej znieść własne nieszczęście. Nie da się ustalić absolutnego poziomu szczęścia i stopy życia, dlatego staramy się je określić patrząc na innych. Tak samo nie da się ocenić głośności dźwięku, znając wyłącznie jego obiektywne natężenie. Ten sam dźwięk zostanie odebrany jako głośny lub cichy w zależności od tego, czy wcześniej słuchaliśmy szeptu, czy wrzasku.
Po co nam te dobra?
Szukamy szczęścia w konsumpcji dóbr. Myślimy, że dadzą nam zadowolenie i w tym celu tak wiele pracujemy. Jak mawiała Marylin Monroe: „Pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy.” Tego rodzaju myślenie jest wynikiem splotu wielu czynników, z których bardzo istotna jest filozofia utylitaryzmu. Założycielem tej szkoły był Jeremy Bentham [1748-1832], który twierdził, że „Natura poddała rodzaj ludzki rządom dwu zwierzchnich władców: przykrości i przyjemności. Im tylko dane jest wskazywać, cośmy powinni czynić, oraz stanowić o tym, co będziemy czynili”. Oznacza to, że celem życia człowieka jest maksymalizacja przyjemności lub minimalizacja bólu, aby zmaksymalizować swoja użyteczność. Dla utylitarystów nie liczy się wartość czynności sama w sobie, ale to, czy daje nam zadowolenie. Taki sposób myślenia powoduje, w telegraficznym skrócie, że żyjemy hedonistycznie, poszukując podniet, które dadzą nam zadowolenie. Bentham nie wymaga od nas żadnego wysiłku wewnętrznego: nasze żądze powinny być zaspokojone, a zachcianki spełnione. Kpi ze starożytnych greckich filozofów, którzy poszukiwali najwyższego dobra (summum bonum). Liczy się szczęście – tu i teraz. Ludzie otaczają się kolejnymi dobrami myśląc, że wystarczy posiadać więcej, aby być szczęśliwym. Zagrożenia takiego myślenia przedstawił Aldous Huxley w „Nowym wspaniałym świecie”, gdzie ludzie stali się niewolnikami swoich żądz i za wszelką cenę dążyli do szczęścia.
Wnikliwą analizę sformułował również Mandeville [1670-1733], znany ze swojej satyry na angielskie społeczeństwo pod nazwą „Bajki o pszczołach”, opowiadającej o społeczeństwie pszczół, które rozwija się, zapewniając dobrobyt wszystkim mieszkańcom. Jednak w tym społeczeństwie bogacą się łajdacy, gdyż nie ma handlu bez oszustwa i władzy bez korupcji. Pszczoły narzekają na ten stan rzeczy, co słyszy Jowisz i przekształca je w istoty prawe i cnotliwe, ale zamiast poprawy jakości życia, dzieje się coś przeciwnego. Pszczoły straciły pracę, bo kowale nie mogli zarobić w społeczeństwie, które nie ma w oknach krat, a rygli w drzwiach. Nie było zajęć dla sędziów i adwokatów z uwagi na brak wymiaru sprawiedliwości. Z powodu zaniku luksusu i obżarstwa, znikają rolnicy, służący, szewcy. Tylko część pszczół jest potrzebna, reszta nic nie robi. Mandeville był pierwszym ekonomistą, który w chciwości widzi czynnik powodujący rozwój społeczeństwa. („Pycha i próżność zbudowały więcej szpitali, niż wszystkie cnoty razem wzięte”).
To od tego momentu ekonomia coraz bardziej oddala się od jakichkolwiek ocen ludzkich czynów. Uznano, że człowiek powinien dążyć do szczęścia, maksymalizując swoją użyteczność, a „niewidzialna ręka” rynku spowoduje, że wszystkim będzie lepiej. Adam Smith ubolewał nad tym, że pędzimy za sukcesem, statusem i pieniędzmi myśląc, że dadzą nam szczęście. On, jako sympatyk stoików, wiedział, że nie tędy prowadzi droga do powodzenia w życiu. Z drugiej jednak strony zauważał, że w konsekwencji ten nasz niezdrowy pęd powoduje, że gospodarka działa lepiej i ostatecznie zyskuje całe społeczeństwo. Dlatego ekonomia od wielu lat zachęca do konsumpcji i produkcji nowych dóbr, bo wierzy, że tylko w taki sposób społeczeństwo ma szansę na rozwój. Może się wydawać, że człowiek traktowany jest tu jak małe dziecko, które chce jeść tylko słodycze i ciągle się bawić – ale próba uwznioślenia ludzkich potrzeb przez system komunistyczny zakończyła się przecież wielką klapą.
Dzisiejsza ekonomia, pomimo ciągłego rozwoju dobrobytu (w nierównym stopniu u poszczególnych grup) i posiadania większej ilości dóbr, ma jednak niewiele do zaoferowania. Ludzie dzisiaj wcale nie czują się szczęśliwsi niż kiedyś. Nie chodzi o to, że dobra nie dają nam szczęścia – bo dają, a w dodatku, pomimo krytyki ze strony intelektualistów, nasza pogoń za konsumpcją doprowadziła do tego, że tak bardzo rozwinęliśmy się jako ludzkość. Pewnie, że lepszą metodą na szczęście jest eudajmonia, czyli stan, gdy czujemy wewnętrzne szczęście, poczucie doskonałości swojego życia. Jest jednak trudno taki stan osiągnąć i nieprzypadkowo ludzie wybierają łatwiejszą ścieżkę konsumpcji. Często zapominamy o wartości dóbr, w tym sensie, że nie tyle dają nam one szczęście, co chronią nas przed nieszczęściami związanymi z zagrożeniem naszego bytu. Ich wagę możemy poznać dopiero gdy jesteśmy głodni czy nie mamy gdzie mieszkać. Jednak wraz ze wzrostem dobrobytu spada dla nas wartość pieniądza – zupełnie inne zadowolenie daje nam podwyżka o 1000zł miesięcznie kiedy zarabiamy 2000zł, niż kiedy zarabiamy 10000 zł.
Fetysz PKB i państwo jako odzwierciedlenie nas samych.
Dzisiejszym problemem jest to, że państwo ma nam, obywatelom, niewiele do zaproponowania oprócz wzrostu PKB. Takie podejście jest dobre, kiedy w kraju panuje bieda i podstawowe potrzeby nie mogą zostać zaspokojone, ale wraz ze wzrostem zamożności to już nie wystarcza. Po II Wojnie ludzie wcale nie byli szczęśliwsi. Te problemy opisał John Kenneth Galbraith w „Społeczeństwie dobrobytu” i Tibor Scitovsky w „The Joyless Economy” (Smutna ekonomia). Autorzy książek wykazują, że wzrost dobrobytu nie prowadzi wcale do większego szczęścia i nie może być celem samym w sobie. Ekonomia powinna czerpać z wiedzy innych nauk społecznych (filozofia, psychologia), aby być w stanie pomóc człowiekowi w osiągnięciu zadowolenia.
Krytyka w następnych latach skupiła się na PKB jako mierniku bogactwa. Powstawały nowe sposoby mierzenia dobrobytu, ale albo były to wskaźniki na bazie PKB, albo wskaźniki, których nie da się obliczyć precyzyjnie. Problem nowych metod widać dobrze na przykładzie projektu, w którym brał udział Stiglitz razem z francuskimi intelektualistami (ostatnio mającymi dużo do powiedzenia w ekonomii) pod egidą prezydenta Sarkozy’ego. O ile wskazują oni na ogrom problemów wynikających z mierzenia dobrobytu za pomocą PKB, o tyle problemem staje się stworzenie własnego, lepszego miernika. Główną trudnością jest subiektywność oceny dobrobytu społeczeństwa, co dobrze uwidaczniają tzw. „indeksy szczęścia”, w których głównym składnikiem ma być odpowiedź ludzi na to, w jakim stopniu są szczęśliwi. (Najlepsze miejsca zajmują w tych rankingach kraje Ameryki Łacińskiej). Słabość takiego sposobu obrazują wnioski pewnego eksperymentu psychologicznego, w którym ludzie mieli odpowiedzieć na analogiczne pytanie. W pierwszym wypadku osoby najpierw pytano o to, czy są szczęśliwe, a później o to, czy mają partnera. Nie zauważono korelacji pomiędzy tymi odpowiedziami. W drugiej wersji pytano ludzi najpierw o to, czy mają partnera, a dopiero potem czy są szczęśliwi. Jak się okazało, myślenie o braku partnera spowodowało, że ludzie uznawali się za nieszczęśliwych, co pokazuje, że ocena własnego poczucia szczęścia zależy od aktualnego nastroju, zatem trudno uznać ją za wystarczającą podstawę do badań.
Koszty alternatywne
Ostatnim wyjaśnieniem 40-godzinnego tygodnia pracy jest postrzeganie czasu w kategoriach kosztu. Ekonomistą, który zwracał uwagę na wagę czasu, był Gary Becker, dzięki któremu możemy wytłumaczyć dlaczego bogaci pracują więcej, niż chcą. Ważne jest to, że w ekonomii każdy wybór oznacza rezygnację z innych wyborów. Decydując się na odpoczynek, automatycznie rezygnujemy z alternatywy w postaci pracy, która daje zarobek. Z powodu wzrostu przeciętnego dochodu, rośnie koszt czasu wolnego. Im więcej zarabiamy, tym droższy będzie dla nas czas wolny i tym niechętniej zrezygnujemy z pracy. Skoro ludzie zarabiają kilkakrotnie więcej, niż prawie sto lat temu, to „leniuchowanie” się nam nie opłaca, szczególnie jeżeli jest tyle rzeczy do kupienia…
Co wiemy
Keynes nie pomylił się co do kierunku, w jakim będzie rozwijał się gospodarka, ale nie docenił niekończących się ludzkich potrzeb. Ludzie mogą się tłumaczyć, że chcą pracować mniej, by mieć czas dla siebie i rodziny, a w końcu i tak wybierają pracę, tłumacząc się walką o byt. Jednak większość mieszkańców bogatych krajów wcale nie musi tak wiele pracować, aby zapewnić sobie utrzymanie. Czas zrozumieć, że dobra takie jak lepszy samochód czy dom nad jeziorem to wcale nie są niezbędne rzeczy, potrzebne do szczęśliwego życia. Ale jeżeli je za takie uważamy, to musimy przyjąć do wiadomości, że ich zdobycie będzie kosztowało – przede wszystkim nasz czas. Pytanie, czy naprawdę chcemy ich tak mocno, by poświęcać coś, co jest dla nas najważniejsze? To już jednak pytanie, na które każdy musi odpowiedzieć sobie sam.