Niewykastrowane kocury mają w zwyczaju, o odpowiednich porach roku, znaczyć swój teren. Trzymane w mieszkaniu stają się wówczas dla swoich właścicieli nie lada utrapieniem. Ale człowiek zwykł tłumaczyć je, ponieważ ich zachowanie jest naturalne i nie nosi znamion złej woli wobec kogokolwiek. Co innego człowiek. On nie posiada naturalnego pędu do znaczenia terenu i przygniatająca większość ludzi tego w istocie nie czyni. Istnieje jednak grupa egomaniaków, nadreprezentowana zwłaszcza w kręgach bliskich władzy, a więc m.in. politycznych, która wytworzyła w sobie psychologiczną potrzebę znakowania terenu, jako dowodu uzyskanych wpływów i potęgi ich władzy. Stąd wziął się obecny polski problem z tzw. apelem smoleńskim.
Minister obrony narodowej Antoni Macierewicz jest od lat twarzą najbardziej absurdalnych teorii dotyczących katastrofy lotniczej spod Smoleńska z 2010 r. W latach grzania przez jego partię ław opozycji był w efekcie przedmiotem wielu – solidnie zasłużonych – żartów, naigrywań, drwin i „facepalmów”. Gdy tylko fortuna polityczna potoczyła się dalej kołem, a jego i jego partii znalazło się na wierzchu, postanowił odpłacić Polsce pięknym za nadobne. Jako szef MON zyskał władzę nad polskim wojskiem, które jest oczywiście dla polityka jednym z najlepszych narzędzi do bardzo intensywnego i szerokiego znaczenia terenu. Dość przewidywalny efekt? Uczynienie z odczytania listy ofiar katastrofy smoleńskiej warunku udziału i wszelkiej obecności wojska na uroczystościach patriotycznych i rocznicowych gdziekolwiek w kraju. W stylu sine qua non.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że chodzi po prostu o wepchnięcie tematu katastrofy w gardła przeciwnikom Macierewicza i PiS, aż im uszami wyjdzie. Ale to co najwyżej motyw poboczny, taka mała radość dla wcześniej obśmiewanego ministra. Głównym celem jest przeprowadzenie intensywnej akcji reedukacyjnej w polskich miastach i miasteczkach, która ma zestawić na wspólnej płaszczyźnie śmierć ofiar katastrofy lotniczej prezydenckiego samolotu z ofiarami walk o polską wolność, suwerenność i niepodległość w różnych epokach historycznych i miejscach w kraju. To arcyważny dla dobrozmianu element narracji „poległościowej”, która głosi, że pasażerowie samolotu nie „zginęli”, a „polegli” w służbie ojczyźnie, na równi z bojownikami powstań, podziemia antyniemieckiego, „żołnierzami wyklętymi” i obywatelami zakatowanymi przez PRL. Na równi. W tym kontekście niezręczne kluczenie Anny Zalewskiej, która komicznie sugerowała równoznaczność słów „polec” i „zginąć”, jest niereprezentatywne dla tej narracji. Ona nie głosi wcale braku różnicy pomiędzy tymi sformułowaniami, tylko usiłuje przenieść ofiary spod Smoleńska z kategorii „zginęli” do kategorii „polegli”.
Koszt dla wspólnej polskiej pamięci i tożsamości, dla samych perspektyw trwania naszej wspólnoty narodowej, które obecnie wskutek tych działań stają po wielkim znakiem zapytania, nie gra żadnej roli. Może być dowolnie wysoki, byle dobrozmienna narracja zakorzeniła się w umysłach większości Polek i Polaków. Macierewicz nie widzi żadnego problemu ani w tym, że umniejsza ofiary ludzkie, które winne być czczone podczas tych poszczególnych rocznic, jak ofiary bolszewickiej nawały w Płocku z 1920 r., ofiary poznańskiego Czerwca 1956 r., a teraz lada dzień także nawet ofiary Powstania Warszawskiego. Nie widzi problemu w tym, że zakłóca pamięć i podniosłą atmosferę tej przestrzeni hołdu przez wprowadzenie do jej wnętrza politycznych kontrowersji i niezwiązanych z okazją emocji. Nie widzi już żadnego problemu w tym, że z punktu widzenia wszystkich poza swoimi najgorliwszymi zwolennikami, czyni z ofiar katastrofy obwoźny cyrk, a z pamięci o nich narzędzie banalnej zabawy politykierskiej. W końcu nie dostrzega żadnej niestosowności w tym, że oto bierze całe Wojsko Polskie na swojego zakładnika i zabrania mu udziału w ważnych przecież uroczystościach patriotycznych, jeśli ich organizatorzy nie chcą ulec szantażowi wprowadzenia do programu elementów cyrkowo-politycznych. Tymczasem Wojsko Polskie jest dobrem wspólnym, każdego obywatela i to nie tylko dlatego, że wszyscy płacimy na nie podatki, ale także dlatego, że jesteśmy Polakami, a nasze wojsko jest dla nas w efekcie punktem tożsamościowego odniesienia. Nie jest własnością prywatną ani jednego polityka na stanowisku ministerialnym, ani także jednego środowiska politycznego, przejściowo sprawującego władzę.
Sytuacja jest groteskowa, ale jej skutki będą dramatycznie złe. Przepaść między nami dalej rośnie, a naród, jako określone zjednoczenie, przestaje istnieć.