Na mapie przyszłości nakreślić można dwie trasy, wiodące ku miejscom tak skrajnie odmiennym, że mogłyby być dwoma różnymi światami.
Chciałoby się wierzyć, że z tej całej pandemicznej tragedii zrodzi się koniec końców coś dobrego. Że dobro pokona zło, zza chmur wyjdzie słońce, łzy zastąpi uśmiech. Przecież taka niesprawiedliwość, takie cierpienie nie może pójść na marne, prawda?
Prawda. Albo i nie. Stoimy otóż na rozdrożu. Czy raczej, na naszej gładkiej drodze ku klimatycznej i ekologicznej zapaści przystanęliśmy na moment – obolali, zmęczeni, przestraszeni – przy wyboistej dróżce wiodącej gdzieś w bok. Gdy wkrótce ruszymy znów z miejsca, czy pozwolimy nogom powieść nas dalej prosto, czy też zbierzemy się w sobie, weźmiemy głęboki oddech i skręcimy?
Na mapie przyszłości nakreślić można dwie trasy, wiodące ku miejscom tak skrajnie odmiennym, że mogłyby być dwoma różnymi światami.
Pierwsza trasa to ta, na której, gdy najgorsza fala pandemicznego bólu przeminie, podejmujemy przerwany marsz w tym samym kierunku, czyli w najlepsze oddajemy się odbudowywaniu skompromitowanego status quo, prywatyzacji zysków przy upublicznianiu kosztów, i dążeniu do szybkich rezultatów poprzez zawrotną eksploatację zasobów. Skupieni na drobnym ludzkim wycinku świata, ignorujemy ważność i unikalność wszystkiego innego. Turbodoładowujemy globalizację w jej najgorszym, generującym zniszczenia i nierówności wydaniu. Markujemy konieczne posunięcia klimatyczne, robiąc w istocie zbyt mało, zbyt późno, i źle. Wypieramy ważne pilnym. Zwołujemy bezsilne konferencje, ciułamy pozorne cele. Omamieni cwaną propagandą i przepełnieni złymi emocjami zaczynamy wierzyć, że to autokracje są bardziej skuteczne w rozprawianiu się z wszelkimi zagrożeniami. Wzbogacamy negacjonistyczny arsenał o kolejny wariant aroganckiej konkluzji „Jak zwykle nie było się czego bać”. Od kryzysu do kryzysu winimy wszystko inne i wszystkich innych. Targujemy się, które ludzkie i nie-ludzkie tragedie można wrzucić w koszta. Panoszymy się arogancko na planecie, maszerując miarowym krokiem po drodze urywającej się na skraju przepaści. Wtedy odwracamy się i widzimy, że wszystko, absolutnie wszystko za nami płonie.
Druga trasa to ta, na której, gdy najwyższa pandemiczna gorączka opadnie, z przenikliwą klarownością widzimy nowe priorytety, robimy zwrot i skręcamy w boczną dróżkę. Porzucamy kult wygody i dogodności za wszelką cenę, tworzymy lepsze międzyludzkie relacje i style życia, stawiamy gospodarkę na nogi zielonymi inwestycjami. Wysuwamy na pierwszy plan role społeczne uważane przez nas dotąd za tło. Uczymy się czegoś o „czarnych łabędziach”, czyli niespodziewanych zdarzeniach o olbrzymich konsekwencjach, o punktach przełomowych i efekcie domina, o wzroście wykładniczym. Doceniamy wagę przejrzystej i energicznej władzy oraz sprawnych instytucji publicznych. Nabieramy pokory wobec zagrożeń, które sami na siebie ściągamy, i wobec sił, na których łasce żyjemy. Stajemy się bardziej samowystarczalni lokalnie i regionalnie, zarazem ceniąc odmienność, tę bliską i tę daleką. Pojmujemy istotę naszej współzależności międzynarodowej i międzyludzkiej. Bierzemy odpowiedzialność za świat. Uczciwie rozliczywszy się z naszych doświadczeń, wyrabiamy sobie systemową odporność na przyszłe kryzysy zdrowia publicznego i planetarnego. Wyboista ścieżka przeistacza się w szeroki dukt, wiodący ku krainie niekoniecznie mlekiem i miodem płynącej, lecz dającej nam bezpieczne schronienie – tylko tyle i aż tyle.
Te dwa światy to nie dwie planety. To oblicza tej samej Ziemi. Nie ma trzeciej twarzy – ani trzeciej drogi. Poszczególne kroki na tych drogach zapewne postawione zostaną nieco inaczej, czy nawet wzajemnie się wymienią, ale koniec końców rezultaty mogą być tylko dwa: albo uwiążemy wiszący nad nami klimatyczny miecz Damoklesa na solidnym powrozie, albo podtrzymujący go dotąd włos nadal będzie wątlał. Aż w końcu pęknie.
Wszystko zależy od decyzji, które podejmiemy już w najbliższych miesiącach oraz latach. I najważniejsze: decyzją będzie też jej brak.
