To nie studenci są winni słabości systemu kształcenia na uczelniach wyższych. Wina leży po stronie profesorów, którzy stworzyli i utrzymują dysfunkcjonalne mechanizmy – szkodliwe, nieefektywne i nieprzystające do wyzwań współczesności.
Prof. Jan Hartman w swoim artykułem w Gazecie Świątecznej („Umarła klasa”, 11-12 maja), w którym postawił kontrowersyjną tezę o kresie instytucji szkoły jaką znamy, wywołał gorącą debatę o stanie polskiej edukacji. A w zasadzie ją wznowił, bo ta przecież trwa od lat – patologie systemu są tak głębokie, że trudno ich w debacie publicznej nie zauważyć (np. cykl tekstów w Tygodniku „Polityka”). Wśród wielu głosów wywołanych tekstem profesora moją uwagę zwrócił anonimowy list studentki kosmetologii, opublikowany w kolejnym wydaniu Gazety Świątecznej (18-19 maja), która, jak napisała, kończy studia „z ulgą i rozczarowaniem”. W liście piętnuje fatalne przygotowanie dydaktyczne wykładowców, ich brak motywacji, nierzetelność, które sprawiły, że czuje się trochę oszukana. Czego innego spodziewała się po studiach na renomowanej uczelni. Długa litania przytaczanych przez studentkę przykładów mnie nie zdziwiła – to smutna codzienność, którą znam. Nie dziwi mnie, że jest zawiedziona poziomem nauczania. Po obronie czeka ją trudne zderzenie z rzeczywistością rynku pracy, choć sądząc po poziomie argumentacji jej listu, chyba da sobie na nim radę. Tylko wniosek – „profesorowie nie lubią studentów” – uważam za nietrafiony. To nie w uczuciach profesorów leży źródło problemu, tylko w systemie, który sami stworzyli i w nim funkcjonują.
Profestytucja w dobie umasowienia
Wielu Profesorów, w tym sam Hartman (w tygodniku „Polityka”), słabości kształcenia dopatruje się w zalewaniu uczelni przez coraz gorzej przygotowanych do studiowania absolwentów szkół średnich, ignorantów, nie czytających książek i gazet, leniwych intelektualnie „baranów”. Ich edukacją zajmują się „Profestytutki” – nauczyciele przymykający oko na etos akademicki, w obliczu nadmiaru obowiązków, presji otoczenia lub zwyczajnego lenistwa ( „kalają inteligencję (…), dają zaliczenia jak nie powiem co i biorą stówkę z hakiem za godzinę”). Prof. Hartman sam przyznał się, że bywał taką „profestytutką”, ja również z przykrością stwierdzam, że nią bywam. Z moich rozmów z kolegami z różnych uczelni wynika, że stało się to dolą dużej części naszego środowiska. Bije się w pierś i smagam batem po plecach, ale czasem na rozbijanie ściany systemu, po prostu szkoda mi głowy. Oczywiście do „profestytucji” jedni mają większe a inni mniejsze skłonności, ale organizacja systemu kształcenia na poziomie wyższym ewidentnie „wodzi na pokuszenie”.
Warto tu też bardzo mocno podkreślić, że umasowienie edukacji wyższej (chyba nieuniknione) nie może być usprawiedliwieniem dla słabej jakości dydaktyki. To nie sztuka kształcić ponadprzeciętnie zdolnych, sztuka dopasować sposób i treści przekazu do możliwości i potrzeb przeciętnych studentów. Sztuka zmotywować i nauczyć czegoś tych, którzy nie są najlepiej przygotowani do studiowania. Dzisiejsza sytuacja stawia wielkie wyzwanie przed polskimi uczelniami – jak efektywnie kształcić mniej zdolne osoby, nie zaniedbując przy tym tych wybitnych, których przecież w każdym roczniku jest mniej więcej tyle samo.
Oskarżam
Oskarżam was, Profesorowie, którzy pracujecie w ministerstwie, zasiadacie we władzach rektorskich, dziekańskich, w radach wydziałów, szefujecie katedrom i zakładom, o utrzymywanie systemu kształcenia akademickiego, w którym jakość dydaktyki tak naprawdę ma niewielkie znaczenie. Oskarżam was z pozycji młodego adiunkta, który władzę ma co najwyżej nad studentami podczas zajęć i egzaminów, gdzie mogę swobodnie decydować o ocenach, treściach i metodach nauczania. Mogę mówić mądrze lub głupio, mogę być sprawiedliwy bądź nie, mogę uczyć bądź tylko popisywać się erudycją. Ktoś z was odpowie – to właśnie tradycyjna „złota akademicka wolność”, która leży u podstaw kształcenia uniwersyteckiego. To prawda, ale zbyt często ona w polskich warunkach zamienia się w szkodliwą samowolę. Pozwólcie, że wymienię siedem grzechów, które w mojej opinii sprawiają, że jakość dydaktyki na polskich uczelniach jest niska. Znacie je dobrze, prawda?

1. Nikt nie dba o przygotowanie dydaktyczne nauczycieli akademickich – nie ma obowiązkowych szkoleń, nikt nie kontroluje metod jakimi uczą. Na uczelniach królują wykłady, które są najmniej efektywnym sposobem przekazywania wiedzy i w dodatku najtrudniejszym dla nauczyciela – przykucie uwagi studentów na 1,5 h wymaga nie lada umiejętności oratorskich. A przecież tyle jest różnych możliwych metod kształcenia – debaty, gry, studia przypadków itp. – które są o niebo skuteczniejsze i przyjemniejsze dla studentów i prowadzącego. Tylko trzeba umieć je stosować, a tego nauczyciele nie są uczeni.
2. Brak rzeczywistej oceny jakości dydaktyki, w tym kontroli jakości egzaminów. Nauczyciele akademiccy nauczają jak chcą i czego chcą. Egzaminy nie są kontrolowane w ogóle. Jedyną, pozorną, formą monitoringu zajęć są ankiety internetowe wypełniane przez zwykle nieduży procent studentów uczęszczających na dany przedmiot. Żadnych wniosków na bazie takiej małej próby wyciągać nie można, więc się nie wyciąga. W efekcie nauczyciel może latami prowadzić bardzo kiepskie zajęcia. Jeśli tylko nie będzie robić problemów przy zaliczeniu, to zbuntuje się co najwyżej niewielka grupa studentów, najczęściej nie wystarczająca by wymusić jakieś zmiany.
3. Awans zawodowy zależny wyłącznie od dorobku naukowego, a nie dydaktycznego. Koledze, który na początku bardzo się starał, jeden z profesorów udzielił dobrej rady: „Dydaktyka jest nieważna, koncentruj się na pracy naukowej, bo ona jest oceniana”. Cyniczne podejście starego wyjadacza? Może, ale oddające prawdę o systemie. Osiągnięć dydaktycznych się w nim nie bada ani nie premiuje – liczą się publikacje, cytowania, prowadzenie projektów naukowych.
4. Zachęty finansowe do utrzymywania jak największej liczby studentów. Skoro pieniądz idzie za studentem, to trzeba mieć jak najwięcej studentów. Tak jest skonstruowany system finansowania wyższych uczelni w Polsce. Selekcja, która jest kluczowym elementem edukacji na tym poziomie, jest więc bardzo utrudniona. Każdemu w tyle głowy może zapalić się lampka – oblewając studenta podcinam gałąź, na której siedzę. Często nie potrzebne są żadne naciski władz uczelnianych – nauczyciele akademiccy rozumieją rzeczywistość, w której funkcjonują.
5. Sposób konstrukcji pensum dydaktycznego. Każdy nauczyciel musi w ciągu roku odbyć określoną liczbę godzin zajęć ze studentami. Godziny egzaminów już do pensum nie są liczone. Tworzy to jasną zachętę do tego, aby dobierać najmniej czasochłonne formy egzaminów (np. testy) i studentów oceniać bardzo łagodnie. „Jak się uporam ze wszystkimi w czerwcu, to wrzesień mam wolny” – to zdanie jest prawdziwe nie tylko w przypadku studentów, ale i ich nauczycieli.
6. Archaiczne narzędzia dydaktyczne. Mimo szybkiego rozkwitu nowoczesnych narzędzi dydaktycznych tj. gier komputerowych tablic multimedialnych, czy możliwości nagrywania i publikowania wykładów on-line, nie są one zbyt szeroko wykorzystywane w edukacji studentów. Ponieważ dydaktyka się w systemie nie liczy, to nie ma żadnych zachęt do ich stosowania. W efekcie jest ono ograniczone do garstki pasjonatów. Jedyna widoczną zmianą technologiczną jest upowszechnienie projektorów multimedialnych. Dostęp do nich jest ważny, ale często zmieniają one tyle, że kiepscy wykładowcy nie czytają już z kartki, tylko z ekranu.
7. Słaba współpraca z pracodawcami. Wiele się mówi o konieczności elastycznego dostosowywania programów nauczania do zmieniających się potrzeb rynku pracy. Póki co jednak wygrywa głos tych, którzy uważają, że uczelnia nie powinna się specjalnie oglądać na pracodawców, bo przecież „to nie jest szkoła zawodowa tylko uniwersytet”. Na wielu kierunkach jednak nie da się dobrze kształcić w oderwaniu od potrzeb rynkowych i nie korzystając z wiedzy i technologii przedsiębiorstw. Szersze wpuszczanie biznesu w mury uczelni, jako konsultantów programu nauczania, czy jako współprowadzących niektóre przedmioty, wydaje się być koniecznością. Jeśli oczywiście chcemy kształcić dobrze.
Plan minimum
No właśnie, Szanowni Profesorowie, czy chcecie kształcić dobrze? Wiem, że wielu z was nie tylko chce, ale i to robi. Mój mistrz – przekonany o wyższości egzaminów ustnych nad testami – nie zraża się liczbą studentów i odpytuje codziennie, przez miesiąc, od rana do… ostatniego studenta. Na takich osobach nie da się jednak zbudować masowego systemu kształcenia. Rozwiązania systemowe muszą uwzględniać przeciętny poziom zaangażowania w pracę nauczycieli akademickich, a ten nie jest przecież tak wysoki.
Poprawa systemu kształcenia wymaga zasadniczej zmiany podejścia do dydaktyki na polskich uczelniach. Poziom nie poprawi się bez profesjonalnego monitoringu i okresowej oceny pracy dydaktycznej ze studentami, bez upowszechnienia szkoleń metodycznych dla nauczycieli, bez wprowadzenia zachęt do wprowadzania innowacji dydaktycznych i popularyzacji dobrych praktyk. To plan minimum, który pozwoliłby na uświadomienie wielu pracownikom akademickim, że piąte koło wróciło na należne mu miejsce na przedniej osi wozu, że jednak trzeba przykładać się do dydaktyki i… lubić studentów.
