Wypowiedzi niektórych polityków i publicystów, jakoby spory na temat problemów w relacjach między państwem a Kościołem katolickim, w sprawie związków partnerskich czy warunków dopuszczalności in vitro bądź przerywania ciąży były tzw. problemami zastępczymi, wydają się wybitnym przejawem ignorancji. Starają się odwrócić uwagę Polaków od niezwykle ważkich spraw tożsamościowych i przenieść ją na kwestie – też, rzecz jasna, niezwykle istotne – dotyczące dobrobytu czy „infrastruktury życia codziennego”. Ignoranci tego typu sprowadzić chcą świadomość obywatelską do przysłowiowej ciepłej wody z kranu kosztem refleksji nad fundamentami natury aksjologicznej czy antropologicznej.
Poloniae defensor
Polak katolik; nieokiełznany i wybuchowy Sarmata, przekonany o własnej nieomylności i wyjątkowości; Mesjasz i Winkelried narodów, broniący niestrudzenie przedmurza chrześcijaństwa i łacińskiej cywilizacji; skłonny do anarchizmu indywidualista, przedkładający złotą wolność nad porządek i skuteczność struktur państwa; suwerennościowiec, autonomista, bojownik o sprawę niezależności i niezawisłości, gotów do poniesienia największej ofiary; sceptyczny wobec Niemców – świadom tego, kto rozpętał II wojnę światową; na pewno nie rusofob, ale z jeszcze większą pewnością – rusorealista; europragmatyk, sprawnie przeliczający strumienie pieniędzy napływające z Brukseli do Warszawy; wrażliwy na punkcie wszystkiego, co polskie i swojskie. Oto Polak. Oto polskość, która nieustannie zderzać się musi ze wschodnimi barbarzyńcami i zachodnimi bezbożnikami. Polskość, którą jednak znajdziemy dziś już wyłącznie w wypowiedziach niektórych polityków i publicystów oraz marzeniach i wyobrażeniach nielicznych.
Część z nich – ci nadający sobie niejako tytuł Poloniae defensor – w rzeczywistości bronią czegoś, co nigdy nie istniało w świecie rzeczywistym. Budują flanki wokół oblężonej twierdzy, jaką jest owa wyimaginowana polskość zbudowana przez pisarzy i poetów, polityków i ideologów, starających się dodać Polakom odwagi i nadziei w czasach trudnych. Wydaje im się, że także współcześnie zdołają zaprząc do walki buntujące się przeciwko rzekomym zdrajcom zagrażającym polskiej tożsamości i interesom narodowym masy. Tymczasem dokonują jedynie reaktywacji mitów, na których bazie może i uda się trafić do mediów, wywołać dyskusje czy spory w studiach telewizyjnych oraz przypomnieć niektórym Polakom o Mickiewiczu, Sienkiewiczu i Dmowskim, jednakże nie ma najmniejszych szans, by używając ich, udało się zbudować potężną siłę polityczną, zmobilizować społeczeństwo do pozytywnej działalności obywatelskiej, a tym bardziej, by możliwe stało się uczynienie z tych mitów rzeczywistości. Mit pozostanie mitem, niezależnie od tego, jak często będzie się go powtarzało.
Spojrzenie na polską tożsamość przez pryzmat dziewiętnastowiecznych bolączek narodu pozbawionego państwa czy też dwudziestowiecznych klęsk i prześladowań ze strony totalitarnych reżimów państw sąsiednich nie oddaje tego, kim Polacy są dziś. Rzecz jasna, niemal półwieczne poddaństwo względem komunistycznej dyktatury czy wcześniej 123-letnia niewola i rozbicie narodu na trzy części musiało wywrzeć wpływ na polskość, zarówno na polskie współczesne bolączki, jak i cnoty (nie należę bowiem do tych, którzy w polskości dopatrują się wyłącznie „polactwa”). Jednakowoż taki obraz polskiej tożsamości jest nazbyt ograniczony i zdaje się ignorować to, kim Polacy stali się przez ostatnie ponad dwie dekady oraz kim stają się aktualnie w swoiście zjednoczonej Europie i globalizującym się świecie.
Tożsamość in statu nascendi
Jedyną cechą immanentną każdej tożsamości zbiorowej jest jej nieustanna zmienność. Niemożliwe jest przyjęcie przez nią jakiegoś określonego stanu, można mówić co najwyżej o stanie permanentnego stawania się (ale na dobrą sprawę nie mamy już wówczas do czynienia ze stanem, ale procesem). Wydaje się, że zaproponowane przez Zygmunta Baumana opisywanie jej przez pryzmat płynności najpełniej oddaje to, co w niej stałego – niestałość. Nie należy jednak tak postawionej tezy od razu interpretować jako manifestu skrajnego relatywizmu ani tym bardziej nihilizmu – nie w tym rzecz! Rzecz w tym, że tożsamość zbiorowa oraz indywidualna – tak samo polska tożsamość czy też tożsamości Polaków – podlegają zmianom wymuszanym w sposób niezinstytucjonalizowany przez zmieniające się społeczeństwa, przekształcane i przebudowywane środowisko oraz pędzącą w nieznanych kierunkach ludzką mentalność. Państwo oraz inne funkcjonujące w jego ramach instytucje częściej dostosowują się do tych zmian, aniżeli zmiany te wymuszają (przykładem chociażby wszelkiego rodzaju ustawodawstwo w zakresie tzw. spraw obyczajowych). Tym samym tożsamość zbiorowa jest poczuciem odrębności, które kształtuje się wśród ludzi bez większego wpływu instancji dysponujących władzą w stosunku do społeczeństwa. Tożsamość zaś indywidualna pozwala jednostce spoglądać na samą siebie jako na część większej całości, ale zarazem odrębną i różniącą się od niej.
Poszukując differentia specifica określonego narodu czy grupy etnicznej tak naprawdę musimy poruszać się zawsze w perspektywie jakiegoś określonego czasu, określonej epoki, a ponadto zawsze w takiej sytuacji dokonywać będziemy swoistej stereotypizacji, mniej bądź bardziej uprawnionej z punktu widzenia poszczególnych indywiduów. Taki proces przypominać będzie modelowanie, stąd z góry konieczna jest świadomość istnienia szeregu przypadków odbiegających od scharakteryzowanego „przypadku ogólnego”. Niewątpliwie najłatwiejsze wskazanie swoistych „cech odróżnoradniających” – by użyć terminologii René Girarda – możliwe będzie w sytuacji kryzysowej, ogarniającej całe określone społeczeństwo, cały naród, kiedy ta wielka grupa społeczna skupiać się będzie na tym, co wspólne dla wszystkich jej członków, na tym, co ich łączy, nie zaś na tym, co bezsprzecznie dzieli. Wspólnota poszukująca definicji swojej zbiorowej tożsamości, dzięki której uda się dokonać jej samointegracji oraz ewentualnej mobilizacji przeciwko wspólnemu wrogowi, będzie zapewne dokonywała tego w sposób mniej konfliktogenny, a jej członkowie chętniej godzić się będą na generalizacje.
Nawet jednak takie – w miarę spójne w obliczu sytuacji wspólnych zagrożeń i niepewności – postrzeganie swojej tożsamości przez podmioty zbiorowe nie może być interpretowane jako uniformizacja mentalna czy też powszechna zgoda co do wszelkich pryncypiów. Oznaczać może jedynie, że tymczasowo udało się dokonać integracji wspólnoty wokół pewnych wartości bądź celów, których zasadność nie podlega większej dyskusji (w danym momencie historycznym i w określonej sytuacji społeczno-polityczno-gospodarczej). Nie oznacza to nigdy pełnej zgody wszystkich członków wspólnoty z tymi założeniami, zawsze bowiem pojawiają się ogniwa o charakterze opozycyjnym czy nonkonformistycznym, jednakże ze względu na szczególny okres – kryzys czy zagrożenie konfliktem – są one tymczasowo wyłączone z mainstreamu i nie cieszą się większym poparciem (tym bardziej zaś nie zasługują natenczas na publiczną werbalizację). Jednakże zaraz po uzyskaniu przez wspólnotę postawionego sobie celu, po przezwyciężeniu sytuacji kryzysowej i bezwzględnym pokonaniu wspólnego wroga okazuje się, że owa tożsamość zbiorowa jest bardziej zróżnicowana, niż to się dotychczas wydawało. Zaczynają się pojawiać pytania o przyczyny takiej pluralizacji, poszukiwania winnego rozbicia narodowej tożsamości, jakby to właśnie różnorodność, zmienność i niejednolitość tożsamościowa były czymś nadzwyczajnym. Tymczasem przecież, jeśli mowa o tożsamościach zbiorowych, to właśnie jedność, spójność i skostniałość stanowią o swoistej „nienormalności” i „nadzwyczajności”.
Polskie spory wokół miejsca Polski w Europie na dobrą sprawę rozgorzały po uzyskaniu tej zdobyczy, o którą zabiegały i walczyły polskie elity polityczne przez półtorej dekady, a którą było przystąpienie do paktu północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej. Ideologiczne i polityczne rozbicie opozycji solidarnościowej zinstytucjonalizowało się w całej rozciągłości po przeprowadzeniu najważniejszych reform transformujących zarówno gospodarkę, jak i struktury państwa polskiego na początku lat 90. Upadek idei PO-PiS-u dokonał się po pokonaniu – wydawałoby się totalnym – lewicy postkomunistycznej pod sztandarem SLD w dniach rozprawy z podejrzanymi o udział w tzw. aferze Rywina. Termin „wojna polsko-polska” znalazł zastosowanie jako publicystyczne określenie stanu nienormalnego i przedziwnego, niechcianego i krytykowanego, jakim przecież w każdym normalnym społeczeństwie jest istnienie sporów na temat koncepcji państwa, a także konfliktów w ocenach działań podejmowanych przez najważniejszych polityków i przywódców państwa – brak takich sporów i jednomyślność w ocenach sprawiałyby wrażenie stanu nienormalnego. Bo przecież to różnorodność i wielogłosowość lepiej oddają wielkości grupy społecznych i tym samym różnorodność i niejednolitość ich tożsamości.
Polskość pookrągłostołowa
W 1989 r. polskość uwolniła się z oków komunistyczno-ideologicznych kajdan. Wraz ze zmianą systemu politycznego, ustroju gospodarczego i przeformułowaniem najważniejszych instytucji państwa nastał czas otwarcia na niezależne i oddolne zdefiniowanie polskości, która przez nieomal półwiecze zakrzywiana była przez przedstawicieli socjalistycznej utopii i jej socrealistycznej hipostazy. Zadekretowane w początkach lat 90. wolności polityczne i gospodarcze pozwoliły Polakom na swobodny wybór swoich politycznych reprezentantów, dając im jednocześnie możliwość realizowania się zarówno w sferze politycznej, jak i społecznej czy w ramach gospodarki wolnorynkowej. Otwarto również wrota dla wolności w sferze prywatnej, czyli w tzw. kwestiach światopoglądowych, obyczajowych, filozoficznych czy kulturowych. Pozwolono więc Polakom – w każdym razie w zamierzeniu – na dowolne, swobodne i niczym nieograniczone definiowanie swojej tożsamości indywidualnej. Od tego momentu trudno w ogóle mówić o jednej polskiej tożsamości, chyba że uznamy ją za twór o charakterze wybitnie ogólnym i nieprecyzyjnym.
Niektórych tego typu otwartość zasmuci. Okaże się bowiem, że w naszej ukochanej Rzeczpospolitej żyją nie tylko katolicy, ale pełno wokół nich odstępców, niewiernych, heretyków i neopogan; część obywateli Trzeciej Rzeczpospolitej nie okazała się przywiązana do tradycyjnych instytucji, choćby rodziny, czy też ról społecznych – okrągły stół przyniósł więc plagę rozwodów, zdrad, dzieci z nieprawego łoża; jednak zjawiskiem najnowszym i najbardziej zaskakującym okazali się ludzie zwani życzliwie „kochającymi inaczej” – mniej życzliwych określeń przytaczać nie zamierzam – których zapewne zrzucili na Polskę Amerykanie wraz ze stonką ziemniaczaną! Pewne zjawiska społeczne, których PRL się wstydził bądź które starał się ukryć przed światem, których nazw polskość tradycyjnie rozumiana w ogóle nie zawierała w swoich słownikach, nagle zaczęły trafiać do świadomości społecznej, uruchamiając jednocześnie obrońców tradycyjnych wartości – i zarazem tradycyjnie pojmowanej tożsamości – gotowych zorganizować krucjatę przeciwko zepsuciu, deprawacji czy degrengoladzie moralnej. Najważniejszy jednak błąd popełniany przez tych współczesnych krzyżowców wypływa z braku świadomości, że tożsamość nigdy nie była monolitem, zawsze pozostawała płynna, natomiast jej literackie, mentalne i historyczne obrazy, jakich mnóstwo w polskiej kulturze, stanowią wyłącznie swoisty typ idealny, model, punkt odniesienia.
Pookrągłostołowa rzeczywistość okazała się pozbawiona stabilnego podłoża, po którym można by przemierzać ten zmieniający się przecież z zatrważającą prędkością świat. Przywiązanie do mitów dotyczących polskości mogło stanowić ekwiwalent takich fundamentów podłoża dla wszystkich przytłoczonych taką immanentną zmiennością świata, permanentnością jego płynności. Owe tożsamościowe typy idealne pozwalałyby postrzegać polskość jako coś, czego warto bronić, jako ratunek przed złem cywilizacji, przed głupotą bezrefleksyjnych dzieci komputera i telefonu komórkowego. Jednak obrona wartości zagrożonych bądź znajdujących się w defensywie – a przecież jest sprawą oczywistą, że jest ich wiele – za pomocą wszelakich form stereotypizacji i generalizacji musi spalić na panewce. Podejmowanie działań mających spętać współczesnego człowieka takimi generalizującymi kajdanami quasi-wspólnotowymi musiałoby zostać potraktowane jako przemoc symboliczna.
Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że choć rzeczywiście po 1989 r. Polska otwarła się na wszelkie tak pozytywne, jak i negatywne zmiany napływające do nas z Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych, to jednak szereg zjawisk nie stanowiło naówczas w rzeczywistości żadnego novum, zrzucono po prostu zasłonę milczenia z niektórych tematów, a instytucjonalizująca się demokracja i polityczny pluralizm sprawiły, że rozbiciu uległa wszechpolska solidarność stanowiąca odpowiedź na totalitarny system represji, reglamentacji i niedostatku. Kwestie związane z tożsamością narodową, tożsamością społeczną czy każdą możliwą tożsamością zbiorową zostały zepchnięte na dalszy plan albo nawet całkowicie odsunięte – na planie pierwszym pojawiły się tak ważnej dla współczesnego człowieka tożsamości indywidualnej. W komunie tożsamość zbiorowa była alternatywą dla niemożności skupienia się na swobodnym kształtowaniu swojej tożsamości indywidualnej. Poszukiwanie swojej drogi musiało być zastąpione refleksją nad losami narodu czy też innych – przede wszystkim pokrzywdzonych – grup społecznych. Trzecia Rzeczpospolita odwróciła ten proces i przywróciła Polaków ich prywatnemu życiu.
Polak i jego prywatność
Mylne wydaje się przekonanie, że w reżimach totalitarnych najlepszym wyjściem dla obywatela jest zawsze ucieczka w prywatność, w której nie musi obawiać się rozbudowanego aparatu represji, nie ma potrzeby podporządkowywać się precyzyjnym zaleceniom władzy, w której wreszcie może swobodnie się wypowiadać, oddawać kontemplacji i refleksji. W rzeczywistości jednak totalitaryzmy przeganiają ludzi z ich prywatności i czynią niewolnikami sfery publicznej. Obowiązek uczestnictwa w uroczystościach państwowych, przymus werbalizacji poparcia obywatela dla totalitarnego państwa oraz jego boskiego przywódcy, pozbawienie go samodzielności w decydowaniu o miejscu pracy, miejscu zamieszkania czy sposobie spędzania urlopu to jedynie wybrane przykłady tego, jak bardzo prywatność została w takich reżimach zagrabiona. Państwo totalitarne spycha obywatela do sfery publicznej – czy też poprawniej: wciąga go w sferę publiczną, „wsysa” niczym czarna dziura wszelkie aspekty jego codzienności – czyniąc go apologetą systemu. Świadomy swego zniewolenia obywatel – zbuntowany wobec takich działań przymusowych opresyjnego państwa – sam kieruje swoją uwagę ku różnego rodzaju opozycyjnym i antypaństwowym tożsamościom zbiorowym.
Podobnie było w Polsce, w której zarówno Kościół katolicki, jak i tworzące się na przełomie lat 70. i 80. związki zawodowe pozwalały świadomemu obywatelowi przenieść się ze świata socjalistycznej iluzji do wspólnot ludzi podobnie myślących, wolnych i krytycznych względem systemu. Koniec komunizmu z konieczności musiał doprowadzić do systematycznego odchodzenia ludzi od takich wspólnot i skupiania się na tym, co w komunie pozostawało zapomnianym, czyli autonomicznym kreowaniu swojej drogi życiowej. Pogoń za zdefiniowaniem swojej tożsamości indywidualnej – tak przecież ogłuszonej i oszołomionej w czasach niewoli – sprawiła, że wielu Polaków „zamknęło się” w swojej prywatności, „odwróciło się” od państwa, niezależnie od tego, że przecież to nowo kształtujące się państwo chciało zerwać z niechlubną przeszłością, miało się stać nową jakością, odmienną od opresyjnego starego systemu. Odezwała się wówczas typowa dla narodów europejskich doby nowożytnej pogoń za wolnością negatywną, w szczególności za wolnością od wszelkiego przymusu, z którym tak bardzo przecież utożsamiane było państwo.
Powrót na łono prywatności niekoniecznie musiał być powrotem do edenu. Dla wielu musiał to być powrót do świata problemów rodzinnych, borykania się z kłopotami życia codziennego, niezadowolenia z pożycia małżeńskiego czy – szerzej – rodzinnego, a także do świata granic i hamulców, od którego przecież tak bardzo chciało się uciec. Tradycyjne definiowanie podmiotowości i tożsamości jednostkowej za pomocą kategorii zbiorowych, jak chociażby rodzina, naród czy wspólnota lokalna, niekoniecznie musiało być zadowalające i wystarczające: bo przecież są też indywidualne potrzeby, bo przecież ambicje zawodowe, pragnienia i pożądania, a przecież należy się również zatroszczyć o własne szczęście! Nowy, demokratyczny świat miał być wszak krainą mlekiem i miodem płynącą, dlaczego więc Kowalski nie miałby zatroszczyć się o swoje szczęście? Dlaczego Kowalski nie miałby porzucić tego wszystkiego, co przestało sprawiać mu radość i zaczęło go unieszczęśliwiać? Skoro każdy ma prawo do realizacji swoich dążeń, to dlaczego i ja nie miałbym im ulec? Państwo miało stać się wreszcie ostoją spokoju i stabilizacji, aby Kowalski mógł na nowo kreować swoją drogę, drogę do szczęścia.
Prywatność miała stać się stolicą indywidualnej tożsamości Kowalskiego, miejscem jej werbalizacji i realizacji. Hasło autentyczności stanowiło uzasadnienie dla odważnych przykładów przewartościowywania przez niektórych swoich dotychczasowych życiorysów i rozpoczynania nowych. Przywilejem takich nowych Polaków miała być milcząca postawa nowej Polski: laickiej, czyli zarazem neutralnej światopoglądowo, niemieszającej się w filozoficzne rozstrzygnięcia obywateli, nieoceniającej ich życiowych decyzji i wyborów, tolerującej ich odmienność, różnorodność i wielorakość. Szereg przepisów prawnych składał się na swoistą gwarancję tak zarysowanych przywilejów: od zasad ustrojowych nowej Rzeczpospolitej, aż po cały konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich, od zapisów sankcjonujących relacje państwo–Kościół, aż po konkordat i inne umowy z Kościołami i związkami wyznaniowymi. Ucieczka w prywatność miała być metodą na odnalezienie przez ludzi swojej tożsamości, ich poszukiwania zaś miały być zagwarantowane i zabezpieczone przepisami prawa, konstytucyjnymi fundamentami ustroju demokratycznego i egalitarystycznymi założeniami twórców nowego państwa.
Pokłosie poszukiwań
Poszukiwania tożsamości prowadziły nas przez takie kwestie jak chociażby refleksja nad liberalizacją przepisów antyaborcyjnych czy możliwość stworzenia pewnych ram prawnych dla konkubinatów. Obecnie te same poszukiwania tożsamości przejawiają się w rozważaniach na temat dopuszczalności oraz ewentualnych ograniczeń w stosowaniu zapłodnienia in vitro, a także w całej debacie na temat instytucjonalizacji tzw. związków partnerskich, w tym związków o charakterze jednopłciowym. Ci, dla których problemy te stanowią wyłącznie tematy zastępcze, najwidoczniej nie zdają sobie sprawy – bądź jedynie udają, że tego nie dostrzegają – z aksjologicznego i antropologicznego wymiaru wszystkich tych tematów. Bagatelizowanie tego typu zagadnień – jak mówią niektórzy, kwestii obyczajowych czy światopoglądowych (zapominając tym samym o ich oczywistym wymiarze pragmatycznym i „codziennym”) – a także deprecjonowanie osób włączających te zagadnienia do debaty publicznej to wyłącznie przejaw ignorancji względem różnorodności charakterystycznej dla współczesnego polskiego społeczeństwa, a także pragnienia różnych jego części, by zdefiniować swoją tożsamość i stworzyć dla niej instytucjonalne ramy w strukturach państwowych. Dowody dotyczące esencjalnej „zastępczości” tych tematów (przekonania, że są to „tematy zastępcze”) są w takim samym stopniu nieweryfikowalne jak niefalsyfikowalne.
Stwierdzić bowiem, że aborcja, liberalizacja bądź ograniczenie prawa do niej, zarysowanie limes jej dopuszczalności są wyłącznie tematami zastępczymi to tak, jakby powiedzieć, że tematem zastępczym – i zarazem niewartym podjęcia – jest kwestia określana przez niektóre środowiska mianem „zabijania nienarodzonych”. Skoro nie warto rozmawiać o „zabijaniu nienarodzonych” (kiedy część społeczeństwa domaga się dopuszczenia, depenalizacji i legalizacji takiego procederu), to może w ogóle nie warto rozmawiać o zabijaniu? Dla środowisk proaborcyjnych z kolei będzie to temat głęboko wrośnięty w refleksję nad tożsamością kobiet, uwięzionych w swojej cielesności, dysponujących bądź nie swoim ciałem, podejmujących decyzje w kwestii swojego przyszłego macierzyństwa. Temat aborcji – zresztą podobnie jak in vitro – to wreszcie refleksja nad początkami życia, nad początkiem człowieka, a także nad jego śmiercią. To także de facto rozmowa o jakości życia człowieka. Przekonania dotyczące życia i śmierci stanowią niezwykle istotny trzon antropologii, a przez to każdej indywidualnej tożsamości. Dla człowieka próbującego swoją tożsamość zdefiniować ucieczka przed tym problemem nie będzie żadnym rozwiązaniem. Konieczne będzie opowiedzenie się. Konieczne musi być powiedzenie „tak” oraz „nie”. Trudno owe „tak” i „nie” określić mianem tematu zastępczego.
Świadkami jeszcze większej ignorancji byliśmy jednak w trakcie ostatnich debat nad projektami ustaw legalizujących w Polsce związki partnerskie. Publicystyczne gromy, jakie przekonywały nas wszem i wobec, że jest to temat zastępczy, że rząd takim sposobem pragnie jedynie zagłuszyć opozycyjne krzyki, że wreszcie Platforma Obywatelska odwraca jedynie uwagę od (rzekomego?) nieróbstwa Donalda Tuska i braku profesjonalizmu (?) jego ministrów. Niewielu tymczasem zwracało uwagę, że jest to niezwykle ważka kwestia tożsamościowa dla wszystkich tych, którzy inaczej niż poprzez instytucję małżeństwa chcieliby zagwarantować bezpieczeństwo swoim życiowym partnerom oraz ewentualnemu potomstwu. Oprócz tego podnosić trzeba, że w całej refleksji nad związkami partnerskimi zabrakło samego tematu tożsamości seksualnej człowieka jako jednego z czynników składających się na tę całość, jaką stanowić ma właśnie owa tożsamość jednostkowa. Niezależnie od ocen dotyczących parad równości, transseksualności czy adopcji dzieci przez pary homoseksualne nie powinno być wątpliwości co do tego, że kwestia tożsamości seksualnej jest sprawą ważką, czego dowodem chociażby ci heteroseksualiści, którzy z tym iście breweryjnym zacięciem stanęli na straży heteroseksualnego małżeństwa i heteroseksualnej dominacji. Gdyby rzeczywiście problem tożsamości seksualnej był sprawą marginalną i zastępczą, wówczas również obrona owego rzekomo zagrożonego heteroseksualnego porządku musiałaby być za taką uznana.
Kwestią stricte tożsamościową i ponadto wybitnie antropologiczną jest więc to, czy państwo pozwoli Kowalskiemu zalegalizować swój związek z Wiśniewskim i tym samym podjąć obu panom samodzielną decyzję dotyczącą ich wspólnego dążenia do szczęścia. Podobnie musi być potraktowany wzmiankowany zaledwie problem eutanazji, który – jakkolwiek jeszcze w Polsce nieszczególnie podnoszony – z dużym prawdopodobieństwem wkrótce wybuchnie i spowoduje kolejną „zastępczą debatę”. Czy jednak wolno nam temat uśmiercania ludzi – bez znaczenia, czy na ich własne życzenie, czy też bez takiej dyspozycji – potraktować jako problem zastępczy? Domagałbym się raczej od obrońców świętości życia głośnego argumentowania tejże świętości, domagałbym się od nich raczej rzeczywistego stawania na straży pryncypiów, a nie retorycznych i de facto bezwartościowych zarzutów o temacie zastępczym. Decyzja człowieka o własnej śmierci musi być ugruntowana w odpowiedniej konstrukcji tożsamości tego człowieka, w jego aksjologicznych i antropologicznych przekonaniach, więc niezależnie od tego, jaki ma się stosunek do samej eutanazji, trzeba by raczej przyznać, że sama debata nad tym zagadnieniem musiałaby być uznana za fundamentalną właśnie dla człowieka i jego tożsamości, nie zaś za problem o charakterze marginalnym.
Grzech milczenia
Porzucanie i dyskredytowanie tematów dotyczących fundamentów ludzkiej tożsamości należałoby jednoznacznie określić jako grzech milczenia. Źródeł jego legitymizacji doszukiwać się można zarówno w epoce komunistycznej, kiedy to zjawiska niemainstreamowe i potępiane przez oficjalną propagandę zostawały przemilczane i stawały się wyłącznie tematem szeptów, plotek i niedopowiedzeń. Dążenie do zagwarantowania sobie poczucia bezpieczeństwa skłaniało do tego, aby o pewnych sprawach nie mówić nic, o innych zaś mówić bardzo cicho. Postawa taka znajdowała swoje uzasadnienie w charakterystycznej dla kultury mieszczańskiej dulszczyźnie, unikającej wyraźnych rozstrzygnięć kwestii problematycznych, przyzwalającej na dwulicowość i dochowanie wierności pozorom kosztem prawdy i szczerości. Dulszczyzna była swoistą manifestacją tożsamości pozorowanej, która jednakowoż musiała być powszechnie aprobowana, niekontrowersyjna i – powiedzielibyśmy – „uśredniona”. Sfera publiczna ma być wolna od aberracji i odchyleń od powszechnie obowiązującego wzorca, człowiek zaś ma się przemienić – a przynajmniej na czas jego publicznego wystąpienia – w człowieka przeciętnego, „uśrednionego”.
W Polsce panuje zgoda na posługiwanie się w społeczeństwie podwójną moralnością, czyli: „niech sobie kobiety usuwają ciążę, ale za granicą, za własne pieniądze i niech o tym milczą”, „niechże sobie homoseksualiści z sobą żyją, ale nie muszą chodzić po ulicach za rękę”, „niech syn pomoże ojcu odejść z tego świata, ale nie trzeba robić tego w świetle reflektorów”, „niechże się mąż z żoną biją, ale to przecież nie powód, żeby się rozwodzić”. Współczesność – niezależnie od wszystkich niejednokrotnie słusznych zarzutów, jakie w stosunku do niej się wysuwa, z jednego stara się nas wyzwolić: z oszustwa tożsamościowego, do którego skłaniała nas wąsko pojmowana i skołtuniała moralność mieszczańska, a w reżimach autorytarnych i totalitarnych – propaństwowa oficjalna propaganda. Współcześnie przekonujemy się, że w sferze publicznej możemy być tymi samymi ludźmi, jakimi jesteśmy w sferze prywatnej, w stosunku do naszych najbliższych, naszych przyjaciół i rodzin. Nie chodzi, rzecz jasna, o to, aby epatować wszystkim tym, co zarezerwowane jest (czy też było dotychczas) dla sfery intymnej – choć rzeczywiście można pewnie ubolewać, że jest tego coraz mniej – ale by odważnie, bez skrępowania i bez obaw, wyrażać prawdę o sobie wobec wszystkich innych. I aby ci „wszyscy inni” szanowali tę prawdę o nas.
Współczesność bowiem systematycznie uwalnia nas od strachu. W pierwszej kolejności jest to strach przed naszą własną tożsamością. Uwolnieni od strachu – czy zostaniemy zaakceptowani przez nasze środowisko, czy nasi najbliżsi zrozumieją motywy naszego postępowania, czy nasza decyzja zostanie uszanowana przez rodziców i dzieci, czy nasza droga życiowa spełni oczekiwania tych, na których nam zależy – przestajemy ukrywać swoją twarz przed społeczną maską. Uwolnienie współczesnego człowieka od strachu tego typu otwiera go na szereg zagwarantowanych mu konstytucyjnie wolności pozytywnych, skłania go do korzystania z nich, do działania i aktywności. Współczesność jednak uwalnia nas od jeszcze jednej formy strachu. Chodzi tutaj o strach przed tożsamością (poprawniej zapewne: tożsamościami) ludzi, z którymi się stykamy, z którymi żyjemy, pracujemy bądź przypadkiem mijamy się w sklepie. Dotychczas nie byliśmy pewni, czy na pewno nie mamy się czego bać, czy oni naprawdę nie zrobią nam krzywdy, czy zostaniemy przez nich zrozumiani, czy nie będą zmuszali nas do przyjęcia swojego spojrzenia na świat i podjęcia wybranej przez nich drogi życiowej. Jest to strach przed innością, odmiennością i różnorodnością – wpisany nolens volens w dzieje wspólnot i zbiorowych tożsamości. To uwolnienie od strachu sprowadza się – rzecz jasna – do równouprawnienia tożsamości: twojej i mojej, waszej i naszej. Tożsamość przemilczana przyzwyczaja nas do podwójnego życia, a tym samym nakazuje nie wprost samemu stawać się milczeniem, człowiekiem o milczącej tożsamości.
Nie chodzi również o to, aby krzyczeć swoją tożsamością, a krzykiem uprzykrzać życie wszystkim innym, w szczególności zaś tym, którzy nieszczególnie lubią nas słuchać. – Formuła Johna Locke’a o granicach wolności człowieka kończących się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego, także i w tym miejscu wydaje się aktualna i warta zastosowania, jej praktyczność zaś ujawni się, jeśli połączymy ją z Kantowskim imperatywem kategorycznym. Poszukiwanie przez każdego człowieka fundamentów swojej tożsamości, a także nieodparte pragnienie jej wyrażania i werbalizowania muszą być traktowane jako przymioty dla człowieka naturalne i niezatarte. Chrześcijaństwo i humanizm, racjonalizm i oświecenie, doktryna praw człowieka i idee wolności, zasada tolerancji i szacunku – to aksjologiczne podstawy cywilizacji europejskiej, wszystkie one składają się na naszą tożsamość zbiorową. Nie można jednak – zwłaszcza w liberalnych, wolnych społeczeństwach demokratycznych – odebrać człowiekowi możliwości definiowania własnej tożsamości indywidualnej, niezależnie od tego, jak bardzo jej wersja byłaby sprzeczna z naszą i jak bardzo naszym wrażeniom estetycznym oraz przekonaniom filozoficznym by ona nie odpowiadała. Nie można tym samym takich ważkich kwestii tożsamościowych spychać na margines życia społecznego, a tym bardziej odmawiać im miejsca na rzecz nieustannych rozważań nad temperaturą ciepłej wody w kranie.
