„Mamy do czynienia z bardzo głęboko sięgającą nędzą intelektualną, zarówno po stronie lewicy, jak i po stronie Kościoła rzymskokatolickiego, w kontekście ich wzajemnych oddziaływań” – stwierdza Krzysztof Wołodźko w 19. numerze „Kontaktu”, kwartalnika warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, poświęconego „próbie pogodzenia inspiracji lewicowej z chrześcijańską”. Diagnoza Wołodźki jest słuszna, a próba nieudana i na tym można by recenzję skończyć, gdyby nie to, że szlachetnie motywowane wysiłki młodych katolickich inteligentów nie zasługują na tak obcesowe potraktowanie.
Mniej więcej w tym samym czasie co najnowszy „Kontakt” ukazały się rozmowy Piotra Szumlewicza „Ojciec Nieświęty” poświęcone krytycznej ocenie pontyfikatu Jana Pawła II. Jedna z indagowanych – Agnieszka Zakrzewicz – stwierdza w nich, że „w okresie Soboru Watykańskiego II
Kościół był naprawdę powszechny i miał dwa skrzydła: prawe i lewe. Katolicy mieli poglądy prawicowe i lewicowe, byli nawet księża popierający rewolucję marksistowską, startujący w wyborach z list Włoskiej Partii Komunistycznej czy wchodzący w skład rządu rewolucyjnego w Salwadorze”. Czy możliwy jest powrót do tych pluralistycznych soborowych czasów?
Moim zdaniem nie. Wynika to nie tyle z trwałości obskuranckiego zamordyzmu zaprowadzonego przez Karola Wojtyłę, ile z definicji lewicy. W przekonaniu redaktorów „Kontaktu” czy księdza Ernesta Cardenala, który przez osiem sandinistowskich lat był nikaraguańskim ministrem kultury, istotą lewicowości jest brak przyzwolenia na nierówności majątkowe, wynikający z uniwersalistycznej – a więc siłą rzeczy dowartościowującej biednych i upośledzonych – nauki Jezusa Chrystusa. Dostrzegłszy to podobieństwo Cardenal stwierdził, że nie ma różnicy między Królestwem Niebieskim a społeczeństwem komunistycznym, i by przyśpieszyć nadejście pierwszego, zaczął budować drugie.
Sprzeniewierzył się w ten sposób obydwu ideałom, choć raczej nie w jednakowym stopniu, bo ministrem przestał być już dawno, a księdzem jest w dalszym ciągu.
Nawet jeśli skupienie się na kwestiach materialnych sporadycznie pomaga lewicy wygrywać wybory, nie oddaje sedna różnicy pomiędzy nią a prawicą. Jeżeli na marksowską utopię spojrzeć z szerokiej metafizycznej perspektywy, to okaże się, że zniesienie różnic materialnych jest tylko jednym z instrumentów emancypacji, której istotą pozostaje uzyskanie przez człowieka pełnej kontroli nad swoim losem. Równość stanowi zatem konieczny, ale niewystarczający warunek dla osiągnięcia celu: ani w Paragwaju jezuitów, ani w Kambodży Czerwonych Khmerów do pełnej emancypacji nie doszło, mimo iż oba miejsca cechował skrajny egalitaryzm w sferze materialnej.
To dlatego – wbrew temu, czego chcieliby lewicujący katolicy z „Kontaktu” i pobożni lewicowcy z „Obywatela” – skupienie się współczesnej lewicy na kwestiach obyczajowych nie jest przejściową aberracją. Nawet jeśli odpowiadając na społeczne zapotrzebowanie doby kryzysu, ta czy inna lewicowa partia na poważnie zajmie się likwidacją różnic dochodowych, nie stanie się przez to partią chrześcijańską. Wręcz przeciwnie, doprowadziwszy do materialnej równości jednostek, zacznie wyzwalać je z ograniczeń płci, rasy i narodowości. Tego rodzaju wyzwolenie stoi w zasadniczej sprzeczności z chrześcijańską doktryną: do zbawienia dąży się przecież nie poprzez krytyczną dekonstrukcję otaczającego świata, lecz drogą jego akceptacji: „Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię” – mówi Pismo św. (Mat. 5,5). Hiob i Nietzscheański Nadczłowiek pozostaną przeciwstawnymi wzorcami osobowościowymi nawet wtedy, gdy osiągną porozumienie w kwestii optymalnego poziomu redystrybucji.
Emancypacyjna aksjologia jest tym, co z jednej strony łączy nawet najbardziej radykalnych lewicowców z liberałami, a z drugiej odróżnia liberałów od leseferystów (dla tych ostatnich nierówności są „naturalnym” elementem boskiego planu stworzenia, a jakakolwiek próba ich kontrolowania – świętokradztwem). W kwestiach praktycznych – weźmy na przykład prawo pracy – liberałowie i leseferyści mogą oczywiście mówić jednym głosem, występując przeciw równie taktycznemu sojuszowi socjalistów i chadeków. Po żadnej ze stron nie będziemy mieć jednak do czynienia z „pogodzeniem inspiracji”.
