Jak nazwać sytuację, w której parlament Katalonii, z pogwałceniem własnych procedur, eliminuje pięćdziesięcioprocentowy próg frekwencyjny, nadający referendum charakter wiążący? Gdyby w minioną niedzielę na przeszło 7 milionów obywateli (licząc z emigrantami – ok. 13 milionów) zagłosował, powiedzmy, jeden – to on sam zdecydowałby o secesji.
W kontekście osiemsetletniej historii języka, kultury i tożsamości Katalonii oraz utrzymywanych od trzystu lat dążeń niepodległościowych takie postawienie sprawy to ponury żart. Dlatego można odpuścić sobie debatę o legalności referendum, bo i nie ma o czym debatować. Referendum było nielegalne, zgodnie z wyrokiem hiszpańskiego Trybunału Konstytucyjnego. Ten zaś nie mógł zdecydować inaczej.
Artykuł 2 hiszpańskiej konstytucji z 1978 r. mówi wprost o „nierozerwalnej jedności narodu”, a artykuł 155 pozwala rządowi centralnemu na przejęcie bezpośredniej władzy w danej wspólnocie autonomicznej w razie nieprzestrzegania przez nią konstytucji.
Co ważniejsze jednak, sposób organizacji i przeprowadzenia referendum uczynił je nie tylko nielegalnym, ale i niemoralnym. Prący do niepodległości za wszelką cenę rząd Carlesa Puigdemonta, spadkobiercy poprzedniego rządu kierowanego przez Artura Masa (któremu, swoją drogą, udało się przeprowadzić referendum w 2013 r. – opcja niepodległościowa uzyskała w nim zaledwie 49 proc. poparcia), postanowił zapewnić sobie zwycięstwo przy urnach legislacyjnym szwindlem.
Założenie było proste: zlikwidujmy próg frekwencyjny i wygramy. Zwolennicy niepodległości na pewno zagłosują, a jej przeciwnicy chętniej zostaną w domach. Niedzielny wynik – 90 proc. za niepodległością – potwierdził słuszność tej logiki. Frekwencja rzeczywiście nie przekroczyła dawnego progu.
Rządzący Katalonią przebrali swoje partykularne interesy w płaszcz fałszywego interesu narodowego. Jakkolwiek każdy naród ma prawo do samostanowienia, Katalończycy korzystali z niego w granicach Królestwa Hiszpanii i najwyraźniej woleliby, by na razie tak zostało.
Egoizm rządu Puigdemonta sięgnął poziomu, na którym przestaje się słyszeć głos społeczeństwa. Symptomatyczne jest także, że finansowana przez Kreml anglojęzyczna telewizja RT błyskawicznie ujęła się za separatystami.
Niestety, częścią – jeśli nie przyczyną – obecnego kryzysu jest rząd centralny w Madrycie. Mniejszościowy gabinet Partii Ludowej (Partido Popular), bezpośredniej spadkobierczyni skrajnie prawicowej dyktatury generała Francisco Franco, postawił na zaklinanie rzeczywistości. Referendum było nielegalne, więc nie było go w ogóle – taka opinia płynie z wystąpienia premiera Mariano Rajoya. To zresztą jego partia, wtedy w opozycji, zaskarżyła reformę statutu Katalonii do Trybunału Konstytucyjnego przed ponad dziesięcioma laty, a ten stwierdził, że istotnie, sama wzmianka o „narodzie katalońskim” jest niekonstytucyjna.
Rajoy zdecydował o wydelegowaniu do Katalonii tysięcy funkcjonariuszy Gwardii Cywilnej i policji, którzy w referendalną niedzielę ranili tam prawie 900 osób, w większości pokojowo demonstrujących bądź próbujących zagłosować. Jak wynika z anonimowych relacji policjantów, rozkazano im wchodzić do lokali wyborczych siłą, bez względu na okoliczności i zgromadzonych tam staruszków i dzieci.
Tymczasem król Hiszpanii, Filip VI, w orędziu do narodu skupił się na potępieniu działań władz Katalonii. Ani słowem nie odniósł się do nieproporcjonalnych zachowań policjantów. Zmarnował tym samym okazję do przejęcia inicjatywy jako apolityczny lider, który byłby zdolny do sprowadzenia emocji na poziom koncyliacyjny. Nie wstawił się za wspólnotą obywateli, wybierając stronę zaklinaczy rzeczywistości. To była być może pierwsza i ostatnia taka okazja dla monarchy, by udowodnić, że dwór królewski w Hiszpanii ma jakąkolwiek rację bytu. Wczoraj król okazał się postacią bezużyteczną w tym sporze.
To tragiczne. Owoc z zatrutego drzewa, jakim było referendum, niósł potencjał afirmacji katalońskiej tożsamości bez doprowadzania do secesji. W normalnych warunkach jej zwolennicy prawdopodobnie przegraliby głosowanie – i to po raz kolejny. Dziś, wobec przemocy rządu centralnego i braku na scenie politycznej postaci zdolnej do doprowadzenia do dialogu, łatwiej wziąć stronę separatystów. Tych samych, którzy uznali swoich obywateli za zbyt głupich, by pozwolić im decydować na sprawiedliwych warunkach.
Aleksander Szojda-Pallado – europeista i tłumacz. Absolwent translatoryki na Universidad de Granada w Hiszpanii oraz Europejskich Studiów Interdyscyplinarnych w Kolegium Europejskim w Natolinie. Studiował także na Dublin City University i Loyola University Chicago. Były prezes stowarzyszenia Bringing Europeans Together Association (BETA) Polska, nominowanego do europejskiej nagrody Karola Wielkiego.
Foto: Sasha Popovic/flickr.com, CC BY-NC-ND 2.0
Czytaj także: Nowe państwo Katalonia?
