Generał Herbert McMaster, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA, zapowiedział najważniejsze punkty przemówienia Donalda Trumpa w Warszawie. Wśród nich znalazło się odniesienie do tzw. Trójmorza.
Najwidoczniej McMaster nie zna geografii. Trójmorze to zwykła wydmuszka, naprędce wymyślona w Warszawie. Z pomysłem tym identyfikuje się zaledwie kilku przywódców państw regionu; państw mających kłopoty z demokracją i przywódców obarczonych kompleksami i krótką pamięcią.
Trójmorze jest jak Rurytania – fikcyjne środkowoeuropejskie państwo, legendarna kraina, która istnieje jedynie w niedokształconej wyobraźni geopolitycznej Andrzeja Dudy i jego otoczenia. To nie jest poważne.
Rozumiem, że Amerykanie chcą się „wstrzelić” w oczekiwania Warszawy, która próbuje nadać Trójmorzu jakąś geopolityczną twardość. Jednak Stany Zjednoczone nic tu nie zdziałają – nie da się bowiem powołać z zewnątrz bytu bez żadnych podstaw. Przeciwnie, wystarczy uwzględnić geografię, politykę, gospodarkę, historię, rozkład sił, wrażliwość i pamięć historyczną krajów, które Polska chce włożyć do jednego kotła pod nazwą Trójmorze, żeby wiedzieć, że z tego nic nie wyniknie.
Te zabiegi okażą się jałowe – USA nie stworzy na obszarze owego Trójmorza żadnej sieci energetycznej czy jakiejkolwiek innej. W oparciu o co? W tej części świata nie dysponujemy odpowiednim potencjałem. Kraje naszej części Europy dają sobie radę – poprzez kontakty inaczej ukierunkowane, raczej na Zachód lub na Rosję, niż w oparciu o formułę wymyśloną w Warszawie.
Koncepcja obozu rządzącego jest prostym nawiązaniem do idei Międzymorza – skoro jednak tamto okazało się anachronizmem, to trzeba było wymyśleć coś na szybko. Przypomina mi się, jak mówiono „Europa od Vancouver do Władywostoku”, a ja dodawałem: od Garwolina do Galapagos…
Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że PiS ustawia Międzymorze „w kontrze” do Unii Europejskiej, do Europy Zachodniej. I Trump chętnie to poprze. Przegranym będzie Polska i Polacy, bo Trump odejdzie, a Polska zostanie sama na peryferiach.
Wizyta Donalda Trumpa będzie mieć sens jedynie w relacjach dwustronnych. Z punktu widzenia obozu rządzącego w Polsce to będzie swoiste potwierdzenie prowadzonej przez PiS polityki – w wymiarze wewnętrznym i zewnętrznym.
Rzecz jasna, gdyby w Waszyngtonie urzędował demokratyczny prezydent, to PiS nie zabiegałoby o taką wizytę – chyba żeby nasłuchać się „homilii” o demokracji. Natomiast ze strony kogoś takiego jak Donald Trump Kaczyński czy Duda mogą jedynie uzyskać pochwałę za obrany kurs. Obie strony łączy populistyczny autorytaryzm. Czeka nas meeting of minds. To będzie dla rządzących potężna doza legitymizacji z zewnątrz.
Z tego punktu widzenia wizytę amerykańskiego prezydenta uda się sprzedać jako sukces tym, którzy są poplecznikami obozu „dojnej zmiany”. Na szczęście Polacy już wcześniej zdążyli się uodpornić na naiwny proamerykanizm. Odgrywaliśmy rolę „jeleni” dla Amerykanów. Jednak doświadczenia ostatnich lat nie były wyłącznie dobre – stąd Polacy nie patrzą już tak prostolinijnie na Stany Zjednoczone.
Poza tym znaczna część społeczeństwa ma świadomość, kim jest obecny przywódca USA. Jego populizm i autokratyczne instynkty, polityka oparta na pogardzie dla moralności, kłamstwach i oszczerstwach – to wszystko jest bliskie PiS-owi. Propaganda wykorzysta więc tę wizytę. Jaki będzie tego efekt – trudno przewidzieć.
Trump jest nieprzewidywalny, niesłowny. To nie jest partner dla poważnych państw i szanujących się przywódców. Na szczęście spora część naszego społeczeństwa zdaje sobie z tego sprawę.
Roman Kuźniar – politolog, profesor nauk humanistycznych, w latach 2010-15 doradca prezydenta RP Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych, fot. Jadwiga Winiarska, PISM/flickr.com (CC BY-NC-ND 2.0).
not. Tomasz Mincer