Boom edukacyjny lat 90-tych i jego konsekwencje. Proces, który powszechnie określa się mianem boomu edukacyjnego lat 90-tych miał swoje słabe i mocne strony. Słabe, bo powstało zdecydowanie za dużo uczelni niepublicznych, co było rezultatem szafowania pozwoleniami dla uczelni, które nigdy nie powinny były powstać. Zwłaszcza uczelni w małych ośrodkach miejskich, bez kadry dydaktycznej, o niskim poziomie nauczania i jeszcze niższym czesnym. Uczelni niejednokrotnie o pokrętnych zasadach właścicielskich, działających niezwykle delikatnie mówiąc – na pograniczu prawa. I mocne, bo po raz pierwszy w wolnej Polsce, w obszarze szkolnictwa wyższego pojawiła się konkurencja i zgodna z obowiązującymi w ekonomii zasadami rywalizacja między uczelniami. Zaczęła ona przebiegać między uczelniami publicznymi (państwowymi) i niepublicznymi (niepaństwowymi, wśród których są uczelnie typowo prywatne, zakładane przez prywatnych właścicieli i społeczne na zasadzie non profit np. zakładane przez stowarzyszenia i fundacje, czyli organizacje pozarządowe). Aczkolwiek faktyczny podział między uczelniami wcale nie powinien i w rzeczywistości nie przebiega według kryterium: publiczne-niepubliczne i bezpłatne-płatne, tym bardziej, że de facto wszystkie są płatne. Realnym podziałem jest i coraz bardziej w dobie niżu demograficznego będzie nareszcie podział na złe i dobre uczelnie, zarówno te publiczne, jak i niepubliczne.
Paradoksem jest to, że od początku przewagę w tej rywalizacji miały – i do dziś dnia mają – uczelnie państwowe: gorzej zarządzane i nie zawsze racjonalnie gospodarujące dotacjami budżetowymi (ostatnio pojawiła się informacja i wielomilionowym zadłużeniu wiodącej w kraju uczelni publicznej o charakterze finansowo-biznesowym, ponadto trwa niecierpliwe oczekiwanie na raport NIK o wykorzystaniu środków publicznych przez szkoły wyższe), o skostniałych programach nauczania, źle ocenianej kadrze akademickiej, fatalnej obsłudze studentów, przestarzałej infrastrukturze. Uczelnie niepubliczne miały w tym względzie możliwość – a w zasadzie konieczność – tworzenia tych wszystkich elementów działalności uczelni od podstaw, aczkolwiek działo się to – i dzieje do dziś – w oparciu o wypracowane wyłącznie z czesnego studentów środki.
I tu następuje refleksja nad modelem polskiej uczelni. Boom edukacyjny doprowadził do głębokiego zróżnicowania jakości nauczania w ponad 400 istniejących uczelniach wyższych. Z powodów rynkowych i komercyjnych zdecydowana większość polskich uczelni kieruje się bowiem wyraźnie w stronę biznesu edukacyjnego i usług edukacyjnych, rezygnując z zasad mistrzostwa akademickiego i misji wysokiej klasy kształcenia przyszłych elit społecznych, głównie na poziomie lokalnym.
Wraz z nastaniem niżu demograficznego i wejściem w życie pakietu ustaw i nowelizacji w zakresie szkolnictwa wyższego i nauki, w sposób niejako symboliczny kończy się okres „wczesnego kapitalizmu edukacyjnego”, a używając sformułowania klasyka „pierwotnej akumulacji kapitału” edukacyjnego. Nastąpi drugi etap rewolucji edukacyjnej: łączenia się uczelni (czytaj przejmowania przez silniejsze upadających) oraz upadku i likwidacji tych, które nie są w stanie wytrzymać konkurencji na rynku kształcenia na poziomie studiów wyższych. Ale niestety idealistycznym jest twierdzenie, że niż odsieje wyłącznie słabe uczelnie. Owszem przetrwają uczelnie najsilniejsze, ale to wcale nie znaczy, że najlepsze. Wiele z nich będzie bardzo daleko do uczelni określanych mianem flagowych. Czynnik jakości bowiem i wysokiego poziomu kształcenia jest tylko jednym z wielu, weryfikujących uczelnie na wolnym rynku. Do istotnych należy także wysokość odpłatności za studia, a także – niestety – nastawienie sporej części młodzieży, na odbywanie studiów w sposób „lightowy”: tanio, łatwo i bez wysiłku (czytaj: kupowanie nie tyle rzetelnej oferty akademickiej, ale wyłącznie dyplomu).
Mity i stereotypy a reforma szkolnictwa. Z procesem, o którym tu mowa wiąże się kilka mitów i stereotypów, które rozprzestrzeniają się w miarę jak duże liczebnie i infrastrukturalnie uczelnie publiczne wpływają na proces legislacyjny, ugruntowując nierówność statusu szkół wyższych publicznych i niepublicznych. Gołym okiem jest to widoczne w niedawnej nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym. Rozmaite przypadki, związane z patologiami w szkolnictwie zarówno publicznym, jak i niepublicznym opisywała wielokrotnie prasa, na część z nich zwracały uwagę kontrole Państwowej Komisji Akredytacyjnej, ale w nikły sposób wpłynęło to na zmianę oblicza polskiego rynku edukacyjnego i podejścia do weryfikacji uczelni przez młodzież i ich rodziców. Trwa wyczekiwanie na to, że to niż i jego nieuchronne prawa doprowadzą do selekcji uczelni, a nie zasady zdrowej, przejrzystej, opartej na jakości i wysokim poziomie kształcenia konkurencyjności w obu sektorach szkolnictwa wyższego.
W jednym z marcowych numerów „Polityki” znaleźć można doskonałą charakterystykę tych wszystkich mitów, jakie nagromadziły się w okresie boomu edukacyjnego (M. Papuzińska, Mitologia wyższa, „Polityka” nr 10, 5 marca 2011). Wbrew panującym opiniom, owszem zwielokrotniła się w ciągu dwudziestu lat liczba studentów, ale. od 1990 roku spadła liczba uczącej studentów kadry akademickiej. Konstytucyjna zasada bezpłatnego szkolnictwa publicznego jest fikcją, bowiem w uczelniach publicznych w wielu przypadkach większość stanowią studenci studiów zaocznych i wieczorowych, od których pobierane jest czesne w wysokości wyższej niż w uczelniach niepublicznych. Powszechnie panującym chwytem o charakterze populistycznym, rozpowszechnianym także przez polityków jest twierdzenie o wyrównywaniu szans poprzez kształcenie na studiach bezpłatnych młodzieży z rodzin gorzej uposażonych i z mniejszych ośrodków. Wielokrotnie przeprowadzane badania pokazują wyraźnie, że na studia bezpłatne, czyli stacjonarne na uczelniach publicznych dostaje się w zdecydowanej większości młodzież, pochodząca z dużych miast i z rodzin zamożnych, których rodziców stać jest na to, aby lepiej wyposażyć swoje dzieci w wiedzę i zdolności, umożliwiające jak najlepiej zdać maturę. Mogłyby ten cel realizować uczelnie niepubliczne, bo zarówno w ustawie z 2005 roku, jak i niedawnej nowelizacji jest zapis o możliwości dotowania z budżetu państwa studiów stacjonarnych na uczelniach niepublicznych, ale przez sześć lat ten zapis pozostaje martwy (brak jest stosownego rozporządzenia, określającego zasady i kryteria przyznania takich dotacji). Kolejną nieprawdą jest kwestia wieloetatowości i związanego z tym przekonania, że dotyczy ona głównie szkół niepublicznych. Prawdziwym kuriozum na rynku edukacyjnym jest istnienie 36 państwowych wyższych szkół zawodowych (licencjackich), otrzymujących dotacje budżetowe, ale „zapożyczających” w przeważającej mierze kadrę akademicką z dużych uczelni państwowych.
Te wszystkie mity i stereotypy można mnożyć, ale tym co tkwi u podstaw tego rodzaju myślenia jest nierówność w traktowaniu sektorów kształcenia wyższego, gdzie zdolność do kreatywności i innowacyjnych rozwiązań traktowana jest po macoszemu, a honorowane są działania rutynowe i rozwiązania w znacznej mierze anachroniczne.
Humanistyka wobec konkurencyjności polskiej gospodarki. Reforma szkolnictwa wyższego i nauki oraz pakiet przyjętych regulacji prawnych w tym zakresie jest ważnym krokiem w procesie strukturalnego, finansowego i perspektywicznego nadrabiania różnic cywilizacyjnych, związanych z prowadzeniem prac naukowo-badawc
zych w sektorze nauk ścisłych, technicznych, przyrodniczych, informatyki i nowoczesnych systemów komunikacji. Powstaje nie od dziś pytanie co może do tego procesu wnieść polska humanistyka, która z racji odmienności warsztatu naukowo-badawczego różni się od wymienionych wyżej dziedzin nauki. Czym może stać się humanistyka dla gospodarczych wyzwań XXI wieku?
Może wnieść trojakiego rodzaju doświadczenie. Po pierwsze szeroki wachlarz wiedzy o świecie z punktu widzenia systemów i procesów, organizujących życie zbiorowe, historycznych uwarunkowań procesów społecznych i wielowymiarowego myślenia o przyszłości, idei w myśleniu i działaniu, które stają się albo elementem diagnozy, lub kierunkami rozmaitych strategii. Jednym słowem kumulatywny zestaw wiedzy, służącej wypracowywaniu lepszych rozwiązań w organizowaniu się społeczeństw, państw, ale także przedsiębiorstw i społeczności lokalnych. Po drugie, współczesna humanistyka zwraca szczególną uwagę na kształtowanie umiejętności interpersonalnych, służących lepszym formom komunikacji, także w środowiskach – co w obecnym stuleciu odciśnie szczególne piętno – wielokulturowych, wieloreligijnych. Humanistyka jest w stanie wesprzeć procesy społeczne w makro i mikroskali, nastawione na zachowania integracyjne, myślenie w kategoriach analitycznych i na działania partycypacyjne. Wyzwania współczesnego, cywilizowanego świata, oparte na kanonie współpracy i kooperacji, przeciwdziałania konfliktom, patologiom i nietolerancji nie są w stanie wypracować racjonalnych ram działania bez wsparcia przedstawicieli i środowisk, reprezentujących takie dziedziny jak ekonomia, prawo, filozofia, socjologia, politologia, historia, sprawy międzynarodowe. I wreszcie po trzecie, cechą immanentną humanistyki w wymiarze historycznym było zawsze odniesienie zjawisk społecznych, politycznych i ekonomicznych do wzorca etycznego oraz zasad moralnego postępowania i przyzwoitego działania. W nich zawierał się niejako z definicji ważny komponent zasad i reguł, organizujących życie zbiorowe w oparciu o zestaw wartości i norm moralnych. Podtrzymywanie relacji między różnorodnością postaw, racjonalnością i dążeniem do sukcesu i jak największej skuteczności codziennych działań, ale także w związku z tym i wysokim stopniem relatywizmu norm i wartości w życiu społecznym zawsze wymaga zrównoważenia z etycznymi imponderabiliami, wpływającymi na zachowania jednostek, grup i dużych organizmów społecznych.
Nieprzypadkowo zatem, w wielu krajach europejskich na stanowiska kierownicze w różnego rodzaju jednostkach gospodarczych chętniej w ostatnich latach zatrudnia się filozofów i socjologów niż absolwentów zarządzania i marketingu, a dziennikarzami i pracownikami mediów niezwykle rzadko są absolwenci wydziałów dziennikarstwa i komunikacji społecznej. To jest odpowiedź na prawdziwe zapotrzebowanie, a zarazem rynkowy wymiar kształcenia na poziomie wyższym.
Dla mnie jako przedstawiciela uczelni niepublicznej o profilu nauk społecznych, wywodzącej się i działającej pod patronatem instytutów nauk społecznych i politycznych Polskiej Akademii Nauk, takim nowoczesnym sposobem na kształcenie nowych elit życia publicznego i kompetentnej kadry administracyjnej oraz zarządzającej jest stworzenie uczelni według formuły liberal arts. Nawiązuje ona – jak sama nazwa wskazuje – do wzorców wielu najlepszych uczelni amerykańskich i europejskich, ale także paradoksalnie do rodzimej idei „sztuk wyzwolonych” – oświeceniowej i nowoczesnej nie tylko wówczas, kiedy powstała, metody kształcenia elit o szerokich horyzontach intelektualnych i nabywania wiedzy ogólnohumanistycznej, pozwalającej poruszać się bez skrępowania i poczucia niższości w środowiskach i ośrodkach akademickich Włoch, Francji, Anglii i Stanów Zjednoczonych Ameryki. Tylko taka formuła pozwala na kształcenie przyszłych elit społecznych, politycznych, medialnych, akademickich i naukowych, a co za tym idzie zapewnienia wysokiego poziomu nauczania i umiędzynarodowienia uczelni.
W Collegium Civitas od początku przyjęliśmy strategię budowania niewielkiej uczelni, silnej nie tyle liczebnością studentów, ale poziomem nauki, kadry dydaktycznej i opiniotwórczym charakterem środowiska akademickiego, budowanego w oparciu o tradycję i współczesność PAN. W takiej strukturze udało się przechować wiele z tych wartości, które należą do kanonu wartości akademickich: zasady mistrz-uczeń czyli indywidualnej dostępności do profesorów o uznanym autorytecie naukowym, liczebność rocznika na danym kierunku nie większą niż kilkadziesiąt osób, kształtowanie postaw obywatelskich i życiowych, na które składa się ożywiona działalność na rzecz społeczności studenckiej i miejskiej, ale także niezwykle bogata oferta dydaktyczna, umożliwiająca studentowi autentyczny, a nie tylko iluzoryczny wybór z bogatej oferty przedmiotów spoza jego kierunku oraz umiędzynarodowienie uczelni, co pozwala każdemu studentowi mającemu wyższą średnią i znającemu język na wyjazd na semestr lub rok do jednej z kilkudziesięciu uczelni partnerskich na całym świecie.