Dla miłosierdzia nikt przymusu nie ma
Ono jak kropla niebieskiego deszczu
Spływa na ziemię, dwakroć błogosławi
Tego, co daje i tego, co bierze.
William Shakespeare, Kupiec wenecki , tłum. Leon Urlich
Przynajmniej tak twierdzi Portia w Kupcu weneckim chwilę przed popełnieniem aktu rujnacji Shylocka, pozbawiającego go domu, majątku, statusu rezydenckiego, zwrotu długu i oszczędności, religii oraz prawa do obywatelstwa. Brzmi znajomo, hmm? Portia obwieszcza swój jurydyczny dyktat nie będąc nawet prawnikiem; nawet nie będąc sobą, bo przecież jej toga młodego doctora praw z Rzymu jest kolejną z machinacji, którymi posługuje się przez całą sztukę. O sędziowskiej bezstronności nie ma nawet mowy: prerogatywą Portii jest uratowanie zakochanego w jej przyszłym mężu weneckiego kupca Antonia, zadłużonego po uszy u Shylocka, a nie sprawiedliwość w jakimkolwiek wymiarze.
To, że Antonio jest bankrutem, od którego romansujący z nim Bassanio wyłudził na hulaszcze życie ostatni pożyczony grosz – nieważne. To, że Bassanio był lub nadal jest kochankiem Antonia – nieważne. To, że przyjaciel Portii i Bassania przy ich pomocy namawia córkę Shylocka do ucieczki z domu wraz ze zrabowanymi oszczędnościami ojca – nieważne. To, że córka Shylocka zmuszona zostaje do przejścia na chrześcijaństwo – nieważne. To, że Portia manipuluje testamentem ojca aby wyjść za Bassania – nieważne. To, że chwilę po destrukcji Shylocka, nadal w przebraniu asesora, Portia będzie emocjonalnie szantażować Bassania przy pomocy kolejnej machinacji – nieważne.
To, że Portia, nie będąc nawet fizycznie w Wenecji, całą historię Shylocka usłyszała z ust ponaglanego presją kredytową boyfrienda-antysemity – nieważne. To, że Portia kłamliwie podaje się w sądzie za protegowanego znanego prawnika – nieważne. Ważne, że z góry wymyśla sobie absurdalny prawny manewr: obiecany Shylockowi funt mięsa nie może zawierać w sobie ani uncji krwi Antonia (co, umówmy się, przeczy biologii). To, że Antonio wiedział co jest w umowie, którą podpisał jako kredytobiorca, nieważne. Nawet, wbrew protestacjom Portii, zasada dura lex sed lex nie ma dla nikogo oprócz Shylocka praktycznego znaczenia.
Nieważne więc, że podczas swojej mowy sądowej Portia przeczy idei prawa cywilnego, mieszając swój krypto-kruczek prawny z religią, której Shylock nawet nie wyznaje („Żydzie, choć prawo za tobą/ pomnij, że nikt z nas zbawienia nie znajdzie/ w sprawiedliwości sądzie nieugiętym”). Shylock chce sprawiedliwości, a nie zbawienia. Nieważne.
Najniższa z sądowych manipulacji Portii to „demonizacja Żyda” dobrze znana z późniejszych stuleci: umowa między Shylockiem a Antoniem mówi o funcie mięsa z dowolnej części ciała. Portia w sądzie każe Shylockowi ciąć Antonia tak blisko serca jak się da, zrównując domagającego się egzekucji prawa Shylocka z Żydem mordującym chrześcijanina dla pieniędzy. Nieważne. A jeśli jedyną windykacją za lata upokorzeń i ograbienie jest dla Shylocka kastracja Antonia? Lub symboliczne obrzezanie? Shylock w żadnym momencie sztuki nie mówi o pozbawianiu Antonia życia. Do tego popycha Shylocka w swojej tendencyjnej argumentacji Portia. Nieważne.
Ważne, że Portia ograła „Żyda” jego własną grą (litera prawa) i „miłościwie” uratowała Antonia wraz z jego majątkiem. „Miłościwość” ta Żydów naturalnie nie dotyczy. Banicja, ograbienie, konwersja, publiczne upodlanie, naginanie prawa, przywłaszczanie majątku „Żyda” nie wchodzą w zakres chrześcijańskiej „miłosciwosci”. Nie dla „Żyda” kropla niebieskiego deszczu. Też brzmi znajomo, hmm? Shylock zostaje „scancelowany”, „sprawiedliwość” zostaje wymierzona, zło zostaje ukarane, a sprawca zła fizycznie pozbawiony prawa przebywania w tej samej przestrzeni, co radująca się „sprawiedliwością” złota (nomen omen) młodzież Wenecji.
Geniusz ambiwalencji Shakespeare’a leży naturalnie w tym, że każdy z bohaterów Kupca nosi w sobie ludzką niedoskonałość i wielowymiarowość. O ile bandę hedonistycznych hipokrytów da się wytłumaczyć, Shylocka się nie da. Dywagacje czy Shylock jest naprawdę zły, są tak samo jałowe jak te, czy Hamlet naprawdę stracił rozum. Shylock jest niewytłumaczalny, tak jak niewytłumaczalny jest Hamlet.
Sztuczne pozycjonowanie biegunów konstrukcji Kupca weneckiego jako starcia się judaizmu z chrześcijaństwem albo też „inności” z chrześcijaństwem jest intelektualnie leniwe. W Elżbietańskiej Anglii nie było nawet Żydów i Shakespeare tyle rozumiał z judaizmu, ile wyczytał w Starym Testamencie. Ale organiczne istnienie tych biegunów najlepiej określiła matka pisarza Howarda Jacobsona: tuż przed wydaniem „Shylock Is My Name”, powieści pisanej z punktu widzenia Shylocka, matka poradziła mu, żeby tego nie robił, bo to temat-swiętość. „Według kogo?”, spytał Jacobson. „Według nich”, odpowiedziała 92-letnia matka Jacobsona.
Społeczeństwu potrzeba ofiary zastępczej, uosabiającej brzydotę natury ludzkiej, którą kolektywnie w sobie nosimy. Paradygmat Żyda jako kozła ofiarnego ma długą i dobrze udokumentowaną tradycję w kulturze chrześcijańskiej. Ale przecież, o ironio ironii, koncept kozła ofiarnego pochodzi z żydowskiej biblii i nie potrzebuje „innego” do reprezentacji tego, co w nas najgorsze. Z przypowieści w Księdze Leviticusa aza’lel stał się łacińskim caper emissarius, francuskim le bouc émissaire, odmiennym znaczeniowo angielskim scapegoat, szczerym w swojej bezpośredniości niemieckim Sündenbock i polskim „kozłem ofiarnym”. Proszę zwrócić uwagę na odmienność znaczeniową między różnymi językami – w polskim czy niemieckim najmniej odzwierciedlone jest to, że dany caper był wyrzucany, wysyłany czy zmuszony do ucieczki poza społeczność. „Cancelujemy” przez to własne grzechy, zrzucając je na wyostracyzowaną jednostkę i zaczynamy oddychać na nowo świeżym powietrzem niewinności.
Czy golone po wojnie we Francji kobiety, które utrzymywały stosunki miłosne czy seksualne z okupantami nie były substytutem o wiele poważniejszych aktów kolaboracji Francuzów? O ile trudno o przekonywującą apologię rządu Vichy, o tyle collaboration sentimentale opiera się nawet dzisiejszym osądom moralnym. I czy właśnie zamordowana w Auschwitz Sophie Némirovsky nie udowodniła tego w swojej Suite Française, że można było być zarówno aktywną członkinią La Résistance, jak i kochać się z wrogiem prawdziwą miłością? Ale to kobiety są łatwym celem, tak do stygmatyzowania, jak i do wyrzucania poza społeczność. Dla nich też nie było chrześcijańskiego miłosierdzia, o którym tyle mówi w Kupcu weneckim Portia. Włosy odrosły, młodość przeminęła, a zmiana miejsca zamieszkania oraz czas może pomogły zmyć z siebie hańbę przypisywaną les femmes tondues.
W kontekście „cancelowania” postaci historycznych i (anty-) bohaterów z przeszłości, jaki jest cel poddawania ich dzisiejszym osądom moralnym? Jak generacja woke ma zinterpretować platoniczne zafascynowanie Aschebacha pięknem młodego chłopca w Śmierci w Wenecji, czy to u Manna, Viscontiego czy Brittena? Co zrobić z Budowniczym Solnessem Ibsena (bohater romansujący z trzynastolatką), Gauginem i jego polinezyjskimi modelkami, z homoerotyczną obsesyjnością Oberona w Śnie nocy letniej hinduskim chłopczykiem-znajdą, co z efebofilią Fedry auto-destruktywnie pożądającej seksu z Hipolitem? Co robić z piętnastoletnią Cio-Cio San w Madame Butterfly jako seksualną rozrywką amerykańskiego marine? Co generacja woke pomyśli o dwunastoletniej prostytutce granej przez Jodie Foster w Taksówkarzu? Co z parafilicznymi fotografiami własnych dzieci autorstwa Sally Mann? Co z nagimi nastoletnimi chłopcami na płótnach Caravaggia? Nie można przecież ich wszystkich „cancelować”.
List o sprawiedliwości i otwartej debacie opublikowany został w Harper’s Magazine w lipcu 2020 roku. Podpisali go liberalni luminarze anglo-amerykańskiego świata, łącznie z Margaret Atwood, Noamem Chomsky’m, Martinem Amisem, Salamanem Rushdiem, J.K.Rowling, Garym Kasparovem, Anne Appelbaum, Evą Hoffman i Glorią Steinem. Jedno zdanie w tym otwartym liście wydaje się być zarówno świetną diagnozą współczesność,i jak i nadzieją na to, że cancel culture, jak McCarthyism, przeminie: „O ile można się było tego spodziewać po stronie radykalnej prawicy, cenzura również rozprzestrzenia się coraz szerzej w naszej kulturze: brak tolerancji dla innych poglądów, moda na publiczne upokarzanie i ostracyzm, oraz tendencja do pozornego rozwiązywania skomplikowanych problemów politycznych z oślepiającą moralną pewnością siebie”.
Brzydota konceptu cancel culture leży nawet na poziomie lingwistycznym. „Cancelowanie” odnosi się przecież do zaniechania transakcji przy kupnie produktu, wyrzucenia czegoś niepożądanego z internetowego kosza, niekontynuowania subskrypcji pisma, członkostwa w związku enologów, comiesięcznej dostawy pigułek na odchudzanie czy też wpłaty datków na amatorski klub hippistów. Canceluje się coś, nie kogoś.
Etymologiczną ironią owiane też jest samo pochodzenie angielskiego słowa cancel: u źródła leży grecki καρκίνος czyli „krab”. Ten stał się łacińskim cancer zarówno w sensie „rak”, jak i „krata”. Słowo to zrodziło cancelli, więzienne kraty. Z tych wyrósł czasownik cancellare, który to powiązany jest ze słowem carcer, znaczącym tyle co polski „karcer”. Bez względu na to czy spojrzymy na „cancelowanie” jako „pożeranie przez raka”, „wsadzanie za kraty” czy „wycofywanie się jak krab”, pamiętajmy, że te pojęcia nie odnoszą się tylko do tych „scancelowanych”. „Pożerane przez raka” czy „wsadzane za kraty” mogą być również horyzonty tych, którzy „cancelują”. Do tego odnosi się właśnie List o sprawiedliwości i otwartej debacie.
Radykalność cancel culture wyzuwa proces publicznej debaty na temat moralności, wyzwań zrodzonych z tradycji obyczajowej czy atutów postępowości z niuansu i rozwagi. Tak, w Izraelu bez niuansu i bez rozwagi nie gra się Wagnera. Tyle, że jego kompozycje (czy, przede wszystkim, podszywająca je ideologia) są bojkotowane. A nie „cancelowane”. Z kulturowego punktu widzenia Wagnera „scancelować” się nie da. Jako kompozytor może być ostracyzowany, poddany kulturowej banicji, jego dzieła i eseje mogą podlegać ekskomunikacji, mogą być ignorowane, cenzurowane, pomijane w repertuarze, odrzucane, marginalizowane, a ich wartość minimalizowana. Ale nie mogą zostać „cancelowane”.
Gdy w 1981 Zubin Mehta zamierzał dyrygować z Filharmonią Izraelską Liebestod, jeden z Ocalałych na widowni wstał, podszedł do pulpitu Mehty i krzyknął „Zagrasz Wagnera po moim trupie”. Naturalnie w kontekście Ocalałych z Zagłady oraz Wagnera te słowa brzmią makabrycznie na wielu poziomach. Współczesny widz krzyczący spod ekranu przed pokazem Utalentowanego pana Ripley w kinie „Pokażecie film Weinsteina po moim trupie” byłby przejawem żałosnego neofityzmu, pod prąd którego meandrują myślący niezależnie twórcy i intelektualiści w dobie cancel culture.
Ostratyzacja też nie ominęła w Izraelu Hanny Arendt, której dzieła nie były publikowane po hebrajsku od ukazania się Eichmann in Jerusalem do 2010 roku. Ale nie uwielbiany przez polskich antysemitów rozdział o Judenratach uderzył we wrażliwość izraelskiego społeczeństwa. Izrael sam przeprowadził do 1961 roku momentu procesy członków policji w gettach, obozowych kapo czy szefów Judenratów i nie potrzebował do tego Hanny Arendt. Wyższościowy ton chłodnej obserwatorki nie mógł nie zaboleć resztek pokolenia, które wojnę spędziło po europejskiej stronie Atlantyku. Ale nikt Arendt w Izraelu nie „cancelował”; była po prostu ignorowana.
Podczas gdy lotnisko Okęcie jest obwieszone żałosnymi plakatami „Jesteśmy dumni z Polski” prezentującymi podobiznę pewnego pianisty/kompozytora pół-Francuza pół-Polaka, przypomnijmy sobie fragmenty korespondencji tego pianisty/kompozytora ze swoim kopistą Julianem Fontaną: Nie spodziewałem się żydowstwa (i.e. złodziejstwa) ze strony Pleyela. Kiedy już (mieć) z Żydami do czynienia, to przynajmniej z ortodoksami. Schlesinger (…) dosyć na mnie zarobił i nowego zarobku nie odmówi, tylko z nim grzecznie, bo Żyd chce za coś uchodzić. Za „coś”, nie za „kogoś”.
Komercyjny sukces w Paryżu owego pół-Francuza opierał się w dużej mierze na żonglowaniu „polskością”, nie mniej niż tą nacjonalistyczną narracją buchającą prawdziwą polską dumą z lotniskowego plakatu. Ale jak reszta z nas ma ze świadomością szowinizmu Chopina postrzegać jego talent i wpływ kulturowy? O ile można wyobrazić sobie, według nazistowskiej wizji, świat bez Meyerbeera, Offenbacha czy Wieniawskiego, pianistyka XIX-wieczna jest, nawet z technicznego punktu widzenia, niewyobrażalna bez Chopina. I co zrobić z rzekomym Wielkim Patriotą plującym pogardą wobec Żydów? „Cancelowanie” go z kanonu jest i niemożliwe i bezcelowe.
Co z kolei mają robić antysemiccy Polacy idąc do ślubu w rytm marsza skomponowanego przez berlińskiego syna pewnego Mendla; kompozycji dodatkowo pochodzącej z seksualnie rozwiązłego i osadzonego w przed-chrześcijańskim świecie Snu nocy letniej? Cancelujmy więc i Mendelssohna, a prawdziwie patriotycznym polskim młodożeńcom zawsze zostaje Wagnerowski chór ślubny z Lohengrina.
