Strajk Kobiet wyszedł na ulice dzielnie bronić praw, pomimo pandemii, mrozu, skrajnie prawicowych bojówek, teleskopowych pałek policyjnych i nawet – okazjonalnie się nadarzających – księży grożących bronią palną. Te emocje niosły Strajk długo, aż przygasły umęczone, zgodnie z prawidłami socjologicznymi i nadziejami rządu.
Gdy przywódca PiS rękoma tzw. trybunału Julii Przyłębskiej zdecydował o nielegalnym (acz skutecznym) wprowadzeniu w Polsce najbardziej restrykcyjnej ustawy o aborcji na północ od równika i na wschód od Alaski aż po przylądek Dieżniowa, wszyscy poczuliśmy się jak z gorącym kartoflem w dłoni. Strajk Kobiet wyszedł na ulice dzielnie bronić praw, pomimo pandemii, mrozu, skrajnie prawicowych bojówek, teleskopowych pałek policyjnych i nawet – okazjonalnie się nadarzających – księży grożących bronią palną. Te emocje niosły Strajk długo, aż przygasły umęczone, zgodnie z prawidłami socjologicznymi i nadziejami rządu. Badania społeczne jednoznacznie pokazały obraz odrzucenia zaostrzenia ustawy przez polskie społeczeństwo. Politycy obozu władzy się podzielili na tych pragnących to jakoś częściowo odkręcać, na tych pryncypialnie odkręcaniu przeciwnych i spoglądających teraz w kierunku zakazu aborcji ciąży pochodzących z gwałtu, na tych usiłujących uciekać do przodu i skłonnych wydać kolejne miliardy nieswoich pieniędzy na tzw. nowy ład (aby odwrócić uwagę wyborców od sprawy – skutecznie, dziś nawet lewica woli walczyć przeciwko reszcie opozycji o fundusze odbudowy i stawać ramię w ramię z antykobiecym rządem) oraz na tych (chyba będących w obozie władzy w większości) bezradnych.
Gorący kartofel
Wobec dylematu stanęli jednak także politycy opozycji, z wyjątkiem posiadających czytelne stanowisko Lewicy i części Koalicji Obywatelskiej (Nowoczesna, ugrupowanie Barbary Nowackiej i Zieloni). Podzielili się w efekcie na tych dostrzegających dramat kobiet, aksjologiczne przemiany społeczne i rażącą anachroniczność Polski na tle całego świata cywilizacji łacińskiej oraz na tych pragnących szybkiego powrotu do kojącej ułudy niedawnego „kompromisu” i wynikającego zeń rzekomo „pokoju społecznego”. Pierwsi, ostrożnie ale jednak, podnieśli i przeforsowali zapisanie w programach swoich partii postulatu liberalizacji ustawy o aborcji (tak stało się w PO). Drudzy, czując że idą w poprzek emocji społecznych, ale wierząc w posiadanie nadal poparcia „milczącej większości”, zasugerowali powrót do „kompromisu” na drodze referendum.
Wyniki, licznych w ostatnich miesiącach, badań społecznych na temat postaw Polek i Polaków wobec problemu aborcji nie są jednoznaczne. Pewnym jest, że obecne zaostrzenie prawa popiera nieduża mniejszość, więc większość jest mu przeciwna. Jednak co do kwestii liberalizacji ustawy istnieje spór interpretacyjny. Na pewno znaczna grupa popiera wersję „kompromisu”, jednak duże poparcie ma także liberalizacja – wiele zależy od semantyki pytań, od użycia lub nieużycia budzącego niechęć sformułowania „aborcja na życzenie”, od liczby i rozkładu różnych opcji wyboru, od zakresu wejścia w ich niuanse.
Pewnym jest, że to konserwatywna część opozycji – stronnictwo „kompromisu” – woła najsilniej o referendum. Z punktu widzenia tych polityków narzędzie referendum jest atrakcyjną ucieczką z politycznego ślepego zaułka. Woleliby nie musieć osobiście głosować, gdyż mają do wyboru albo zachować się niezgodnie z własnymi sumieniami i wartościami, albo pójść na zderzenie czołowe z poglądami i oczekiwaniami wyraźnych większości elektoratów ich partii, a młodego pokolenia w szczególności. Dla nadal licznej części PO, dla lidera i najpewniej wielu działaczy Polski 2050, w mniejszym może stopniu dla PSL (ale ta partia ma w habitusie unikanie kontrowersyjnych etycznie problemów politycznych, a w sprawie aborcji jest też podzielona) propozycja referendum jest sposobem na ucieczkę przed wzięciem odpowiedzialności osobistej za przyszły kształt prawa, z czym oczywiście wiązałoby się głosowanie sejmowe. Przypomina to, toutes proportions gardées, zachowanie PiS spychającego „śmierdzący problem” na atrapę trybunału.
Strajk Kobiet, środowiska lewicowo-liberalne i wielu zwolenników liberalizacji ustawy opowiedziało się przeciwko referendum. Można naturalnie imputować im, że powodem jest obawa, że do większości pro-choice w Polsce jeszcze brakuje nieco głosów. Jednak ich argument, iż o prawach człowieka nie decyduje się w plebiscytach, jest na pewno niebagatelny i warty bliższego przyjrzenia się.
Skażenie metodą demokratyczną
Z etycznego punktu widzenia to argument niewątpliwie trafny. W dojrzałej demokracji nie decyduje się w prostym głosowaniu większościowym o indywidualnych wolnościach i prawach. To przecież nie ten etap rozwoju moralnego demokracji, w którym większość katolicka decyduje o obowiązku uczestniczenia we mszy, większość ubogich o wywłaszczeniu bogatych, albo większość kanibali o pożarciu wegańskiej mniejszości na obiad. Demokratyczne zanegowanie praw powinno być niemożliwe w demokracji liberalnej, one powinny być dostępne niezależnie od woli większości ludzi. Tak wygląda liberalny ideał. Problem w tym, że jego fundamentem musi być rozpowszechnione w przygniatającej większości społeczności przekonanie o słuszności aksjologicznej podstawy danego uprawnienia. Na dziś mamy w Polsce konsensus co do dowolności uczestniczenia we mszy, co do prawa do własności prywatnej i co do niezgody na kanibalizm. Jednak w dwóch pierwszych przypadkach czasem fundament kruszeje i niekiedy dumamy, czy tak będzie zawsze.
Co do przerywania ciąży nie mamy (inaczej niż np. Anglicy, Francuzi, Belgowie czy Niemcy) konsensusu. Brak więc w Polsce zgody na liberalne rozwiązanie, zgodnie z którym o możliwości aborcji decydujemy indywidualnie, każda kobieta dla siebie. Dopóki to się nie zmieni, na jakimś etapie każdej zmiany prawa musi znaleźć się demokratyczny mechanizm rozstrzygania. Przeciwnicy referendum przywołują więc słuszny etycznie, ale wadliwy politycznie argument. Nie ma bowiem zasadniczej różnicy pomiędzy sytuacją, w której o kształcie prawa decyduje większość obywateli w referendum, a sytuacją, w której decyduje większość posłów/senatorów wybranych (przez tychże samych obywateli) w wyborach. To li tylko zastąpienie narzędzia demokracji bezpośredniej demokracją pośrednią. Ale to nadal ta sama logika większościowego decydowania o prawach człowieka, niestety. Jedyną różnicą jest perspektywa innego werdyktu, ta jednak (biorąc pod uwagę skład aktualnego Sejmu) powinna zachęcać stronnictwo liberalizacji do referendum, przynajmniej z powodów taktycznych.
Referendalne manowce
A jednak referendum to jest w tym przypadku zły pomysł, tyle że z całego szeregu innych powodów. Jak wskazują już same wyniki sondaży na temat aborcji, sformułowanie pytania referendalnego nastręczałoby kolosalne trudności. Opisując te same rozwiązania prawne innym słownictwem, uzyskiwalibyśmy najpewniej znacząco różne wyniki. Werdykt byłby więc nie moralny, a lingwistyczny. Referendum byłoby jednak niejasne i nieczytelne przede wszystkim dlatego, że w debacie o aborcji nie mamy do czynienia z rozwiązaniem zero-jedynkowym (a tylko wówczas referenda w miarę dobrze spełniają swoją rolę). Nie ma tutaj możliwości postawienia sprawy w formule „tak czy nie”, „A lub B”. Jest oczywistym, że kwestia aborcji może zostać rozwiązana co najmniej na trzy sposoby: zaostrzenie ustawy według poglądu „trybunału” Przyłębskiej, „kompromis”, liberalizacja do 12. tygodnia ciąży. Co, gdy żadna z tych opcji nie uzyska w referendum większości? Druga tura z dwoma najbardziej popularnymi? Wygrana opcji z pierwszego miejsca, wskazanej przez np. 40% głosujących? A przecież nawet ograniczenie się do tych trzech opcji jest arbitralne. Co z opcją całkowitego zakazu aborcji? Co z rozróżnieniem w ramach liberalizacji na nieograniczony dostęp i na obwarowanie dostępu obowiązkiem konsultacji lekarskiej i psychologicznej według wzorca niemieckiego, brytyjskiego i fińskiego? Co w końcu z pomysłem utrzymania zakazu aborcji, ale wprowadzeniem depenalizacji (to też niemiecki wzór) – to przecież już szósta, chyba zasadnie domagająca się udziału w debacie i w referendum opcja wyboru. Zostajemy oto z mętlikiem, który na wstępie zniechęci masę obywateli do udziału, a potem „wykosi” wszelką racjonalną i poważną refleksję z procesu dywagacji, pozostawiając tylko emocje, ideologiczne i religijne myślenie na polu walki.
W realiach polskich, społeczeństwa głęboko podzielonego i dotkniętego wzajemną nienawiścią, kampania referendalna miałaby fatalny wpływ na już teraz straszliwie zły poziom debaty publicznej. Złość, gniew, okropne inwektywy i najgorsze oskarżenia wybuchłyby z potrójną mocą, zmieniając to, co onegdaj było narodem polskim, w patologiczne zbiorowisko ludzi. Stałoby się tak, ponieważ referendum zmieniłoby stawkę. Na razie o aborcji dyskutujemy trochę rytualnie i zwyczajowo (choć naturalnie decyzja „trybunału” zmieniła realia i podgrzała znacząco emocje). Ale zachowujemy jednak pewne resztki spokoju, bo wiemy, że nic nie jest przesądzone, ostateczny bój gdzieś tam przed nami, nie wiadomo jeszcze kiedy i jak, na razie to abstrakcja. Jedna strona jest zadowolona z ostatnich „osiągnięć”, druga widzi zmiany postaw młodych i z optymizmem patrzy w niedaleką w sumie przyszłość. Gdyby jednak pojawiło się w planach – np. za 3 miesiące – referendum, wszystko by się zmieniło. Ostateczny bój „w tym pokoleniu”, werdykt na co najmniej kilka dekad byłby za rogiem. Stawka debaty, stawka „walki” (!) poszłaby natychmiast radykalnie do góry. Zasady gry uległyby zupełnej przemianie. Emocje, wrogość, radykalizm sięgnęłyby zenitu. „Wojna polsko-polska” zyskałaby nową „jakość”. W końcu, inaczej niż w powtarzanych co 4 lub 5 lat wyborach, w referendum wygrani biorą wszystko, przegrani zostają z niczym.
Tak zakreśloną kampanię referendalną niechybnie zdominowałyby głosy skrajne, po obu stronach, ale w polskich realiach najsilniejszy cios w przyzwoitość rozmowy wyprowadziłyby zapewne środowiska jaskrawej prawicy. Z obu stron padałyby jednak niemądre aforyzmy w stylu porównań aborcji do Holokaustu i prognoz sprowadzenia na Polskę plag, katastrof i ognia piekielnego, jak również sugestii, że aborcje są fajne i warto je sobie czasem zrobić, lub że przerwanie ciąży to ucieleśnienie wolności i esencja kobiecości. Dyskutanci umiarkowani i poszukujący racjonalnego środka zostaliby całkowicie zakrzyczani przez radykałów, co z kolei prowadziłoby do ograniczenia frekwencji w grupie obywateli o umiarkowanych poglądach. Werdykt byłby produktem starcia radykałów z obu stron i nie nadawałby się – niezależnie od jego treści – do roli fundamentu pod społeczny konsensus. Warto też wziąć pod uwagę, że liczebność radykałów w dyskusji o aborcji może być bardzo nierówna po obu stronach i odepchnięcie od procesu referendalnego obywatela umiarkowanego i racjonalnego mogłoby odbyć się z absolutnie newralgiczną stratą konkretnie dla jednej ze stron.
Jednak nawet gdyby, jakimś cudem, udało się odbyć kampanię referendalną w cywilizowany sposób, to werdykt i tak nie nadawałby się do pełnienia roli fundamentu dla społecznego konsensusu. Jak już powiedziano, w referendum wygrani biorą wszystko, przegrani zostają z niczym. Tymczasem wynik referendum zapewne nie byłby nader przygniatający: trudno spodziewać się uznania porażki przez przegraną stronę, jeśli uzyska ona przykładowo 49% (jak w II turze wyborów prezydenckich). Zwłaszcza że na wyniki referendum, co pokazuje wiele badań politologicznych, wpływ mają czynniki czysto przypadkowe, jak atmosfera chwili akurat w terminie referendum (przykładowo wskutek nagłej śmierci ważnej postaci życia publicznego), ocena rządu niezwiązana z tematem referendum (np. głos za liberalizacją spowodowany niską oceną walki rządu z pandemią i rządowi temu na złość), albo inne emocje (np. nowy skandal pedofilski z udziałem biskupa, lub skandal korupcyjny z udziałem np. czołowej feministki). Wszystko to obniża dodatkowo wartość wyniku referendum.
Termin referendum może wiązać się także z problemem bardziej generalnym i mniej przygodnym. Otóż w zakresie społecznych ocen aborcji, jak pokazują sondaże, mamy do czynienia z intensywnym procesem zmiany postaw w zestawieniach międzypokoleniowych. Być może najbliższe kilka lat to ostatni moment dla przeciwników liberalizacji (łącznie ujmując tutaj zwolenników „kompromisu” i zaostrzenia), aby w referendum uzyskać wynik po ich myśli. Ale czy to uczciwe, aby dzisiejsza, starzejąca się i zanikająca większość meblowała na całe dekady życie nowej, młodej większości, gdy wie, że ona zajmuje inne stanowisko? Analogie z wygraną brexitu głosami najstarszego pokolenia w referendum brytyjskim nasuwają się same.
Ostatni problem z ideą referendum na temat aborcji wynika z obecnych polskich realiów, kraju pozbawionego mechanizmów państwa prawa, w którym arbitralnie rządzi sobie (i robi już w zasadzie, co chce) partia popierająca zaostrzanie ustawy. Nawet w przypadku zorganizowania referendum, włożenia w kampanię wielkiego wysiłku, przetrwania tej eksplozji hejtu i złych emocji oraz słów, a w końcu uzyskania większości za liberalizacją, nie mamy żadnych gwarancji, że wynik ten nie zostałby zwyczajnie zignorowany przez rząd i sejmową większość. Przy zastosowaniu dowolnych wymówek, „interpretacji”, ewentualnie z ponownym użyciem „trybunału” Julii Przyłębskiej, który stwierdziłby tzw. niezgodność wyniku referendum z konstytucją.
Polska, a zwłaszcza Polki, są w trudnej sytuacji, z której nie ma szybkiego i łatwego wyjścia. Nie jest nim niestety szybkie referendum. Potrzebne jest odtworzenie emocji z zimy 2020/21 w kampanii wyborczej, pozostanie w dialogu z najważniejszymi siłami dzisiejszej opozycji, doprowadzenie do ich wygranej w wyborach parlamentarnych i uzyskanie od nich poparcia dla idei ustawy depenalizującej udział w wykonywaniu zabiegu aborcji (tak aby była na pewno zgodna z legalnym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z lat 90-tych). To nie wszystko: większość musiałaby być w stanie odrzucić weto prezydenckie (alternatywnie konieczna byłaby kolejna mobilizacja w kampanii prezydenckiej 2025 i odsunięcie o prawie dwa lata zmiany prawa), a także zanegować prawnie „trybunał” Przyłębskiej, stwierdzając, że jego „wyrok” z 2020 r. zaostrzający ustawę jest non est, a dalsze orzekanie przez niego w sprawie ustaw przyjętych przez nową większość parlamentarną jest wykluczone. Dopiero takie ustrojowe uporządkowanie Polski otworzy drogę do realnej możliwości liberalizacji ustawodawstwa aborcyjnego.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.
