Podziwiałem kiedyś żywioł przez smagane wściekłym deszczem okienne szyby, dzwoniące jak zęby w taniej opowieści grozy. Innym razem przedzierałem się przez zdziczałe powietrze pod targanymi obłąkanym wiatrem palmami na plaży, którą z ciemności wyławiały raz po raz strzeliste błyskawice. Teraz w jednym z najludniejszych miast świata przyszło mi stawić czoła potopowi.
To właśnie w wielkim mieście po raz pierwszy ujrzałem na własne oczy, co może zdziałać tajfun.
Blisko piętnaście lat temu po raz pierwszy postawiwszy stopę w Azji. Gdy tylko wyszedłem z hongkońskiego lotniska, oczom mym ukazały się biedne, zmaltretowane palmy. „Tajfun” wyjaśnił krótko gospodarz. I tyle. Dla niego nie to była w sumie żadna nowość. Azja wschodnia i południowo-wschodnia jest z tajfunami w związku bliskim i burzliwym. Opuściwszy swoją kolebkę na północno-zachodnim Pacyfiku, rosną w siłę w drodze ku lądowi, uderzając z impetem na Chiny, Filipiny, Japonię i inne kraje regionu. Zawsze było ich tu najwięcej. Ale wygląda na to, że podnoszące się temperatury jeszcze spotęgują nawiedzające ten region katastrofy.
Mieszkając przez kilka następnych lat nieco dalej na północ, w prowincji Hunan, czasem zahaczałem o tajfun – czy raczej to tajfun zahaczał o mnie, sprowadzając obfite, mroczne deszcze na obrzeża swojej niszczycielskiej działalności dalej na południu, wypełniając rzeki po brzegi skotłowanymi wodami, podtapiając ulice, zalewając domy i sklepy, ale nie uderzając całą siłą stężonego powietrza, ani nie sprowadzając powszechnego potopu. Kilka razy, przyjeżdżając do Kantonu czy Hongkongu, rozminąłem się z tym czy innym słynnym tajfunem o kilka dni, i z melanżem emocji patrzyłem potem na niusy o sytuacji w miejscach, z których dopiero co wróciłem albo które miałem za jakiś czas odwiedzić.
Przy całej tragedii, jaką dla wielu stanowiło przejście tajfunu, nie mogłem pozbyć się wstydliwego żalu, że ominęło mnie jedno z wielkich widowisk przyrody.
Tylko czy aby na pewno przyrody? Przyzwyczailiśmy się mówić o tajfunach, cyklonach, huraganach (trzy różne nazwy na to samo zjawisko, zależnie od regionu występowania) i wielu innych ekstremalnych zjawiskach pogodowych, jako o katastrofach naturalnych. Ale w jakim stopniu są one nadal efektem wyłącznie sił przyrody i procesów naturalnych? W świecie, który stworzyliśmy, gdzie ilość dwutlenku węgla w atmosferze przyrasta w tempie najszybszym od epoki dinozaurów i obecnie wynosi 410 ppm w porównaniu z 280 ppm u zarania rewolucji przemysłowej (wzrost o 46%) trudno uniknąć konstatacji, że zjawiska do niedawna niezależne od ludzkiej działalności są w coraz większym stopniu przez tę właśnie działalność modyfikowane, wzmacniane, prowokowane. I to nie tylko w ogóle, ale i w szczególe.
Przez lata mantrą naukowców było, że postępujące za sprawą gazów cieplarnianych takich jak dwutlenek węgla i metan globalne ocieplenie odgrywa wprawdzie rolę w intensyfikacji zjawisk pogodowych, ale nie można cech danego pojedynczego zjawiska przypisać akurat zmianie klimatu. W coraz jednak większym stopniu jesteśmy w stanie określić wpływ zmian klimatycznych właśnie na konkretną pogodę. Nawet zjawiska, które na pierwszy rzut oka wydają się niezwiązane z pogodą, mogą w istocie być z nią w ściślejszej zależności, niż myślimy. Przybywa badań naukowych wskazujących, że zmiany ciśnienia atmosferycznego i nasączenia gleby wodą, jakie przynoszą ze sobą tajfuny i ulewne deszcze, oraz podnoszenie się poziomów mórz i zmniejszenie pokrywy lodowej przekładają się nawet na aktywność wulkaniczną oraz na częstotliwość i skalę trzęsień ziemi.
Jak więc w tej sytuacji patrzeć na dotychczasowe katastrofy „naturalne”?
Kiedyś uważano je za znaki i kary dla ludzkości i konkretnych jednostek od bogów lub Boga. Potem za wydarzenia właśnie „naturalne”, wynikające z praw fizyki i innych obiektywnych czynników. Dziś uświadamiamy sobie (choć niektórzy bronią się przed tą świadomością rękami i nogami), że stoimy za nimi także my sami. I to ze wszystkimi tego złożonymi, a nieraz i paradoksalnymi konsekwencjami. Świat globalnego ocieplenia bowiem to świat większych ulew, ale i większych suszy. Jak wylanie wielkiego wiadra wody w jednym miejscu grządki nawilży ją gorzej, niż równomierne podlanie małą konewką całej jej powierzchni, tak i zmiana częstotliwości i nasilenia opadów, a także rozpiętości temperatur, do których ludzkość się przyzwyczaiła i od których się uzależniła, odbije się na rolnictwie i produkcji żywności, na dalszej przydatności obszarów obecnie zamieszkanych, i na samej naszej relacji z naturą.
Kiedyś, w epoce zbieracko-łowieckiej, człowiek był częścią natury, bo zupełnie zależał od jej rytmów.
Później, wraz z rewolucją rolniczą, zaczął się od nich stopniowo uniezależniać, prowadząc do dualizmu człowiek-przyroda. Obecnie jest w stanie wpływa na te rytmy, czyniąc sobie Ziemię poddaną. Ale – i tu tkwi haczyk – wpływając na środowisko naturalne tak, by lepiej spełniało nasze potrzeby, ryzykujemy, że zainicjujemy kaskadę zmian, które nie będą już po naszej myśli; przeciwnie, będą nam wrogie jak nigdy dotąd w historii naszego gatunku. Czy uda nam się w tym odnaleźć?
Po Hunanie przyszło mi przez dwa lata mieszkać w sercu prowincji Hajnan, czyli na tropikalnej wyspie u południowych wybrzeży Chin, pośród wielkolistnych bananowców i ciężkich od kokosów palm, na trasie tajfunów ciągnących od Filipin przez Morze Południowochińskie ku Azji kontynentalnej.
To tam właśnie po raz pierwszy stanąłem w tajfunem oko w oko.
Przytaczał się niespiesznie, ciężki i mroczny, zapowiadając swoje nadejście zwałami niebotycznych chmur, wibrującym dudnieniem wyładowań atmosferycznych, oraz szczególnym, prawdziwym czy może wyobrażonym, natężeniem w powietrzu. Następnie przyszła wiadomość z uczelni, że wszystkie zajęcia są odwołane, i należy pozostać w mieszkaniach i akademikach. A potem wreszcie się zaczęło.
Pamiętam, jak stałem przy oknie z widokiem na poszarzały skotłowanym deszczem krajobraz wioski sąsiadującej z kampusem, i patrzyłem, jak pod rozżarzoną na fioletowo pokrywą rozbłyskującego nieba huczący wicher targa i tarmosi palmy i bananowce, jak rwie i drze kable i dachy, porywając ze sobą strzępy liści, plastiku, niezidentyfikowanych przedmiotów. Pamiętam jak, kiedy wszystko wreszcie ucichło, szedłem przez ogłuchły i oniemiały kampus pod wychodzącym zza chmur słońcem i patrzyłem na połamane drzewa i koryta potoków wyżłobione w trawnikach, a potem na zdjęcia z akademika, gdzie studenci walczyli z zalewającą ich deszczówką.
A to wszystko i tak nic, w porównaniu z tym, co przechodzili ci, którym ten sam tajfun gdzieś po drodze odebrał dorobek całego życia – a nawet i samo życie.
Nie same tajfuny wszelako są winne zniszczeniom i tragediom. Winna jest także ludzka krótkowzroczność, która każe osiedlać się w miejscach narażonych na rzadkie katastrofy, bo „jakoś to będzie”, bo „nam nic się nie stanie”, bo „patrz, inni tu przecież mieszkają”. Winny jest także brak poszanowania dla środowiska naturalnego, który przejawia się w np. dewastacji pierwotnych ekosystemów, które niszczycielskiej sile natury potrafią się przeciwstawić, takich jak na przykład mangrowce. To szaleństwo nadal trwa – wiemy, że podnosi się poziom mórz, a jednak to właśnie na terenach nadmorskich mieszka coraz więcej ludzi. Efektem jest bezpośrednie wystawianie rosnących populacji na rosnące zagrożenia i kładzenie podwalin pod masowe katastrofy i takież migracje na przestrzeni najbliższych pokoleń.
Ale nadmorskie miasta mają w sobie to magiczne „coś”, co przyciąga. Sam to czuję. I to w nadmorskim właśnie mieście przeżyłem „najlepszy” – jeśli to właściwe słowo – tajfun.
Sanya to „tropikalny raj”, jak lubią mawiać hajnańscy włodarze, deweloperzy i marketingowcy, wznosząc kolejne gargantuiczne hotele z widokiem na morze i zabudowując ostatnie resztki dzikich nadmorskich terenów. Nieprzeliczone chmary krabików kopią tu jamki w piasku u stóp nieprzeliczonych chmar plażowiczów obładowanych plastikowymi gadżetami oraz par małżeńskich trzaskających sobie na tle turkusowej toni fotki do ślubnych albumów.
Wybrzeże jest długie i piaszczyste.
Ponad pierzastymi liśćmi palm i dachami hoteli przez soczyście błękitne niebo suną olśniewająco białe chmury i można tylko mieć nadzieję, że w pogoni za zyskiem i rozwojem ów „tropikalny raj” nie stanie się jedynie pustym sloganem – oraz że narastające napięcie międzynarodowe na Morzu Południowochińskim, gdzie Chiny rozbudowują się na koralowych wysepkach i płyciznach wbrew protestom innych krajów, nie skończy się bezwzględną eksploatacją i militaryzacją tego regionu. Już teraz niebo często przecinają myśliwce, obok rozkraczonej na horyzoncie platformy wiertniczej majaczą statki wojenne, a tutejsza flota rybacka pełni funkcję de facto bojówek walczących o chińską sprawę.
To tutaj właśnie, w trzy miesiące po super-tajfunie Haiyan, który w listopadzie 2013 r. zabił ponad sześć tysięcy Filipińczyków i spustoszył region Morza Południowochińskiego, kroczyłem ostrożnie po rozbitych betonowych płytach zrujnowanego ośrodka wczasowego nieopodal Dadonghai, najpopularniejszej plaży w mieście. Co innego słuchać o bezprecedensowej sile żywiołu w mediach, a co innego na własne oczy widzieć podarte palmy wokół ogołoconych i spękanych murów. Dziwnie to powiedzieć, ale w tej dewastacji było coś okrutnie pięknego – a może wręcz romantycznego, na co zdaje się wskazywać fakt, że niedaleko, na przybrzeżnych głazach, zdjęcia ślubne strzelała sobie młoda para.
Co innego też czuć tę siłę na sobie.
Nie pomnę już dokładnie, kiedy, ale innym razem i na innej plaży w Sanya, gdy przegonieni wzbierającym deszczem i wiatrem amatorzy nocnych spacerów po plaży zwiali do hoteli, szedłem pochylony pod kątem nieledwie 45 stopni, w rozbłyskującej ciemności, ogłuszony furkotem własnej koszuli, bity po twarzy kroplami ciężkimi i ostrymi jak żwir, cięty po nogach płachtami rozpędzonego piasku, co rusz spozierający spod przesłaniającej oczy dłoni ku mrocznemu, skotłowanemu niebu, na którego wysokościach pioruny rozświetlały katedralne wieże spiętrzonych pod sam chyba kosmos chmur. Nie wiem, jak nazywał się tamten tajfun (ani czy nie był „tylko” burzą tropikalną). Ale wiem, że górował nad światem i nade mną absolutnie i niepodzielnie. W takim momencie nie można nie personifikować przyrody. Nie można w tym żywiole nie dostrzec obecności czegoś, kogoś, jakiejś siły powodowanej wolą potężną a obojętną na wszystko, poza swym własnym istnieniem.
Ale dość wspominek sprzed lat; przejdźmy do teraźniejszości. Czerwiec 2018. Jadę miejskim autobusem ku mostowi Pazhou nad jedną z odnóg Rzeki Perłowej, we wschodniej części Kantonu. Most wznosi się na sporą wysokość i przy dobrej widoczności można zobaczyć stąd spory kawał miasta, z ponad sześćsetmetrową Canton Tower na zachodzie, barkami rzecznymi na wschodzie i wzgórzami okalającymi miasto od północy. Szyby autobusu pochlapane są deszczem. Poprzedniego dnia w mediach krążyło ostrzeżenie o bezimiennym tajfunie, który miał nadejść znad Hajnanu na południowy zachód prowincji Guangdong i sprowadzić ulewy w całym regionie, w tym w Kantonie.
Autobus wjeżdża na most i wspina się po jego łagodnym łuku ponad miasto.
Widzę nagle po jednej stronie niebo ujęte od spodu jaskrawym podświetleniem późno-popołudniowego słońca, a od góry siną skorupą chmur, napierającą ciężko na ażurową sylwetkę Canton Tower. Po drugiej zaś – migoczącą jak płat płynnego metalu toń, w której odbijają się wysokościowce podpierające granatową ciemność. Nie ma co, muszę wysiąść, bo coś takiego nieczęsto się widuje.
Autobus długo grzęźnie w korku, zanim zatrzymuje się na przystanku, potem muszę drałować spory kawałek z powrotem. Kiedy docieram wreszcie na most, po widoku ma już śladu – chmury zdążyła połączy
z ziemią kurtyna deszczu, i poza chłostaną wiatrem rzeką oraz najbliższymi wysokościowcami niewiele już widać.
Mam parasol, ale przy tym wichrze na nic się nie zdaje, i kiedy schodzę z mostu po drugiej stronie, jestem już przemoczony do suchej nitki.
Skoro tak, to deszcz mi już niestraszny – ruszam więc dokumentnie zalaną promenadą wzdłuż Rzeki Perłowej ku odległej o pięć czy sześć kilometrów Canton Tower, porównując to, co przeżywam teraz w Kantonie, z tym, co pamiętam z dawnych hajnańskich czasów.
Tu, po południowej stronie rzeki, gdzie wznosi się jeden z największych kompleksów konferencyjno-wystawowych na świecie, dominują kilka zaledwie lat liczące wysokościowce, i mijając je widzę przez okna i przy wejściach personel biurowy płci obojga, patrzący markotnie na świat. Białe kaskady spadają hałaśliwie z wielce dekoracyjnych ale niezbyt praktycznych prześwitów w okapach, rozbryzgując ciepłą wodę po lodowatych od klimatyzacji ścianach i podłogach holów. Pojedynczy śmiałkowie i śmiałkinie w garniturach i żakietach przebiegają z parasolami do samochodów na parkingu. I tylko czasem widać nieprzejmującego się niczym przechodnia w klapkach, krótkich spodenkach i tiszercie, maszerującego bez oporów w pędzących po chodniku potokach.
Po północnej stronie garbi się niższa zabudowa, którą w ciągu najbliższych lat, jak w sąsiednich dzielnicach, zastąpią zapewne place budów, a następnie kolejne lśniące wysokościowce. Nie wiem, co tam się dzieje, ale znając realia podejrzewam, że największym zmartwieniem tamtejszych mieszkańców nie jest zmoczenie marynarki podczas truchciku ku beemwicy. Rzeczywiście – jak widzę wróciwszy do domu kilka godzin później na mediach społecznościowych, dzieją się tam sceny iście apokaliptyczne: znajomi, studenci, koledzy z pracy szerują fotki i nagrania przechodniów brodzących po kostki, łydki, kolana i wyżej w mętnych wodach, basenów zbierających się na dachach i balkonach, zalanych sklepów, klas i korytarzy, przykrytych po sam dach samochodów, wodospadów pędzących po stopniach i schodach, szczurów tłoczących się na obmywanych wodą progach i parapetach.
Tymczasem tu pustka. Deszcz i wiatr wygnały z promenady i tak nielicznych w dzień powszedni przechodniów.
Kanton jawi się miastem-widmem, betonową pustynią, którą po śmiertelnej walce żywioły przyrody wydarły z rąk homo sapiens.
Raz czy dwa deszcz i wiatr cichną i pod nabrzmiałym niebem zapada surrealistyczny spokój – między drzewami fruwają ptaki, a nietoperze śmigają spontanicznym lotem – by po kilku minutach znów ustąpić wszechogarniającej chlustającej ulewie. Miejscami woda na promenadzie sięga prawie pół łydki. Ze stopni leją się istne wodospady, płyty chodnika nikną pod dryfującymi wyspami ścinków skoszonej niedawno trawy, a przewrócone rowery rozpaczliwie wystawiają kierownice ponad powierzchnię.
Chmury przewalają się wreszcie gdzieś za okalające miasto wzgórza, zapalają się latarnie, rozbłyskują wysokościowce, zaczynają pojawiać się przechodnie i ekipy sprzątające. Kiedy jakiś czas później docieram do stacji metra pod Canton Tower, owiany lodowatym powietrzem klimatyzowanych czeluści czuję zimno przemoczonej odzieży i wiem, że bliskie spotkanie z żywiołem dobiegło końca. Do – to nieunikniona pointa – następnego razu, zapewne już niebawem. Nie dla wszystkich wszakże: po mediach zaczynają wkrótce krążyć wiadomości o ofiarach szalejącego żywiołu w całym Guangdongu, a tym o Kantończykach śmiertelnie porażonych prądem. To, co dla mnie było emocjonującym popołudniem, dla innych oznaczało tragedię – jeśli nawet nie ostateczną, to rodzinną, biznesową, finansową.
Nie tylko zresztą dla ludzi. Te szczury ratujące się pod utonięciem to tylko przykład wyzwań, przed którymi stają nasi bracia mniejsi.
Zwykle mało się o tym mówi. Gdy uderza żywioł, myślimy przede wszystkim o ludziach, którzy stracili życie lub zdrowie, o zalanych domach, o samochodach zmiażdżonych spadającymi drzewami, o zerwanych liniach energetycznych i podtopionych polach uprawnych. To zrozumiały, ale przykry gatunkizm, sprawiający, że wielu z nas nie przyjdą nawet na myśl gryzonie, które się potopiły, pisklęta, które wypadły z gniazd, ryby wyrzucone boleśnie i bezpowrotnie na ląd. Oraz te wszystkie inne istoty żywe, którym w zmienionych za naszą sprawą ekosystemach coraz trudniej znaleźć żywność i schronienie oraz odchować młode.
Historia ludzkiego stosunku do środowiska naturalnego jest długa i nie nazbyt chwalebna. Już w Eposie o Gilgameszu tytułowy bohater przyzywa boską pomoc, by powalić straszliwego Humbabę, strażnika cedrowego lasu. Prośby zostają wysłuchane, z pomocą przybywa siedem wichrów: huragan, wicher północny, trąba powietrzna, burza piaskowa, wiatr mroźny, nawałnica i piekący wicher. Humbaba ulega przemocy, ginie marnie, Gilgamesz i Enkidu rąbią cedrowy las na wrota świątynne w Uruk, happy ending. W odkrytym jednak kilka lat temu nieznanym wcześniej fragmencie eposu, po wycięciu w pień tętniącego życiem lasu Enkidu rzecze z żalem do Gilgamesza: „Zmieniliśmy las w pustkowie”. No zmieniliście, zmieniliśmy, i nadal zmieniamy.
Można by pokusić się o konstatację, że przed Gilgameszem to przyroda wystawiała słabą ludzkość na pastwę żywiołów.
Od tamtej pory rosnąca w siłę ludzkość jest coraz bardziej w stanie sprowadzać wzmożone żywioły na siebie – i na przyrodę, a przede wszystkim biosferę. A biosfera nie daje rady. Konkretny przykład? Park narodowy Everglades na Florydzie na naszych oczach ulega zatopieniu. Strzegące go od niepamiętnych czasów lasy mangrowe nie mają jak ujść przez wzbierającym morzem, bo zbudowana przez ludzi infrastruktura ogranicza im przestrzeń. A zresztą wszystko dzieje się zbyt szybko, by przystosować się w procesie ewolucji. W ciągu jednego pokolenia mangrowce – siedlisko fauny oraz naturalna zapora przed sztormami i zasoleniem wód – najprawdopodobniej znikną.
Tajfuny, cyklony i huragany mogą budzić strach, respekt, nawet podziw. Ale zaprzyjaźnić się z nimi nie sposób. Ziemia, którą uczyniliśmy sobie poddaną, pod naszym własnym wpływem zaczyna zmieniać swoje oblicze, i nie jest to oblicze dobrotliwie uśmiechnięte. Czy środowisko naturalne, zanim na dobre stanie się obiektem tęsknoty i troski, stanie się znów, jak u zarania gatunku ludzkiego, wrogiem? Nasza cywilizacja robi, co może, by do tego właśnie doszło.